Ojciec Święty i ja, ja i Ojciec Święty w służbie Bogu i człowiekowi.
Przestałem oszukiwać samego siebie. Przyjąłem do wiadomości, że prawdziwa, świadoma wiara nie jest łatwa, a moje życie musi stać się o wiele bardziej odpowiedzialne, niż to było dotychczas. Zacząłem być bardziej surowy dla siebie, wymagałem od siebie nawet wtedy, kiedy inni ode mnie nie wymagali. Chociaż przy moim schorzeniu mógłbym znaleźć tysiąc wymówek, żeby tego nie robić, i nikt z pewnością nie miałby do mnie większych pretensji, ale wiem, Komu uwierzyłem, Komu zaufałem. Zaczęła się w moim życiu nowa droga, wspinaczka ku Panu Bogu. Chłonąłem, można rzec trochę nieładnie, że pożerałem wszystko to, co przybliżało mnie do Niego. Dni i noce stawały się za krótkie i nie miałem nic przeciwko temu, by doba trwała 36 godzin, a nieraz i dłużej. Oprócz rodziny rzadko kto mnie odwiedzał. Przeważnie byłem sam, ale nie czułem się już samotny. Nauczyłem się tak planować czas dnia, aby jak najmniej uciekało mi go bezproduktywnie przez przysłowiowe palce. Przestałem się nudzić i do dziś nie wiem, co to nuda. Z czasem pozbyłem się wstydu i lęku związanego z moim kalectwem. Życie na łóżku przestało być koszmarem i beznadziejnością. Zrozumiałem, że swoje człowieczeństwo mogę realizować nawet w takim stanie. Nie da się ukryć, że zewnętrznie jestem inny, ale to wcale nie znaczy, że chcę być gorszy. Żyję inaczej, ale to także nie oznacza, że chcę żyć gorzej. Dziś nietrudno mi o tym mówić, czy pisać, ale jeden Pan Bóg wie, jaka to była droga, zanim zrozumiałem, że cierpienie przyszło na świat poprzez grzech pierworodny i nie ma źródła w Bogu, a samo w sobie jest złe; choć nieraz czas cierpienia jest przełomowy, wręcz twórczy, zbawienny dla człowieka. Czyż niepiękne w tym wszystkim jest to, chociaż trzeba przyznać do końca niezrozumiałe dla człowieka, że mamy takiego Pana Boga, który nawet z cierpienia wyprowadza sens, radość, pokój, miłość i to nie zawsze zabierając nam oścień choroby czy innego bólu, gdy tylko otwieramy się na Niego (por. 2 Kor 12,9). Warto w tym miejscu wspomnieć o naszym wieszczu narodowym Adamie Mickiewiczu, który zauważa, że jeżeli szukamy Chrystusa bez Krzyża, to wtedy zaczyna się wielki dramat w życiu człowieka. Krzyż, czyli cierpienie staje się cierpiętnictwem i niszczy człowieka od strony fizycznej i duchowej. A jeżeli wierzymy w ukrzyżowanego Chrystusa i łączymy nasz krzyż z Nim, to wprawdzie ciało ulega zniszczeniu, ale duszę naszą ożywia już zmartwychwstały Chrystus (por. Rz 8,10-11). Pragnę zaznaczyć, że ja swoje kalectwo tylko przyjmuję. Nigdy się z tym nie pogodziłem i nigdy nie pogodzę. Gdyby wszystko zaczynało się i kończyło na ziemi, nie miałoby to jakiegokolwiek sensu. Ale ja uwierzyłem, że ziemska pielgrzymka jest małą chwilką wobec wieczności. I warto nieraz przyjąć trochę cierpienia z wiarą, że człowiek stworzony jest do szczęścia, do szczęścia w wieczności. Mało tego, wierzę, że pierwszy etap uzdrowienia ewangelicznego paralityka, dokonał i dokonuje się we mnie, a gdy będzie taka potrzeba, to Pan Jezus powie: Wstań, weź swoje łoże i idź… (Mt 9,6) Nawet, gdy tak się nie stanie tu na ziemi, to i tak nie zmienię tego, co wcześniej powiedziałem, ponieważ wierzę i ufam, że On lepiej wie, co jest mi potrzebne na drodze do szczęścia w wieczności. Pięknie i głęboko mówił o tym św. Augustyn: Jeżeli Pan Bóg w naszym życiujest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na swoim miejscu – nawet cierpienie – mogę już dziś z pełną odpowiedzialnością dodać od siebie.
