Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.
Tadeusz Rawa.
Bydgoszcz
Do Bydgoszczy przyjechaliśmy wieczorem. Nasze rzeczy przewieziono do bloków dla rodzin oficerów na terenie koszar przy ulicy Północnej. Był to duży kompleks z licznymi budynkami dla żołnierzy i sprzętu wojskowego, ogrodzony wysokim murem, z wartownikami przy bramie. Otrzymaliśmy mieszkanie trzypokojowe na parterze, ładne, ale znacznie gorsze od tego w Koszalinie. Ogrzewane było piecami kaflowymi, miało doprowadzony gaz w kuchni i piec gazowy w łazience. Na teren koszar można było wejść tylko po okazaniu specjalnej przepustki. Często zapominałem tego dokumentu i miałem trudności z dostaniem się do domu. Szybko jednak odkryłem, że wprawdzie od frontu wchodziło się przez pilnie strzeżoną wartownię, ale z tyłu koszar, niedaleko naszego domu, była duża dziura w płocie, przez którą wchodziłem i wychodziłem, kiedy tylko chciałem. Koszary były usytuowane na przedmieściach Bydgoszczy. Zaraz za koszarami rozciągał się duży kompleks leśny, łączący się z Puszczą Tucholską. Pierwszego dnia po przyjeździe Bydgoszcz przywitała nas niesamowitym smrodem; akurat w pobliżu koszar trwała akcja ekshumacji grobów Polaków i chyba Rosjan pomordowanych w czasie wojny przez Niemców. Byliśmy tym bardzo zbulwersowani, szczególnie mama, ale wkrótce akcja ta skończyła się i otoczenie koszar stało się całkiem przyjemne. Przez kilka dni zwiedzaliśmy miasto. Bydgoszcz prezentowała się znacznie lepiej niż Koszalin. Przede wszystkim nie widać było żadnych zniszczeń wojennych. Podobno w czasie wojny, i to przypadkowo, spalił się tylko jeden dom. Po mieście kursowały tramwaje, było dużo otwartych sklepów. W czasie tego zwiedzania zorientowałem się, gdzie jest szkoła, do której miałem chodzić. Po kilku dniach od przyjazdu wziąłem swoje papiery i poszedłem zapisać się do szkoły, gdyż rodzice orzekli, że jestem już dostatecznie duży, aby załatwić to sam. Po drodze spotkała mnie niespodzianka. Idąc ulicą, zobaczyłem poznanego w Koszalinie w harcerstwie Stefana Maresza. Okazało się, że jego ojciec jest też oficerem DOW 2, lekarzem w stopniu podpułkownika. Oni także zostali przeniesieni do Bydgoszczy, ale zamieszkali nie na terenie koszar, lecz w mieście. Również szedł do szkoły, i tak jak ja chciał się zapisać do klasy szóstej. Bardzo ucieszyliśmy się z tego spotkania, uznaliśmy to za niesamowity zbieg okoliczności, poszliśmy więc razem.
Szkoła mieściła się w śródmieściu na ulicy Świętojańskiej. Było to duże gmaszysko z czerwonej cegły, przedzielone na pół; w jednej połowie mieściła się szkoła dla chłopców, w drugiej osobna dla dziewcząt. Zapukaliśmy grzecznie do drzwi kancelarii, po czym weszliśmy do środka i nagle jakiś człowiek (potem okazało się, że był to dyrektor szkoły), ryknął na nas „ poszedł won!”. Szybko cofnęliśmy się na korytarz, zastanawiając się, czy aby na pewno trafiliśmy do szkoły. Wszystko jednak wskazywało, że była to szkoła podstawowa dla chłopców. Po pewnym czasie wezwano nas do pokoju i dyrektor zapytał niezbyt uprzejmie: „Czego?”. Nieśmiało powiedzieliśmy, że chcemy się zapisać do szkoły, gdyż rodzice właśnie przenieśli się do Bydgoszczy. Dyrektor wziął od nas świadectwa i trochę złagodniał, gdy zobaczył, że zarówno moje oceny, jak i Stefana były bardzo dobre. Zaczął wypytywać, kim są nasi rodzice. Gdy dowiedział się, że obaj nasi ojcowie są oficerami, a w dodatku ojciec Stefana jest lekarzem, złagodniał zupełnie i przyjął nas do jednej klasy.
Naszym wychowawcą był pan Wojciechowski, szczupły, niewielkiego wzrostu, stary, przedwojenny pedagog. Posadzono nas oddzielnie. Na dużej przerwie wszyscy wyszliśmy na dziedziniec. Zaraz na wstępie do Stefana przyczepił się jakiś chłopak z naszej nowej klasy, wyraźnie szukając zaczepki i rozpoczęła się bójka. Wszyscy otoczyli walczących i przyglądali się w skupieniu. Wtedy ja zgarnąłem za klapę najbliżej stojącego chłopaka i uderzyłem go pięścią w nos. Zrobiły się więc dwie bijatyki. Pojedynek był ściśle jeden na jednego. Chyba wszyscy czterej mieliśmy rozbite nosy. W pewnym momencie odezwał się dzwonek i wróciliśmy do sali. Pamiętam, że po drodze zastanawialiśmy się ze Stefanem, czy nie zmienić klasy, a być może i szkoły. Z niepokojem oczekiwaliśmy, co będzie dalej, ale ku naszemu zaskoczeniu, na następnej przerwie podeszło do nas dwóch rosłych chłopaków, zaczęli poklepywać po plecach, mówiąc, że przyjmują nas do paczki. Okazało się, że ta bijatyka na poprzedniej przerwie to był sprawdzian, czy jesteśmy godni należeć do tej klasy. Już nigdy więcej nie mieliśmy z ich strony żadnych problemów.
