Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa.
Koszalin
Tak więc w końcu czerwca 1946 roku, ze świadectwem ukończenia klasy V w kieszeni, opuszczałem Łomżę, miasto mojego wojennego dzieciństwa. Były to lata i groźne, i straszne. Wszystko to minęło, a przyszłość rysowała się bardzo szczęśliwie. Oto razem ze Zbyszkiem udawaliśmy się do Koszalina, gdzie przebywali rodzice. Ojciec po wcieleniu do wojska otrzymał awans do stopnia majora i objął funkcję kwatermistrza Dowództwa Okręgu Wojskowego nr 2. Zarówno ja jak i Zbyszek nie widzieliśmy go od jesieni 1945 roku.
Wyruszyliśmy z Łomży wczesnym rankiem pociągiem do Warszawy. Był słoneczny, upalny dzień. Tłok na stacji w Łomży był potworny, do wagonu wchodziliśmy przez okno. Przez całą drogę staliśmy stłoczeni. Pociąg jechał wolno, stawał na wszystkich mijanych stacjach, a ludzi wciąż przybywało. Przypomniała mi się podróż pociągiem we wrześniu 1939 roku, też były tłumy, ale obecnie był to tłum spokojny, bez tej wojennej desperacji. Ot, więcej podróżnych niż wagonów. Po drodze, przy przekraczaniu mostu na Bugu koło Małkini, widzieliśmy tłumy kąpiących się plażowiczów. Na stacjach drobni handlarze oferowali jakieś napoje, ciastka, cukierki.
Do Warszawy dojechaliśmy wieczorem. Nie było już czasu, aby odwiedzić wujka Stefana. Następny etap podróży wiódł z Warszawy do Gdańska. Tym razem jechaliśmy już na siedząco, ale w zatłoczonym wagonie towarowym, bez okien. Było bardzo gorąco, okropnie chciało mi się pić. Podróż do Gdańska trwała całą noc, a rano przesiedliśmy się do pociągu jadącego przez Koszalin do Szczecina. Ta część podróży była nieco bardziej komfortowa. Wprawdzie też jechaliśmy w wagonach towarowych, ale podróżnych było mniej. Szerokie drzwi wagonu były przez cały czas otwarte. Ja usadowiłem się na podłodze ze spuszczonymi nogami w otwartych drzwiach. Wzdłuż drzwi wagonu zatknięty był drewniany drąg, na którym można się było oprzeć, aby nie wypaść. Było słonecznie, ciepło, wiał przyjemny wiaterek. Mieliśmy jakąś wodę do picia. Po drodze mijaliśmy miasta i wioski, które przed wojną należały do Niemiec. Były widoczne ślady wojny, niektóre budynki spalone, ale większość cała. Tereny te nie miały tak polskiego charakteru jak w Polsce centralnej. Już wtedy wiedzieliśmy, że zostaną przyłączone do Polski. Pomimo zmęczenia byłem podniecony perspektywą spotkania rodziców.
Do Koszalina przyjechaliśmy rano. Była to trzecia doba naszej podróży. Rodzice nie wiedzieli, kiedy uda się nam przyjechać, więc nie było ich na stacji. Znaliśmy adres ich mieszkania, była to ulica Obotrytów, ale nie wiedzieliśmy, gdzie to jest. Wreszcie ktoś nam wytłumaczył, jak tam dojść, i trafiliśmy na miejsce. Koszalin w samym centrum był prawie całkowicie zburzony, natomiast na obrzeżach i przedmieściach domy stały na ogół nietknięte. Ulica Obotrytów była to szeroka, żwirowa aleja z trawnikami i niedużymi drzewami po bokach. Po jednej stronie stał długi parterowy dom. Dzisiaj nazywano by go szeregówką. Wszystkie segmenty, a było ich 16, były bliźniaczo do siebie podobne. Nasze mieszkanie znajdowało się gdzieś po środku. Przed każdym segmentem był wąski ogródek z różami i dzikim winem na murze. Od ulicy odgradzały je metalowe ażurowe płotki.