Teraz, gdy nie ma już wątpliwości w moim sercu i rozumiem, że poznanie, doskonalenie wiary, należy zaczynać od siebie, kładę duży nacisk na lekturę Pisma Świętego. Uzupełniam to różnego rodzaju komentarzami, tłumaczeniami teologicznymi, aby tę świętą Księgę poznać jak najlepiej, żeby nie była Ona dla mnie taka tajemnicza. Wiem, że jest to kamień węgielny, na którym jest budowana moja wiara. Pan Bóg na fundamencie, którym jest Pan Jezus, z objawioną ewangeliczną nauką, pragnie zbudować Prawdziwą Świątynię Bożą we mnie, a także w każdym z nas. Czytając tę Księgę nad Księgami za pomocą kalendarza liturgicznego do codziennych czytań, mam świadomość, że sam Pan Bóg mówi do mnie – pociesza, karci kiedy trzeba. Słowami nie da się tego w pełni oddać i wytłumaczyć, bo są takie chwile w życiu, kiedy człowiek obcuje sam na sam z Panem Bogiem. Tylko wtedy, gdy odczujemy to na samych sobie, jesteśmy w stanie zrozumieć, że Pan Bóg naprawdę działa w nas i przez nas, a my możemy słyszeć, widzieć i czuć to. Kandydat na ołtarze, Sługa Boży, Prymas Tysiąclecia, Kardynał Stefan Wyszyński wiedział o tym doskonale i nie przypadkowo jednemu z polskich pisarzy napisał w dedykacji: Życzę, aby Pan przeżył piątą Ewangelię. Gdy pierwszy raz przeczytałem to zdanie nie zrozumiałem głębi tych słów. Ale z czasem dotarło do mnie, że jeżeli poznajemy Boga w Słowie Bożym i na przesłaniu tej Świętej Księgi opieramy każdy nasz dzień, to wtedy swoim życiem piszemy piątą Ewangelię. W tym miejscu muszę wspomnieć także o Liturgii Godzin. Od kilku lat praktykuję modlitwę brewiarzową Kościoła. Jest to coś pięknego mieć świadomość, że codzienne karmienie się w Eucharystii i Liturgii Godzin, Żywym Słowem, pozwala mi czuć się pełnowartościowym członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa, pomimo, że jako osoba niepełnosprawna, nie mogę fizycznie w pełni uczestniczyć w życiu Wspólnoty Kościoła.
Uświadomiłem sobie też i to, że praca nad samym sobą to jeszcze nie wszystko. Nie mogę w żadnym wypadku zatrzymać tylko dla siebie tego, czym Pan Bóg mnie obdarował. Muszę wychodzić z tym do innych, bo inaczej darowaną mi łaskę mogę roztrwonić. Wiara bez uczynków pusta jest – przestrzegał mnie apostoł Jakub, gdy czytałem Jego list na kartach Nowego Testamentu (por. Jk 2,17). W wierszu pt. Dziecko, staram się uwrażliwić na obowiązek obdarowywania innych tym, czym sami zostaliśmy obdarowani.
Dziecko
U mojego Nauczyciela
zawsze jestem dzieckiem,
zawsze jestem uczniem.
Ale przychodzi czas,
kiedy dziecko,
kiedy uczeń
dorasta do roli nauczyciela
i zaczyna dzielić się z innymi
tym – co zostało mu dane,
a także zadane.
C.d.n.
Redakcja Serwisu