Ławki w sali lekcyjnej ustawione były w dwa rzędy i cała klasa, około 30 chłopaków, podzielona była w zależności od tego, gdzie kto siedział, na dwie grupy: „białych” i „czarnych”. Każda grupa rządzona była przez najsilniejszego chłopaka, któremu członkowie grupy byli zobowiązani posłuszeństwo. Ci przywódcy rozstrzygali wszelkie spory w klasie. Przy wykroczeniach odbywał się sąd nad przestępcą, a karą były najczęściej baty na tyłek. Wbrew pozorom klasa ta okazała się fajna i już nigdy potem nie przyszło mi uczyć się z takimi chłopakami, w tak zgranej paczce.
Na dużej przerwie wychodziliśmy na podwórze lub odbywały się walki w klasie pomiędzy „czarnymi” a „białymi”. Bronią były szaliki, najlepiej wełniane i jak najdłuższe. Szalik należało nieco zmoczyć, potem mocno skręcić pojedynczo i złożyć na pół. Powstawały skręcone pyty, które służyły jako broń. Uderzenie takim orężem mocno zabolało, ale nigdy nie doszło do skaleczenia.
Nauka odbywała się w różnych godzinach, trzy razy w tygodniu rozpoczynaliśmy o ósmej rano i trzy razy o trzeciej po południu (soboty były wówczas normalnym dniem nauki). Późną jesienią i zimą nauka na tej drugiej zmianie odbywała się praktycznie w nocy. Klasa oświetlana była tylko jedną żarówką o dużej mocy. Przed lekcją wykręcaliśmy taką żarówkę i na dno oprawki wkładaliśmy mokrą bibułę. Póki bibuła była mokra, żarówka świeciła, potem, gdy wyschła, światło stopniowo gasło. Nauczyciel uważał, że żarówka przepaliła się. Staraliśmy się to robić niezbyt często i tylko w wyjątkowych wypadkach, na przykład na ostatniej lekcji, gdy chcieliśmy całą klasą pójść do kina. Taką zepsutą żarówkę woźny zmieniał dopiero następnego dnia. Aby nie było wpadki, mieliśmy w zapasie rzeczywiście przepaloną żarówkę, którą potem wkręcało się na miejsce tej z bibułą (należało również usunąć bibułę).
W Bydgoszczy było otwartych siedem kin, w każdym z nich zmieniano program co tydzień, a seanse odbywały się od rana do późnych godzin wieczornych. Przy wejściu do kina nie sprawdzano, kto ile ma lat. Chodziliśmy więc na wszystko „jak leci” prawie codziennie; albo z rana przed szkołą, albo po szkole. A filmy były różne, wszystkie polskie przedwojenne, różne amerykańskie kowbojskie i indiańskie oraz kryminały. Zobaczyłem wówczas pierwszy powojenny film polski: Zakazane piosenki (byłem na nim kilka razy). Pamiętam, że ulgowa cena biletu do kina była taka sama jak szkolnego biletu tramwajowego, 50 groszy (te pięćdziesiąt groszy było w papierku!). Wiosną urządzaliśmy całą klasą, razem z wychowawcą, panem Wojciechowskim, wycieczki za miasto. Wszyscy lubiliśmy go i szanowaliśmy, a on okazywał nam dużo serdeczności. W szkole panował rygor. Pewnie obecnie zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale wtedy nauczycielom wolno było karcić uczniów trzciną po plecach i tyłku, po łapach linijką, ale zdarzało się również dostać od nauczyciela ręką po gębie, a ciąganie za uszy było na porządku dziennym. Takie to były czasy. Może na skutek wojny, szkoła tylko dla chłopców, i to rozbrykanych, wymagała rygoru. Ja tylko raz dostałem trzciną po plecach. W szkole szczególnie groźny był pan Matuszczyk od matematyki, mężczyzna wielkiej postury. Miał zwyczaj przekręcać nazwiska uczniów, na mnie często mówił Wara. Jedną z ulubionych zabaw na dużej przerwie było „robienie stosu”. Kładliśmy się jeden na drugim i powstawała taka skłębiona, wrzeszcząca gromada ciał. Zabawa polegała na tym, aby uniemożliwić tym na dole wyjście spod spodu. Jakoś ja byłem na górze tego stosu i nagle poczułem silny ból w plecach. Jednocześnie ktoś złapał mnie za kołnierz i uniósł do góry. Był to pan Matuszczyk, który położył palec na ustach, abym nie krzyczał. I w ten sposób zgarniał po kolei uczestników zabawy, równo rozdając ciosy trzciną. Widać było, że przy tym się wyśmienicie bawił. Pan Wojciechowski na ogół nas nie bił, ale pamiętam jedno zdarzenie, gdy któryś z kolegów coś mocno przeskrobał i wtedy on zaczął winowajcę okładać trzciną, chłopak uciekł do ławki, nauczyciel za nim, cały czas go okładając. Chłopak wyskoczył z ławki, on za nim. Bił go i płakał (to znaczy obaj płakali). Reszta klasy siedziała bardzo cicho. Było to dla nas surową nauczką. Wydaje mi się, że był to najbardziej łubiany nauczyciel w całej szkole.
