Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.
Tadeusz Rawa.
Liceum Ogólnokształcące w Łomży. Wróg Ludu
Była to moja pierwsza w życiu samodzielna podróż. Zamieszkałem u ciotek przy ul. Krótkiej 2. Po dwuletniej przerwie znowu spotkałem Staśka Pieńkowskiego. Po zdanym egzaminie wstępnym do liceum (egzaminował mnie prof. Wnorowski), od razu, jeszcze przed rozpoczęciem nauki wszedłem w towarzystwo nowych kolegów. Do tej samej klasy co ja zdał również Stasiek i jego koledzy stali się moimi. Zapisałem się znowu do harcerstwa i zaraz potem wyjechaliśmy na letni obóz całą chorągwią łomżyńską i chyba zambrowską. Rozbiliśmy się w Henrykowie na Śląsku, niedaleko Ziębic. Na rozległej polanie otoczonej starymi dębami i lipami rozstawionych było kilkanaście namiotów.
W każdym namiocie spało na drewnianych pryczach po kilkunastu harcerzy. Wyżywienie było dobre, przeważnie z darów amerykańskich. Komendantem obozu był ksiądz Dobkowski, jeszcze przedwojenny harcerz. Kilkakrotnie chodziliśmy marszem do Ziębic odległych o 9 km, byliśmy tam również na obchodach święta 22 lipca. Na manifestacji było wielu Żydów, którzy nieśli transparenty z jakimiś hasłami w języku jidysz. W każdą niedzielę obowiązkowa była obecność na mszy w starym kościele w Henrykowie, potem zwiedzaliśmy miasto z mnóstwem zabytków, które nie zostały zniszczone w czasie wojny. Byliśmy również na Wystawie Ziem Odzyskanych we Wrocławiu ze słynną iglicą, która była wizytówką tej wystawy. Sam obóz wspominam jako przyjemny, zakończył się jednak niemiłym zgrzytem. W całym kraju w tym czasie władze starały się wyeliminować dotychczasowy ruch harcerski, wprowadzając tak zwane „czerwone harcerstwo”. Na apelu kończącym obóz trzech harcerzy z kadry (nazwisk nie wymieniam) na oczach całej chorągwi wypowiedziało posłuszeństwo księdzu Dobkowskiemu i przejęło władzę nad chorągwią. Odbywało się to z wyzwiskami i było bardzo nieprzyjemne. Obecnie przypuszczam, że to odsunięcie księdza celowo odbyło się poza Łomżą, aby nie wzbudzać rozgłosu. Po usunięciu księdza komendanta zapanował chaos, pamiętam, że nie było co jeść. Wracaliśmy do domu w wagonach towarowych o głodnym pysku. To mnie bardzo zniechęciło i wkrótce potem porzuciłem harcerstwo. Był to mój drugi i ostatni obóz harcerski (na pierwszym obozie byłem w 1946 roku z chorągwią bydgoską w Chodzieży).
W sprawie ojca w dalszym ciągu nic nie było wiadomo. W tamtym okresie z jednej strony uczestniczyłem w różnych zajęciach i rozrywkach, a z drugiej strony świdrowała nieznośna obawa o ojca. Wkrótce po moim wyjeździe z Warszawy nastąpiła konfiskata naszych wszystkich rzeczy, łącznie z co lepszymi ubraniami. Pozostawiono nam „w drodze wyjątku” tylko kilka niezbędnych mebli (stół, dwa krzesła, jakieś łóżko). Odebrano nam mieszkanie na Grójeckiej i przekwaterowano do przedwojennych, obskurnych drewniaków na ulicy Księcia Janusza na Kole. W barakach tych przed wojną mieszkali bezrobotni i biedota Warszawy. Pomimo tego, że było to liche lokum, ze względu na studia Zbyszka w Akademii Medycznej mama je przyjęła i po przeprowadzce przyjechała do Łomży, a w baraku na Kole zamieszkał Zbyszek.
