Boże Narodzenie we wspomnieniach
dawnych łomżyniaków.
Dawno, dawno temu, bo w drugiej połowie ubiegłego wieku, po kolejnym opłatkowym spotkaniu w Warszawskim Oddziale Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej, usiadłem z moim przyjacielem, Stachem Kalinowskim, aby powspominać Boże Narodzenia naszego dzieciństwa. A ponieważ Stach był starszy ode mnie o równe dwadzieścia lat, wspomnienia te obejmowały całe „międzywojenne dwudziestolecie”.
Boże Narodzenie było dla łomżyńskiej ( i chyba nie tylko) dzieciarni najbardziej wyczekiwanym świętem. Przygotowania rozpoczynały się już w końcu listopada. Wtedy to na „zajęciach praktycznych” rozpoczynał się „wyrób” ozdób choinkowych. Bo ozdoby w dzisiejszym pojęciu były prawie nieznane. W sklepach można było kupić tylko skromne szklane bombki i ewentualnie „czuby”. Większość ozdób była robiona własnoręcznie.
Zaczynało się więc „zdobywanie surowców,” do których należały wyproszone w domu wydmuszki z jajek, orzechy włoskie i zakupione w słynnym w ówczesnej Łomży sklepie papierniczym pana Kucia – bibułki zwykle i karbowane, różnokolorowe „glansowane papiery”, a także główki aniołków i gwiazdki różnych kolorów i wielkości. Wszystko to, pod czujnym okiem i według wskazówek naszych nauczycieli „zajęć praktycznych” zamieniało się w łańcuchy, kolorowe kule, aniołki, pajacyki, czy w piękne zwierzątka, ptaszki i inne cudeńka zdobiące zarówno domowe choinki jak i tą najważniejszą – choinkę szkolną.
Poza tymi ozdobami własnego wyrobu, na gałązkach domowych choinek zwieszano malutkie czerwone jabłuszka, orzechy włoskie, drobne, własnego wypieku, ciasteczka, oraz „choinkowe” cukierki, czyli cukierki zawijane na tą okazję w kolorowe błyszczące cynfolie. Do gałązek przypinano w specjalnych lichtarzykach małe stearynowe świeczki w taki sposób aby nie groziły zapaleniem całej choinki.
W połowie lat trzydziestych, w kościołach, szkołach i bogatszych domach pojawiały się już lampki elektryczne. Nie przypominały one jednak tych dzisiejszych – były to zwyczajne, kolorowo malowane, małe żaróweczki zasilane normalnym prądem o napięciu 220 wolt. Dlatego też dzieciom, ze względów bezpieczeństwa stanowczo zabraniano ich dotykania.
Jakiekolwiek choinki „sztuczne” czy „wiązane” były w owych czasach zupełnie nieznane. Choinka w czasach naszej młodości był to prawdziwy dorodny świerk wycięty kilka dni przed wigilią w podłomżyńskim lesie, zakupiony u gajowego lub na Starym Rynku. Ale kupowane na rynku drzewko należało dokładnie obejrzeć. Bywało bowiem, że sprytniejszy sprzedawca, aby upiększyć swój towar w pniu mniej gęstego drzewka wiercił otwory, w które „wkręcał” dodatkowe gałęzie. Tego rodzaju „wstawki” w ciepłym mieszkaniu bardzo szybko więdły, przekręcały się w swoich łożyskach i bywało, że zrzucały zawieszone na nich ozdoby. A jeśli w tym czasie paliły się na nich świeczki – powodowały nawet pożary.
Choinkę, zazwyczaj sięgającą sufitu, ustawioną w największym pokoju ubierali rodzice, czasami przy pomocy najstarszego rodzeństwa. Pod choinką układano prezenty. Dla najmłodszych zarówno wygląd choinki, jak i prezenty miały być niespodzianką.
Święta Bożego Narodzenia w Łomży okresu międzywojennego, zgodnie ze starą tradycją, przebiegały prawie jednakowo we wszystkich rodzinach. Takie właśnie, typowo łomżyńskie święta, wspominał Stach Kalinowski:
Stół wigilijny nakrywany był białym obrusem, pod który kładło się cienką warstwę siana, z którego po wigilii wyciągano źdźbła wróżąc z ich rozmiarów jak długo będzie się żyło. Oczywiście nikt zbytnio nie przejmował się tymi wróżbami. Ot, tradycja. Na obrusie ustawiane były nakrycia odpowiadające liczbie zasiadających osób z dodatkiem, według starego zwyczaju, jednego nakrycia dla kogoś, kto może niespodziewanie się zjawić.