Obraz tego przedmieścia i samego domu był tak spokojny, czysty, z bujną zielenią i przeróżnymi kwiatami, że nie mogę się oprzeć, aby nie opisać tego dokładniej. Kilka schodków prowadziło do wejścia głównego. Za drzwiami był niewielki przedpokój, z którego wchodziło się do dużego pokoju jadalnego. Jedno duże, weneckie okno było od ulicy. Z tego pokoju wchodziło się do obszernej kuchni, z której wyjście prowadziło na podwórko i do piwnicy. W piwnicy znajdowało się kilka pomieszczeń, między innymi pralnia z łazienką i prysznicem. Z piwnicy było osobne wyjście na podwórko. Z przedpokoju przy wejściu do mieszkania drewniane zabiegowe schody prowadziły na górę. Z tych schodów pewnego dnia spadłem głową do przodu, nabiłem sobie porządnego guza na głowie, przez kilka dni nie mogłem włożyć na głowę czapki. Na piętrze od ulicy była spora sypialnia, druga mniejsza od podwórka oraz maleńki pokoik i spora łazienka z wanną. Z przedpokoju było również wejście schodami na poddasze. Dach był dwuspadowy, pokryty czerwoną dachówką. Obszerne poddasze nie miało żadnych ścianek działowych. Można tam było wieszać upraną bieliznę. Pomieszczenia ogrzewane były ładnymi piecami kaflowymi. Z drugiej strony domu było maleńkie podwórko z huśtawką, a za nim ogródek tak szeroki, jak segment mieszkalny, długi na ok. 50 m. W ogródku rosły zadbane drzewka owocowe oraz warzywa, dużo kwiatów i ozdobnych krzewów. W okolicy było więcej podobnych domów otoczonych zadbanymi ogródkami. Przed wojną to osiedle zamieszkiwali pracownicy kolei.
W domu zastaliśmy oboje rodziców. Była olbrzymia radość. Powitaniom nie było końca. Pamiętam, że po trzech dniach podróży miałem mocno obrzęknięte stopy. Od razu wykąpaliśmy się i zasiedliśmy do suto zastawionego stołu. Po okresie niedostatków okupacyjnych i biedy powojennej w Łomży poczułem się jak Alicja w krainie czarów. Dom umeblowany mieniem poniemieckim z przydziałów wojskowych przypominał mi trochę nasze mieszkanie w Poznaniu. Pamiętam, że rozważaliśmy, czy jest to etyczne, ale przecież w 1939 roku z powodu Niemców straciliśmy całe nasze mienie.
Obecnie po raz pierwszy od początku wojny ujrzałem ojca znowu w mundurze. Nie był on wprawdzie tak elegancki jak przed wojną, ale ojciec nadal dobrze się w nim prezentował. Przed wojną ojciec był w stopniu kapitana, obecnie awansowano go do stopnia majora. Zatrudniony został w kwatermistrzostwie DOW 2 (Dowództwie Okręgu Wojskowego) z siedzibą w Koszalinie. Duże poniemieckie majątki rolne oraz młyny, cukrownie i inne zakłady przetwórstwa rolnego na terenie całego Pomorza Zachodniego były obecnie zajmowane i administrowane przez wojsko. Ojcu w kwatermistrzostwie między innymi podlegały właśnie te majątki rolne i przedsiębiorstwa, które w ramach nadzoru musiał wizytować.