Tak więc znowu zamieszkałem u ciotek i rozpocząłem naukę w szkole średniej. Miałem przed sobą cztery lata nauki. Stopniowo zaczęły tworzyć się grupy koleżeńskie. Do mojej oprócz Staśka należał Witek Jemielity, Andrzej Schild i Wacek Nowak. Ojciec Wacka był kombatantem z wojny bolszewickiej 1920 roku. Został ciężko ranny w twarz, miał uszkodzone podniebienie, stracił oko. W Łomży założył dość dużą prywatną hurtownię z artykułami spożywczymi. Co dziwne, mieściła się w domu Wejrochów na zapleczu przedwojennego sklepu dziadka Władysława. Wielokrotnie ze Staśkiem pomagaliśmy Wackowi w przyjmowaniu różnych towarów do hurtowni. Towary te przychodziły w skrzyniach w wagonie pocztowym pociągu jadącego z Warszawy o godzinie pierwszej w nocy. Wacek czekał już na dworcu z jedną łub dwoma dorożkami. My ze Staśkiem wielokrotnie pomagaliśmy mu w załadowaniu tych skrzyń na dorożki i potem wyładowaniu ich do hurtowni. Ta operacja zwykle trwała do rana, a potem wypijaliśmy (za zgodą ojca Wacka) we trzech jedną butelkę dobrego wina i z kieszeniami pełnymi cukierków wracaliśmy do domu. Oczywiście nie zdarzało się to często, zwykle w soboty, a to wino piliśmy dopiero od III klasy liceum.
Okres nauki w liceum był tym, w którym zaczęliśmy oglądać się za dziewczynami. Tworzyły się różne sympatie i szersze towarzystwa mieszane. Takimi większymi grupami chodziliśmy na spacery nad rzekę, czasami za miasto. Zimą lubiliśmy jazdę na sankach. Obecnie może wydać się to nieprawdopodobne, ale w początku lat pięćdziesiątych ruch na ulicach Łomży był tak znikomy, że swobodnie mogliśmy zjeżdżać w dół ulicą Dworną, na Zjeździe w kierunku Piątnicy, czy na Szosie Zambrowskiej. Często takim miejscem kontaktowym pomiędzy naszą grupą chłopców a dziewczynami było mieszkanie Danki Wejrochówny, która uczyła się w równoległej klasie liceum. Co pewien czas odbywały się szkolne zabawy, do których przygotowania trwały tygodniami i wspominanie ich też trwało długo. Czasami robiliśmy prywatki w domu wujka Tadka. W Łomży w tym czasie istniało tylko jedno kino, na ul. Nowogrodzkiej. Jako gimnazjaliści mogliśmy oglądać tylko filmy dozwolone, natomiast nas ciekawiły właśnie te niedozwolone. Wyczynem było „przedarcie się” przez kontrolerów, jakimi byli profesorowie z „budy”. Największym wyzwaniem był prof. Stankiewicz-Malinowski, szczególnie zawzięty cenzor kinowy.
Nauka nie sprawiała mi większych kłopotów, w klasie byłem najczęściej drugi lub trzeci. Zwykle prymusem był Jurek Czerwonko. Był to chłopak nieduży, bardzo otyły, ale pogodny i wesoły. Był łubiany, lecz czasami, ze względu na otyłość, nabijaliśmy się z niego. Pewnego razu na przerwie wsadziliśmy go w klasie na wysoki piec kaflowy, z którego nie mógł zejść. Tak zastała go pani Nożewska, profesor od matematyki, której wmówiliśmy, że on sam tam wszedł. Jurek był nieprzeciętnie zdolny, jestem pewny, że o wysokim ilorazie inteligencji (po maturze straciłem z nim kontakt, ale wiem, że studiował fizykę nuklearną, bywał na specjalnych szkoleniach zagranicznych, chyba doszedł do stopnia profesora).
W szkole uczyło się sporo kolegów i koleżanek pochodzących ze wsi.
Mieszkali oni albo w wynajętych pokojach, albo dojeżdżali, najczęściej na rowerach, z pobliskich miejscowości. Nie przypominam sobie, aby ze względu na pochodzenie wiejskie spotykały ich jakieś szykany, wręcz odwrotnie, przyjaźniliśmy się z nimi i często wyjeżdżaliśmy do nich na wioski. Tak na przykład pojechaliśmy kiedyś rowerami w kilka osób do Wacka Sławińskiego, którego ojciec miał gospodarstwo w Czarnocinie. Przez dwa dni harowaliśmy u niego przy żniwach, ale potem jego ojciec wziął nas na dziką odnogę Narwi na całodzienny połów ryb. Innym kolegą, z którym przyjaźniliśmy się, był Henio Najda z Jeziorka, u którego też bywaliśmy. Te wyjazdy na wieś traktowaliśmy jako atrakcje. W tym czasie nauczyłem się jeździć na rowerze, kłopot był jednak w tym, że go nie miałem i zwykle jeździłem na pożyczonych.
