Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczę, i gdzie złodzieje nie włamuję się, i nie kradnę.
Mt6,20
Jak już wspominałem, będę starał się szerzej opowiedzieć o sensie i szczęściu w życiu, przy zapewnionej przez państwo pomocy- pierwszej grupie inwalidzkiej i stałych dochodach, tj. 500 zł + dodatek pielęgnacyjny z zakazem wykonywania jakiejkolwiek pracy. W moim odczuciu w ten sposób postawiona sprawa skazuje wielu na powolną, naturalną eutanazję. Słyszałem, że mówi się o zmianie tej ustawy. Sądzę, że lepiej byłoby, gdyby grupa inwalidzka jedynie określała stopień naszej niepełnosprawności. A jeżeli ktoś na miarę swoich możliwości będzie mógł z siebie dać coś więcej niż comiesięczne inkasowanie przydziałowego zasiłku, to grupa inwalidzka nie powinna tego odgórnie zakazywać. Prawdą jest, że niepełnosprawność fizyczna ogranicza działanie człowieka. Ale o naszym sukcesie w życiu nie zawsze musi decydować wielkość kapitału, jaki posiadamy. Dlatego obracając nieraz niewielkim kapitałem, i wcale nie muszą być to środki materialne, ponieważ w danej chwili nasz stan fizyczny nie pozwala na coś więcej, możemy mówić o sukcesie i być zadowolonymi z tego, że dajemy coś innym, wydawałoby się z niczego. Wyprzedzając bieg wydarzeń, używając urzędowego języka, ogólnie przedstawię się, a potem cofnę się do lat, kiedy byłem zdrowy. I tak krok po kroku postaram się dojść do dnia dzisiejszego. Posłużę się do tego pewnym zdarzeniem. W niedzielne popołudnie, kiedy leżałem w szpitalu po wypadku, odwiedził mnie tata. Wyjął z portfela małą książeczkę i dał mi, abym zapoznał się z tym dokumentem. Zacząłem czytać: Zenon Faszyński, urodzony…, zamieszkały… Inwalida I grupy, 100% utraty zdrowia, z zakazem wykonywania jakiejkolwiek pracy. Nie znałem wtedy urzędowego określenia stopnia niepełnosprawności i w pierwszej chwili przestraszyłem się tego, dlaczego 100% utraty zdrowia, przecież jeszcze żyję. Ale tak naprawdę, było mi obojętne, czy jest to 100%, czy 1000% utraty zdrowia. Sądziłem, że do niczego w życiu nie będzie mi to potrzebne, ponieważ albo będę zdrowy, albo nie będę żył, a jakiś dokument muszę mieć, aby otrzymywać przydziałowy zasiłek. Wtedy jeszcze nie dopuszczałem do siebie tej trzeciej drogi – bycia przez długie lata kalekę, a tym bardziej trwania w takim stanie do końca życia. Czytając po jakimś czasie powtórnie to orzeczenie, zatrzymałem się na słowach trwałe kalectwo, co przy pierwszym czytaniu uszło mojej uwadze. A że zdrowie nie wracało do stanu sprzed wypadku, coraz częściej zacząłem uświadamiać sobie prawdę o moim stanie zdrowia zawartą w tej malutkiej książeczce. Od tamtej pory minęło trzydzieści lat i nie da się ukryć, że jestem kaleką. Urzędowo – inwalida I grupy, z trwałym uszkodzeniem narządu ruchu i nie tylko.
Przed laty, mniej więcej o tej porze, będąc dwudziestolatkiem, kończyłem naukę w Technikum Budowlanym. W moim życiu osobistym nie było większych kłopotów. Jak każdy młody człowiek miałem kolegów i koleżanki. Poza tym lubiłem sport, a nawet przez jakiś czas uprawiałem czynnie piłkę nożną w naszym Łomżyńskim Klubie Sportowym. Cieszyłem się dobrym zdrowiem i można powiedzieć nie znałem lekarzy. Odwiedzałem ich tylko wtedy, gdy trzeba było przejść jakieś sportowe badania. W czerwcu, kiedy nauka dobiegała końca, myślałem sobie: odpocznę przez wakacje, na jesieni dadzą bezpłatne kamasze, kąt do spania, wikt i opierunek, i dwa lata będę miał z głowy. A dopiero po odbyciu służby dla Ojczyzny, trzeba będzie poważnie pomyśleć o życiu i to we dwoje, ponieważ chodziłem z dziewczyną i myśleliśmy o wspólnej przyszłości. Wspomnę jeszcze o moim stanie ducha w tamtym czasie. Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że byłem wierzącym z metryki, tzn. w księgach parafialnych było zapisane: ochrzczony, przystąpił do Komunii Świętej, przyjął Sakrament Bierzmowania. W życiu religijnym Kościoła uczestniczyłem, bo tak wypadało, a nie z potrzeby serca. To był obowiązek, tradycja, tak było przyjęte w rodzinie. Chodziłem tam, ale, mimo iż miałem uszy, nic nie słyszałem i mimo iż miałem oczy, nic nie widziałem. W latach szkoły podstawowej dość często uczestniczyłem we Mszy Świętej i innych nabożeństwach kościelnych. Potem nieco rzadziej. Rok przed wypadkiem ponownie, co niedziela byłem w Kościele, dlatego iż moja dziewczyna odczuwała taką potrzebę. Wtedy do Kościoła chodziłem bardziej z miłości do mojej narzeczonej, niż z miłości do Boga. Tak oto (w dużym skrócie) wyglądał mój stan fizyczny i duchowy.
C.d.n.
Redakcja Serwisu.