Koszalin w tamtym czasie stanowił zbieraninę różnych ludzi. W mieście było jeszcze dużo Niemców, których stopniowo wysiedlano na zachód. Mogli oni zabrać tylko podręczny bagaż ;raz :: :: zmieściło się na ręcznym wózku. Ze stacji kolejowej prawie codziennie odjeżdżały całe transporty na zachód. Ich mieszkania przejmowane były przez władze wojskowe, przydzielane Polakom lub pozostawione bez żadnej opieki. Niemcy byli potulni i zupełnie nie przypominali tych z okresu okupacji. Poza tym w mieście stacjonowały duże oddziały wojska rosyjskiego i wojska polskiego. Zaczynali pojawiać się pierwsi polscy osadnicy. No i przyjeżdżali szabrownicy z centralnej Polski, którzy zwykle nocami, ale również w ciągu dnia, rabowali i wywozili co cenniejsze przedmioty. Panował zwyczaj, że nad drzwiami budynków, w których przebywali Rosjanie, była zawieszana mała czerwona chorągiewka, nad mieszkaniami Polaków biało-czerwona, a tam gdzie mieszkali jeszcze Niemcy, nie było żadnej chorągiewki. Sklepy były nieliczne i źle zaopatrzone, zwłaszcza w żywność. Nie dotyczyło to jednak wojskowych i ich rodzin, których zaopatrywano ze specjalnych magazynów. Jeden lub dwa razy w tygodniu przed nasze mieszkanie zajeżdżał willis i wyładowywano różne produkty żywnościowe, chyba w większości amerykańskie. Były to kasze, mąka, cukier, ryż, makarony, wędliny i przetwory mięsne. Pamiętam, jak przywieziono karton wędzonych węgorzy, może 10 kg. Wszystkie ryby miały tę samą długość – 50 cm. Tak więc na tle ogólnie złego zaopatrzenia, my byliśmy w komfortowej sytuacji. Na wikcie tym, wychudzony i wygłodzony, w przeciągu kilku dni zaokrągliłem się na gębie.
W sąsiednim mieszkaniu przebywali jeszcze Niemcy: starszy pan z żoną, chyba emeryt kolejarz. Oboje byli bardzo mili. Pytali nas, czy biało-czerwonej chorągiewki wiszącej nad naszym wejściem do domu nie można by przesunąć tak, aby trochę wisiała i nad ich drzwiami. Rodzice oczywiście zgodzili się na to. Przed ich wyjazdem do Niemiec przyszli pożegnać się z nami. Mama dała im na drogę różne produkty żywnościowe, które przyjęli z wdzięcznością.
Ojciec w ramach nadzoru często wizytował różne obiekty przejęte przez wojsko. Wyjeżdżał albo ciężarowym studebeckerem z obstawą, albo willisem. Na te bliższe wyjazdy często mnie zabierał. Czasami organizowano bardziej towarzyskie wyprawy kilku oficerów, niekiedy z rodzinami. Pamiętam taki wyjazd do jakiegoś majątku rolnego zajętego przez wojsko, nad jeziorem Jamno. W jeziorze były ryby zarówno morskie, jak i słodkowodne. Widziałem połów tych ryb. Najpierw łodziami zarzucono bardzo długą sieć, potem dwa jej końce przyholowano na brzeg i wyciągano je ciężarowymi samochodami. Złapano mnóstwo ryb, które potem szły na zaopatrzenie wojska. Wieczorem w majątku, do którego przyjechaliśmy, odbyła się libacja panów oficerów. Co najmniej połowa z nich to Rosjanie w polskich mundurach, którzy jak wypili, to śpiewali swoje pieśni wojenne. Wracaliśmy do Koszalina późną nocą. Siedzieliśmy na ławkach na odkrytej skrzyni ciężarowego samochodu. Noc była ciepła. Reflektory omiatały pobocza drogi. Na tych poboczach w smudze światła pojawiały się zające i zalani panowie oficerowie, głównie rosyjscy zaczęli do nich strzelać z broni krótkiej. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że samochód jedzie bardzo szybko. Zaczęto walić pięściami w szoferkę. Kierowca w końcu zatrzymał samochód. Okazało się, że słysząc kanonadę wystrzałów był przekonany, iż zostaliśmy zaatakowani przez partyzantkę niemiecką, tzw. wilkołaków, i że oficerowie ostrzeliwują się. Mama na ogół nie chciała uczestniczyć w takich eskapadach. Była przeciwna, aby utrzymywać bliższe stosunki z oficerami i ich rodzinami, gdyż w tamtym czasie wielu oficerów ówczesnego wojska polskiego to byli Rosjanie przebrani w polskie mundury. Po polsku albo w ogóle nie mówili, albo bardzo łamaną polszczyzną. Zapamiętałem szczególnie jednego kapitana, Estończyka o nazwisku Kukielis, który po pijanemu w rozmowie z ojcem rozpłakał się, że musi wracać do Rosji. Mówił płacząc, że nigdzie tak dobrze mu nie było jak tutaj.