Ten okres mojego życia wspominam jako kiepski. Ojciec nadal był więziony, a my pozostaliśmy praktycznie bez środków do życia. Zbyszek w Warszawie studiował medycynę i zamieszkał w barakach na Kole. Finansowo pomagał mu wujek Stefan. Pomimo licznych listów i podań nie otrzymywaliśmy żadnych wyjaśnień w sprawie ojca. Dopiero w kwietniu 1949 roku mama została poinformowana, że 22 marca tegoż roku ojciec wyrokiem Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego skazany został na karę śmierci!!!
Ogarnęła nas rozpacz, świat zawalił się nam na głowę. Oto ojciec po tym, jak cudem uniknął śmierci z rąk Sowietów w 1939 r., po przejściu pięcioletniej niewoli niemieckiej, miał być teraz, już po wojnie, pozbawiony życia przez Polaków. To się nie mieściło w głowie. Mama odchodziła od zmysłów, ja przestałem chodzić do szkoły. Za radą wujka Stefana mama napisała kilka błagalnych próśb o ułaskawienie, między innymi do Bieruta. I dopiero w drugiej połowie maja 1949 roku mama otrzymała pismo, że…w wyniku złożonej przez skazanego rewizji, postanowieniem Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie w dniu 16 maja 1949 roku, został zmieniony wyrok kary śmierci na karę 15 lat pozbawienia wolności, nadal z utratą praw publicznych oraz przepadkiem całego mienia”. I stała się rzecz niesamowita, oto ten okrutny wyrok długoletniego więzienia został przyjęty przez nas jak najwspanialsza wiadomość. Mój ojciec będzie żył! to nic, że jako więzień, ale będzie żył! Jednocześnie dowiedzieliśmy się, że powodem aresztowania i skazania ojca było “zorganizowanie i działalność w kontrrewolucyjnej organizacji, mającej na celu obalenie siłą ustanowionej władzy zwierzchniej Narodu.” Uważałem to za absurd.
W ten ten sposób rozpoczął się nasz, to jest mamy, Zbyszka i mój, okres „rodziny więźnia politycznego”. Odtąd mieliśmy być „wrogami ludu”, ludźmi niższej kategorii. W ciągu najbliższych łat miano w stosunku do nas stosować różne szykany, a jedyną naszą zbrodnią było to, że ojciec był więźniem politycznym.
Jak już powiedziałem, mieszkaliśmy „na kupie” u ciotek, którym też się nie przelewało, pracowała tylko ciotka Lilka. Mama starała się o jakąkolwiek pracę. Przez kilka miesięcy dostała po znajomości pracę bufetowej w restauracji, która mieściła się w przedwojennych pomieszczeniach sklepu dziadka. Wkrótce jednak wymówiono mamie tę pracę, powiedziano jej, że jako żonie „wroga ludu” praca jej się nie należy. Znaleźliśmy się w rozpaczliwej sytuacji. Chyba trochę pomagał nam wujek Stefan, Zbyszek studiował i też był bez grosza. Przez różnych życzliwych znajomych udało się dostać mamie pracę chałupniczą, która była oficjalnie zarejestrowana na inną osobę. Ze spółdzielni wypożyczono mamie do domu stare, drewniane krosno, otrzymywała przędzę wełnianą, z której tkała modne wówczas wełniane szaliki. Była to praca ciężka i mało płatna, ale i to było jakąś ulgą.
Tak było przez około 1,5 roku, a potem i tę pracę mama straciła; po części dlatego, że skończyła się moda na wełniane, samodziałowe szaliki, ale również z powodu nacisków tak zwanych władz, którym ktoś doniósł o zatrudnieniu mamy. Potem trochę dorabiała robieniem na drutach swetrów wełnianych, ale to już były grosze.
Jeśli chodzi o Zbyszka, rozważano usunięcie go z uczelni, ale ponieważ był on już na trzecim roku, a kraj po wojnie odczuwał olbrzymi brak lekarzy, pozostawiono go. Mnie na razie nie przeszkadzano uczyć się w szkole średniej.