Nasze ówczesne mieszkanie ustępowało temu w Koszalinie, ale mieszkanie na terenie koszar miało swoje dobre strony. Znajdowały się tam stajnie dla około stu koni wierzchowych. Konie te przebywały na rekonwalescencji po różnych schorzeniach i trudach manewrów. Regulaminowo musiały być co najmniej dwa razy w tygodniu przegonione kilka kilometrów po lesie. W kilku chłopaków mieszkających w blokach oficerskich znaleźliśmy dojście do stajen i żołnierze wyprowadzający konie chętnie sadzali nas w siodła. Najlepiej byłoby, gdyby na każdym koniu siedział jeden jeździec, ale jeźdźców zwykle było za mało. Dlatego jeden żołnierz na koniu wiódł za cugle kilka innych tylko osiodłanych. Przed wyruszeniem na taką przejażdżkę odbywała się musztra. Należało stanąć w szeregu, potem uformować dwuszereg. Pamiętam, że na spocznij uderzało się konia trzykrotnie w szyję. Fajny wyglądało, jak długi sznur jeźdźców wił się po lesie wśród pagórków. Początkowo po takiej jeździe bolał mnie tyłek, potem jednak nauczyłem się konnej jazdy. Po każdej takiej przejażdżce ubranie pachniało końskim potem. Najchętniej dosiadałem konia, który nazywał się Łubin. Kilkakrotnie udało mi się uprosić ojca, aby wypożyczył tylko dwa konie dla nas. Pomimo tego, że był kwatermistrzem, musiał pozostawić rewers za konie. Te przejażdżki były najprzyjemniejsze. Wyglądało to tak, że ojciec na swoim koniu jechał spokojnie, natomiast ja galopowałem na swoim dokoła. Skutek był taki, że mój koń był cały spocony, natomiast koń ojca wypoczęty. Dlatego w połowie przejażdżki zmienialiśmy konie. Kilkakrotnie w czasie takich przejażdżek spotykałem kolegów z klasy, a raz nawet prawie całą klasę na wycieczce. Widziałem, że mi wszyscy zazdroszczą tej konnej jazdy.
Nadal dużo czytałem. W tym czasie przeczytałem prawie całego Tarzana, w końcu jednak znudził mnie ten temat. Czytałem również i inne książki, zwłaszcza przygodowe, o Indianach, kowbojach, powieści Karola Maya.
Zaraz za koszarami rozciągał się las, przeważnie sosnowy. Teren był lekko pofałdowany, z rzadkim podszyciem. Las ten łączył się z Puszczą Tucholską. Przecinały go liczne ścieżki i szersze leśne drogi. W podszyciu leśnym, zaraz za płotem koszar (w którym była spora dziura), widać było liczne jamy wykopane przez dzikie króliki, które gdy się głośno klasnęło, w popłochu uciekały do nor. Z powodu tych króliczych nor był surowy zakaz jazdy konno poza drogami (koń mógł złamać sobie nogę). Po tych lasach często włóczyliśmy się ze Stefanem, a zimą biegaliśmy na nartach. Stopniowo nasza przyjaźń pogłębiała się; chodziliśmy do tej samej klasy, należeliśmy w harcerstwie do tej samej drużyny, nasi ojcowie służyli w tej samej jednostce i często bywaliśmy u siebie. To znaczy częściej ja bywałem u państwa Mareszów, gdyż oni mieszkali po drodze do szkoły. Było to starsze małżeństwo, on był lekarzem wojskowym, internistą, ona zajmowała się domem.
Mieli pianino, na którym grała pani Mareszowa. Stefan był ich jedynakiem
W szkole nie miałem żadnych trudności z nauką, ze Stefanem byliśmy najlepsi w klasie. Od wiosny 1947 roku przeżywałem pierwszy w życiu wyjazd na letni obóz harcerski pod Chodzieżą, nad samym jeziorem. Obóz ten pamiętam jako wspaniałą przygodę. Mieliśmy dużo produktów z darów amerykańskich, zwłaszcza pyszne były soki pomarańczowe i grejpfrutowe w dużych pojemnikach.
Ten pobyt w Koszalinie, a potem w Bydgoszczy, wspominam jako najszczęśliwszy okres mojego życia po wojnie. Najbliższa przyszłość zapowiadała się tak prosto i jasno.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.