Ojciec miał dwa pistolety, jeden służbowy TT, oraz drugi, 6-strza-łową belgijkę. Nie było do niej naboi, tylko tyle, co w magazynku. Początkowo pod okiem ojca, a potem sam, rozbierałem te pistolety i czyściłem. Doszedłem w tym do dużej wprawy. Powoli w Koszalinie robiło się spokojniej, jednak ojciec, gdy wyjeżdżał gdzieś służbowo i nie nocował w domu, zostawiał mi belgijkę, na wszelki wypadek, gdyby ktoś, głównie szabrownicy, dobijał się w nocy do domu. Miałem w takim wypadku strzelać przez drzwi (w tym czasie Zbyszek był już na studiach medycznych w Warszawie). Na szczęście nigdy do takiej sytuacji nie doszło. W niedziele po obiedzie chodziliśmy, podobnie jak przed wojną w Poznaniu, na spacery za miasto. Początkowo ojciec brał ze sobą pistolet, potem jednak brał tylko pustą kaburę, mówił, że nie będzie dźwigał tego żelastwa.
Stopniowo w Koszalinie życie normalizowało się. Otwarte zostało jedyne w mieście kino. Filmy zmieniane były regularnie co tydzień i ja albo sam albo z mamą chodziłem na każdy film. Były to stare, przedwojenne produkcje. Właściwie dopiero wtedy zacząłem oglądać filmy. W tym czasie połknąłem również bakcyla czytania. W mieście otwarta została wypożyczalnia książek. Pamiętam, że nie mogłem oderwać się od trylogii Sienkiewicza, zwłaszcza, że często czytaliśmy na głos z ojcem, tzn. ja czytałem, a ojciec wyjaśniał mi różne zwroty łacińskie i objaśniał sytuacje historyczne. We wrześniu poszedłem do szkoły. Była to szkoła poniemiecka. Od razu zapisałem się do harcerstwa, które bardzo mi się podobało. Poznałem tam wielu chłopaków, zwłaszcza z jednym przebywałem chętniej. Nazywał się Stefan Maresz, też chodził do klasy szóstej, ale do innej szkoły.
Latem odwiedził nas wujek Stefan z całą rodziną, to jest z ciocią Basią, Hanią i małym, kilkuletnim Leszkiem, jeździliśmy z nimi nad morze. Przed końcem wakacji Zbyszek wyjechał do Warszawy, gdzie starał się dostać na studia do Akademii Medycznej. Początkowo zamieszkał u wujka Stefana, potem przeniósł się do akademika. W Koszalinie pozostaliśmy więc we trójkę. Stosunkowo dokładnie opisuję mój pobyt w Koszalinie, gdyż obecnie uświadamiam sobie, że był to najszczęśliwszy okres mojego dzieciństwa, nie licząc oczywiście okresu przedwojennego. Po okresie wojny poczułem pełną stabilizację, niczego mi nie brakowało, nie miałem żadnych większych zmartwień, a każdy dzień był radosny, wspaniały, wszystko było takie nowe i ciekawe.
Jesienią dowiedzieliśmy się, że DOW 2, w którym służył ojciec, przenosi się do Bydgoszczy. Musieliśmy więc pozostawić mieszkanie w szeregówce, do którego się tak przyzwyczaiłem i polubiłem. Pod dom zajechały ciężarówki, żołnierze władowali na nie wszystkie nasze meble.
Na bocznicy kolejowej przeładowano cały nasz dobytek do wagonu towarowego. Każda rodzina przenoszonych służbowo oficerów otrzymała jeden wagon, w którym rozłożyliśmy łóżka, gdyż jechaliśmy razem z meblami. Podróż trwała dwie doby. Pamiętam, że w nocy było bardzo zimno, zaczęły się już przymrozki, ale mieliśmy ciepłe kołdry. W Toruniu był dłuższy postój i razem z ojcem poszliśmy do restauracji na obiad.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.