Ten okres mojego życia, z jednej strony tak przyjemny, jeśli chodzi o naukę, kolegów, chęć do zabaw i przyjemności związane z wiekiem, z drugiej strony był znowu chudy i głodny. Początkowo wizyty u ojca były zabronione. Przebywał w różnych zakładach karnych: Wronki, Rawicz, Potulice. Mówiono, że są to ciężkie więzienia. Były również ograniczenia, jeśli chodzi o listy. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w procesie ojca aresztowanych było kilkunastu oskarżonych oficerów, ale w prasie nie było na ten temat żadnych wzmianek. Dopiero później, w początkach lat pięćdziesiątych, odbyło się kilka jawnych procesów politycznych wyższych oficerów wojska polskiego, w których zapadały ciężkie wyroki, włącznie z karą śmierci. Pamiętam, że nie tylko ja, ale i wielu ludzi w tamtych latach było zastraszonych. Należało uważać na to, co się mówi i do kogo. Za opowiadanie na przykład dowcipów nieprzyjaznych władzy lub podważających przyjaźń do „wielkiego brata” można było trafić do więzienia, a było wówczas dużo i dowcipów, i kapusiów. Czuło się wszędzie „ciężką łapę władzy robotniczo-chłopskiej”. Jednak im większa była kontrola władz, tym więcej powstawało „nieprawomyślnych” kawałów. Wydaje się, że nie ma sensu przytaczać ich tutaj, ale jeden bardzo dobrze charakteryzował tamte czasy:
„Pewien człowiek codziennie kupował w kiosku „Trybunę Ludu” (gazetę państwową), rzucał okiem na pierwszą stronę, składał gazetę i wyrzucał ją do kosza. Po pewnym czasie kioskarz zapytał go, dlaczego tak dziwnie przegląda prasę? Na co ów człowiek powiedział, że interesują go wyłącznie nekrologi. Zaraz, zaraz, rzekł kioskarz, ale nekrologi są na czwartej stronie. No wie pan, ten który mnie interesuje, na pewno będzie na pierwszej”. Sądzę, ze tymi kawałami, pomimo zagrożenia, ludzie odreagowywali poczucie zniewolenia.
Sytuacja w Łomży, jak i w całym kraju, była zła. Podstawowe produkty żywnościowe były na kartki. Ciotka Wandzia, która urodziła się w USA i miała obywatelstwo amerykańskie, była teraz zmuszona zrzec się go. Ten okres wspominam jako czasy monotonne, szare i głodne. W 1949 roku zmarła babcia Wanda Wejrochowa, matka wujka Tadka i siostra babci Adeli.
A Łomża, no cóż, pozostała po wojnie małym, zrujnowanym miastem prowincjonalnym. Większość domów w śródmieściu nadal nosiła ślady zniszczenia. Uszkodzone domy, które nadawały się jeszcze do użytku, były łatane i jako tako wykorzystane, inne stopniowo rozbierano do fundamentów i całe śródmieście usiane było pustymi placami. Taki rozległy plac po uprzątniętych ruinach powstał przy ulicy Długiej i ciągnął się od Krótkiej do Rynku. Na tym pustym placu dwa razy w tygodniu odbywały się targi. Rolnicy przyjeżdżali furami z różnymi produktami rolnymi, jak przed wojną. Czasami rozbijał tu swoje namioty przyjezdny cyrk z karuzelami, menażerią różnych zwierząt, muzyką grającą przez cały dzień i innymi atrakcjami. Co roku jesienią na pulwach, po lewej stronie drogi do Piątnicy, organizowano powiatową wystawę rolniczą, głównie zwierząt hodowlanych, też z karuzelą i strzelnicą. I to były właściwie wszystkie atrakcje w powojennej Łomży.
Malownicze zakola Narwi stanowiły naturalną atrakcję, i to zarówno zimą, jak i latem. Naszym ulubionym miejscem do kąpieli była plaża koło żelaznego mostu. Most ten został w 1944 roku wysadzony w powietrze przez cofające się wojska niemieckie, przejście na drugą stronę rzeki było niemożliwe, brakowało kilku przęseł. Nad nurtem rzeki od strony Piątnicy zwieszały się jego stalowe resztki, z których co odważniejsi skakali do wody. A skoki takie były ryzykowne, gdyż na dnie rzeki spoczywała kupa żelastwa.