Zasiadało się do stołu wraz z pojawieniem się na niebie pierwszej gwiazdki. Gwiazdki tej wyglądała dzieciarnia, a tak się jakoś składało, że zimy były w owych czasach klimatycznie stabilne, a niebo pogodne. Można więc było gwiazdkę wypatrzyć choć czasami trzeba było chuchać na szybę pokrytą pięknymi lodowymi kwiatami. Można dodać, że okna zabezpieczano w owych czasach przed przewiewem przez układanie między podwójnymi szybami warstwy mchu, w który wtykało się zrobione z kasztanów grzybki, a czasami i inne drobne ozdoby.
Wieczerzę wigilijną nazywaną czasami „wilią” rozpoczynał ojciec wspólnie odmawianą modlitwą, do której wszyscy wstawaliśmy, po czym dzielono się opłatkiem, który, podczas adwentu, roznosił po domach organista lub jego pomocnicy. Dzieci składały sobie życzenia słownie z uśmiechami i czasami drobnymi żarcikami, a rodzicom i babce przez ucałowanie ich ręki. Oni całowali nas w głowę składając jednocześnie na niej rękę, co było rodzajem błogosławieństwa. Wieczerza trwała długo przy przestrzeganej, zgodnie z wigilijną tradycją, liczbie kilkunastu potraw,.
Po wigilii następowała uroczystość zapalenia świeczek na choince, co czynił zazwyczaj jako głowa rodziny i najwyższy z nas wzrostem, ojciec. Po zapaleniu choinki otwierane były drzwi I wówczas w całej krasie żarzącej się choinki następowało rozdzielanie prezentów. Ze względu na zasoby finansowe raczej skromnych i przydatnych w naszej domowej i szkolnej codzienności.
Po obejrzeniu prezentów siadaliśmy gdzie kto mógł, mali najczęściej na podłodze i rozpoczynało się śpiewanie kolęd. Ileż ich wtedy znali rodzice, choć nie mało również my – dzieci i młodzież. Tradycyjnie zaczynało się od kolędy „Wśród nocnej ciszy”. Przy innych dzieliliśmy się na głosy. Ojciec, obdarzony pięknym barytonowym głosem, zaczynał na przykład solo: „Bracia patrzcie jeno” potem wchodziły soprany „jak niebo goreje” i znów ojciec „znać, że coś dziwnego w Betlejem się dzieje” i wtedy wszyscy chórem „rzućmy budy, warty, stada, niechaj nimi Pan Bóg włada, a my do Betlejem, do Betlejem”. Takich kolęd na podzielone głosy znaliśmy więcej.
Później przychodziła kolej na pastorałki, których wiele znała matka, wśród nich żartobliwe i nawet nieco frywolne, jak np. o Wojtku, który spiesząc się do stajenki nie wziął portek, myśląc, że lżej będzie, a gdy tak biegł bez tych portek śmieli się z niego głośno ludzie. Był to jakiś skłon w kierunku nieco prymitywnej, ale zachowanej jeszcze wówczas gdzieniegdzie w pieśniach tradycji ludowej.
Znużeni wieczerzą i emocjami choinkowymi młodsi udawali się na spoczynek, a starsi robili porządki, a po tym udawali się do katedry na pasterkę, która odbywała się zazwyczaj o północy. Ulicami w mroźną na ogół noc sunęły tłumy ludzi, tak, że w katedrze stanowili dosłownie zwartą masę, a przy wychodzeniu z kościoła dosłownie się tratowali.
Kiedyś uderzyło mnie to, że w tak zbitym tłumie jedno miejsce w kościele było całkowicie wolne. Okazało się, że było ono pod wielkim świecznikiem ze świecami woskowymi, z których przy wysokiej temperaturze jaka powstawała w kościele kapały gorące krople wosku. W śród modlitewnej powagi, taka ot, choć charakterystyczna, śmiesznostka.
