Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.
Tadeusz Rawa.
Warszawa
Koniec wakacji 1947 roku był zepsuty następną przeprowadzką, tym razem do Warszawy. Ojciec został awansowany do stopnia podpułkownika i przeniesiony do pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej na stanowisko szefa departamentu żywnościowo-mundurowego. Pamiętam, że w domu uważało się, iż był to duży awans. Zapewniano go, że wkrótce będzie awansował do stopnia generała. Mama nie bardzo była zadowolona z następnej przeprowadzki, ja również, gdyż pozostawiałem fajnych kolegów, a zwłaszcza Stefana. No i konne przejażdżki trzeba było zaliczyć do przeszłości. Z drugiej jednak strony, przenosiliśmy się do stolicy, co mogło być zapowiedzią wielu nowych atrakcji. Na odjezdnym przyrzekliśmy sobie ze Stefanem, że będziemy utrzymywali częsty kontakt listowny, a w czasie najbliższych wakacji albo on przyjedzie do mnie, albo ja do niego. Tym razem nasze meble jechały osobno, a my pociągiem osobowym.
W Warszawie zamieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze przy ulicy Grójeckiej 126. Był to duży, trzypiętrowy blok dla rodzin oficerów. Piętro niżej mieszkała wdowa po generale Świerczewskim. Mieszkanie było komfortowe, choć ogrzewane piecami kaflowymi. Do szkoły na ul. Banacha miałem niedaleko. Rozpoczynałem klasę VII i po raz kolejny musiałem przystosować się do nowej szkoły, ale tym razem nie doszło już do żadnej bijatyki. Moja klasa, choć koedukacyjna, była znacznie mniej atrakcyjna niż ta w Bydgoszczy. Był w niej chłopak o nazwisku Bogdan Rawa, ale zupełnie niespokrewniony z naszą rodziną. W związku z tym czasami robiliśmy różne psikusy nauczycielom, zwłaszcza panu od muzyki, który nazywał się Pudełko, podając się jeden za drugiego. Powoli przyzwyczajałem się do nowej szkoły i do nowego miasta.
Pobyt w stolicy otwierał nowe atrakcje, wszędzie można było dojechać tramwajem, były liczne kina. Warszawa jednak w odróżnieniu do Bydgoszczy była mocno zniszczona, całe śródmieście, a zwłaszcza róg Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich przedstawiało się jako jedno wielkie gruzowisko. Często odwiedzaliśmy wujka Stefana. Mieszkał nadal w tej samej parterowej willi na Woli przy ul. Syreny 9. Bywaliśmy również u drugiego brata ojca, wujka Bronka, który był inżynierem, specjalistą od wysokoprężnych kotłów.
Wkrótce po naszej przeprowadzce do Warszawy, 27 października (pamiętam, gdyż było to w przeddzień moich imienin), umówiłem się z ojcem na mieście, gdyż mieliśmy załatwić pewną sprawę. Rozstaliśmy się pod gmachem MON, ja pojechałem do domu, a ojciec wrócił do pracy. Jednak wieczorem nie pojawił się w domu, co wydało się nam niezmiernie dziwne. Nie było go również w dni następne. Przepadł jak kamień w wodę. W ministerstwie mamie początkowo mówiono, że nic nie wiedzą, potem w ogóle przestano z nią rozmawiać. Zaczęliśmy podejrzewać najgorsze rzeczy.
Wreszcie po kilkunastu dniach stało się oczywistym, że ojciec został aresztowany, a po kilku tygodniach nasze obawy potwierdziły się. Sprawa zaczęła wyglądać poważnie, ale w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, o co jest oskarżany. Cały czas pocieszaliśmy się, że musi to być jakaś pomyłka, która wkrótce zostanie wyjaśniona. Ale nic takiego nie następowało. Z dnia na dzień pozostaliśmy bez środków do życia. Zaczął pomagać nam trochę wujek Stefan. Wreszcie po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, a i to ze źródeł nieoficjalnych, że ojciec jest zamieszany w jakąś poważną sprawę polityczną. Ale wyglądało to wszystko dziwnie, gdyż w domu nie było żadnej rewizji, nikt o nic nie pytał. W domu pozostał ojca dodatkowy pistolet, belgijka. Zbyszek chodził gdzieś do UB, czy do Informacji, mówiąc o pozostawionej broni. Na to oni odpowiedzieli, że ich to nic nie obchodzi. Wreszcie Zbyszek wziął do kieszeni pistolet ojca i odniósł go do Urzędu Bezpieczeństwa za pokwitowaniem. Gdyby w tamtych czasach złapano go na ulicy z tą bronią, miałby poważne kłopoty.
Dopiero po około 3 miesiącach od aresztowania zjawiło się w domu dwóch cywilów, którzy wylegitymowali się i spisali wszystkie nasze meble, ubrania i wszystko co było w domu, zapowiadając, że z tych spisanych rzeczy nic nie ma prawa zginąć. Byliśmy w czarnej rozpaczy. Od ojca i o ojcu nie mieliśmy nadal żadnych wieści i w ogóle nie było wiadomo, o co chodzi. Nasz pobyt w Warszawie stawał się kłopotliwy. Pamiętam, że w szkole kolega zwrócił mi uwagę, że jego ojciec jest tramwajarzem, ale on ma lepsze drugie śniadanie niż ja. On wiedział, że mój ojciec jest oficerem, ale nie mogłem mu powiedzieć, że został aresztowany, a my nie mamy za co żyć. Uznaliśmy, że w Warszawie pozostaniemy z mamą do zakończenia roku szkolnego, a potem przeniesiemy się do Łomży, do ciotek. Początkowo utrzymywałem ze Stefanem Mareszem kontakt listowny, potem uznałem, że bezpieczniej będzie dla niego, jeśli nie będziemy do siebie pisali. Okazało się to zupełnie niepotrzebne, gdyż w jakiś czas potem jego ojciec też został uwięziony. Nigdy już potem nie nawiązaliśmy kontaktów.
Tak więc, w końcu czerwca 1948 roku po uzyskaniu świadectwa ukończenia szkoły podstawowej żegnałem się z Warszawą. Mama jeszcze przez kilka tygodni pozostała w stolicy. Miałem świadomość, że oto kończy się mój „róg obfitości”, w którym była mama, ojciec, Zbyszek i ja, niczego mi nie brakowało i było prawie tak, jak przed wojną. Trwało to niecałe dwa lata, a przyszłość znowu rysowała się w ciemnych kolorach.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.