O ile w czasie roku szkolnego w liceum miałem czas zapełniony, o tyle w wakacje nie bardzo było co robić. Oczywiście chodziliśmy nad rzekę, na różne wycieczki piesze i rowerowe za miasto, czasami jechaliśmy do kolegów mieszkających na wsi, aby „rozerwać się przy żniwach”, bo brak pieniędzy nie pozwalał nam na jakieś eskapady. Piszę w liczbie mnogiej „nam”, bowiem Stasiek, jak i większość kolegów, był w podobnej sytuacji. Pewnego razu latem w 1949 roku wybraliśmy się we trzech, to jest Wacek Nowak, Stasiek i ja do Gdańska, aby zobaczyć wodowanie pierwszego po wojnie zbudowanego w Polsce statku handlowego „Sołdek”. Pojechaliśmy na koszt Wacka, a właściwie jego taty, co było nagrodą za pomoc w hurtowni. Jechaliśmy tam pociągiem dwie doby po to tylko, aby zobaczyć to cudo, i zaraz potem, znowu całą dobę z powrotem. Jeszcze w powrotnej drodze zaliczyliśmy w Warszawie w dniu 22 lipca uroczyste otwarcie Trasy W-Z. Nocowaliśmy w mieszkaniu na Kole.
Do wszystkich nauczycieli zwracaliśmy się „panie profesorze”. Wychowawcą mojej klasy był pan Walerian Stankiewicz-Malinowski. Był to szczupły, wysoki facet, nosił okulary z grubymi szkłami. Uczył łaciny i historii starożytnej. Jeszcze do tej pory pamiętam nazwy miast starożytnej Mezopotamii: Ur, Urruk, Nippur i Lagasz. Był wymagającym nauczycielem, ale często lubił ośmieszyć ucznia przed całą klasą, a zwłaszcza kolegów ze wsi. Przez ostatnie dwa lata nauki w liceum mnie przypadał wątpliwy zaszczyt bycia starostą klasy. Wybierałem zawsze miejsce w pierwszych ławkach. Za każdym razem, gdy ktoś coś w klasie zbroił, pan Stankiewicz najpierw mnie brał na spytki, a ja wymawiałem się, że jak siedzę w pierwszej ławce, to nie widziałem, co zdarzyło się tam z tyłu. Czasami to skutkowało. Język polski miała początkowo pani Czyżewska – drobna, przygarbiona, szczupła nauczycielka, którą przezywaliśmy „Kociuba”. Ciotka Wanda mówiła mi, że kiedyś podobno była przelotną sympatią dziadka Żalka, ale trudno m było w to uwierzyć. Starsza pani źle widziała, zwłaszcza gdy założyła okulary, natomiast słuch miała doskonały.
W ostatnich dwóch latach język polski i literaturę wykładała pani Wysłouch. Jej syn Wiktor, zwany Orciem, był rok wyżej ode mnie, razem byliśmy na obozie harcerskim w Henrykowie i potem w czasie studiów często spotykaliśmy się w Warszawie. Pani Wysłouch pochodziła z zasłużonej rodziny polskich pedagogów i rzeczywiście uczyła doskonale. W ostatniej, maturalnej klasie pod jej kierunkiem nasz rok wystawił amatorsko sztukę Leona Kruczkowskiego Niemcy. Prof. Świderski zajął się dekoracjami i charakteryzacją aktorów. Rolę prof. Sonnebrucha zagrał Jurek Czerwonko, jego żonę – nieżyjąca już Zosia Kraszewska, Willego – Andrzej Schild, żandarma – Andrzej Góralski, niemieckiego gospodarza – Janusz Wszeborowski, a rolę Joachima Petersa zagrał autor niniejszych wspomnień. Sztukę tę wystawialiśmy kilkakrotnie w naszej szkole oraz w kilku innych szkołach w Łomży. Pamiętam, że uczestnictwo w tej sztuce traktowaliśmy jako wielkie wyróżnienie.
Pociesznym nauczycielem był pan Wnorowski wykładający biologię. W późniejszym okresie, już po ukończeniu przeze mnie liceum, został dyrektorem szkoły. Miał zwyczaj strofować uczniów powiedzeniem: „Co się tak kręcisz, jakbyś miał owsiki”. W czasie mojej nauki dyrektorem był pan Kiełczewski, zawsze szarmancki, lubił chodzić w bryczesach i w oficerskich butach z cholewami. Wychowanie fizyczne prowadził pan Werczyński. Był uczestnikiem walk w siłach zbrojnych na zachodzie, oprócz WF uczył również angielskiego. Stosunkowo najlepiej szły mi przedmioty humanistyczne i biologia, natomiast nauki ścisłe nie cieszyły się moją sympatią. Przez pierwsze dwa lata matematyki uczyła prof. Nożewska. Była pedagogiem starej daty, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Prowadziła zajęcia w atrakcyjny sposób, wymagając od uczniów, aby dochodzili do rozwiązania zadania w sposób rozumowy. Jej działanie wykraczało często poza nauczanie matematyki. Na przykład, wczesną wiosną, gdy były jeszcze chłody, po wyproszeniu z klasy chłopców, sprawdzała czy dziewczyny mają założoną ciepłą bieliznę. Wtedy wydawało się to nam, chłopakom, śmieszne, ale teraz widzę głęboki tego sens. U chłopców też sprawdzała czystość. Niestety, po dwóch latach mojej nauki w liceum odeszła, a matematyki uczyła dalej prof. Chojnowska. I znowu matematyka stała się przedmiotem nudnym.