Po wrażeniach wigilijnych i pasterce – mocny sen nocny, a obyczaj kościelny zwalniał uczestników pasterki od udziału w świątecznej mszy świętej. Pierwszy dzień świąt to przeważnie w gronie rodzinnym, w dużej mierze przy stole już bez postnych potraw, jakieś rozmowy i zabawy, a po nich krótkie spacery Drugi dzień świąt to wzajemne odwiedzanie się wśród zaprzyjaźnionych rodzin, co, przy liczniejszych przyjaźniach, odbywało się jeszcze i w następne dni.
Wielką atrakcją była ruchoma szopka w kościele Ojców Kapucynów. W dobie, kiedy jedyną ruchomą zabawką był drewniany pajacyk, który po pociągnięciu za sznurek machał rękami i nogami, czy nakręcany na sprężynę blaszany samochód, ruchome postacie, pojawiające się przed żłobkiem i znikające w kulisach wywoływały zachwyt nie tylko dzieciarni ale i bardzo wielu dorosłych.
Poczynając już od drugiego dnia świąt, wieczorami, zjawiali się czasami tak zwani kolędnicy, którzy kręcąc barwną gwiazdą śpiewali kolędy. Gdy otrzymali coś za występ odchodząc śpiewali – „za kolędę dziękujemy, zdrowia szczęścia winszujemy”.
Na przedmieściach, ale przede wszystkim na wsiach, głównie w okresie „Trzech Króli” chodzili „z królem Herodem” chłopcy poprzebierani za Rzymian. Tak wspomina to pan Stefan Uściński, który, jako uczeń łomżyńskiego gimnazjum, święta Bożego Narodzenia i następujące po nich zimowe wakacje spędzał u rodziny na podłomżyńskiej wsi:
Aktorzy, po otrzymaniu zgody gospodarza na przedstawienie, wchodzili do mieszkania, rozwijali płócienną zasłonę i stawiali przed nią krzesło. Na krześle siedział kapiący papierowym złotem i srebrem Król Herod, a zza zasłony wychodził szybko co raz to inny rycerz, i po wyrecytowaniu swej roli równie szybko znikał. Przedstawienie kończyło się ścięciem przez śmierć króla Heroda i zabraniem go przez diabła do piekła z wyrecytowaniem takiego zakończenia: „ Królu Herodzie za twe zbytki chodź do piekła boś ty brzydki”.
Przedstawienie „Herodów” nie trwało długo. Sztukę grano szybko bo aktorzy chcieli jak najwięcej zarobić. Ganiali więc zziajani i spoceni od domu do domu, a jak w drodze do innej wsi spotkali podobną „trupę” dochodziło często do potyczek. Mieli przecież drewniane pałasze pięknie oklejone srebrnym papierem. Czasem były one nawet z blachy, a więc i starcia pozostawiały wtedy bardziej trwałe ślady.
I na zakończenie już – wspomnienia uczennicy łomżyńskiej „Ćwiczeniówki” – Marysi Baranówny :
Z wielu świąt szkolnych najbardziej oczekiwane przez nas były Mikołajki przygotowywane ze szczególną starannością. Zawsze było przygotowywane przedstawienie (jasełka), obowiązkowo odtańczony krakowiak i kujawiak w strojach ludowych, zabawa taneczna no i największa frajda – każde z nas otrzymywało całkiem sporą torbę ze słodyczami.
Jasełka w „Ćwiczeniówce”
(Marysia Baranówna – „krakowianka” – czwarta od prawej w górnym rzędzie.)
Takie to Święta Bożego Narodzenia, z pachnącą lasem prawdziwą choinką, zachowały się jeszcze w naszej pamięci.
Dzisiaj wszystko się zmieniło… W rzadko którym domu można jeszcze zobaczyć prawdziwą, sięgającą sufitu choinkę. Te sztuczne, plastikowe, lub w najlepszym razie „wiązane” z gałązek, ubrane są zabawkami zakupionymi w sklepie, a kolędy płyną (jeśli w ogóle płyną) z głośnika….
Cóż, wszystko idzie „ z duchem czasu”, z „postępem technicznym”…. Tylko to co jest przed świętami Bożego Narodzenia uroczyście „zapalane” m inn. w Warszawie na Placu Zamkowym, w niczym nie przypomina zapamiętanej z moich lat dziecinnych łomżyńskiej choinki…
Jerzy Smurzyński
Źródła:
Wspomnienia własne autora, uzupełnione opowieściami „starych łomżyniaków” opublikowanymi w wydanych przez OW TPZŁ w 1998 roku „Łomżyńskich Wspomnieniach”.