Ciotka Wandzia uważana była -przez nas, to znaczy przez Staśka i mnie, za starą pannę, i właściwie taką była, ale w 1950 roku zaczął się do niej uśmiechać facet, pracujący w PKS-ie przy dystrybucji paliw. Biura PKS-u znajdowały się wówczas w jednym z mieszkań w domu Wejrochów na trzecim piętrze. Nazywał się Włodzimierz Grygorjew. Wandzia odpowiadała na jego umizgi i tak powoli zaczęli się spotykać, aż wreszcie pobrali się.
Pochodził z Suwałk, gdzie mieszkała jego matka i dwie niezamężne siostry. Był to prosty człowiek, miał wykształcenie podstawowe, był jednak bardzo oczytany. Na terenie PKS-u zajmował się społecznie kolportowaniem książek i jako premie za to zgromadził olbrzymią bibliotekę wszystkich wydawanych wówczas książek z literatury polskiej i obcej. Po ślubie zamieszkał u nas. Okazał się bardzo miłym, poczciwym i ogólnie łubianym człowiekiem. Wanda mówiła na niego Włodzik, my też. Wandzia w tym czasie stała się bardzo tęga, chorowała na cukrzycę. Praktycznie nigdzie nie wychodziła, ale była ciekawa wszystkiego, co się w Łomży działo. My, to znaczy Stasiek, Zbyszek i ja, traktowaliśmy ją bardziej jak kumpla. Włodek, oprócz walorów swojego charakteru miał i ten niewątpliwy dla nas (to jest dla Staśka i dla mnie) atut, że posiadał rower, który nam sprezentował. Była to nowa „półbalonówka” i dopiero teraz mogliśmy sobie ze Staśkiem, niestety na zmianę, jeździć po Łomży i okolicy.
Zbyszek w 1951 roku otrzymał dyplom lekarza medycyny i rozpoczął pracę w szpitalu w Łomży na oddziale chirurgicznym. W tym samym roku ożenił się z koleżanką z liceum. Rok później urodziła im się pierwsza córka Małgosia. I tak zostałem prawdziwym wujkiem. Ja w związku z tym, że Zbyszek zaczął pracować w szpitalu, miałem pewne fory w szkole, gdyż profesor Stankiewicz wysyłał mnie czasami do niego po recepty dla swojej żony.
Przez pierwsze dwa lata nauki w liceum klasy były koedukacyjne, a potem stworzono osobne klasy dla dziewczyn i osobne dla chłopców, i aby podział ten był pełniejszy, klasy te były na innych piętrach. Chyba od tego czasu zaczęły się w szkole jakieś flirty i sympatie. Moją sympatią była Basia Nożewska z klasy równoległej (była bratanicą prof. Nożewskiej). Z mojej strony było to uczucie platoniczne i zupełnie nieodwzajemnione. Z tego powodu byłem raz szczęśliwy, innym razem zrozpaczony.
W 1951 roku hurtownia pana Nowaka została upaństwowiona, to znaczy po prostu zagrabiona, a on był szykanowany i zachodziła obawa, że całe jego mienie też zostanie skonfiskowane. Państwo Nowakowie mieszkali niedaleko, przy ul. Długiej. W związku z tym niektóre cenniejsze przedmioty i ubrania przeniesiono na przechowanie do naszego mieszkania na Krótkiej. Między innymi było tam ich radio, sprzęt wówczas bardzo rzadki. Myśmy wtedy jeszcze radia nie mieli, jedynie głośnik z kablem, tzw. kołchoźnik, na którym można było słuchać chrapliwej muzyki i audycje jednej tylko rozgłośni. Wacek często przychodził do nas, wyciągaliśmy z ukrycia jego radio i wtedy mogliśmy słuchać innych rozgłośni, w tym muzyki zachodniej i amerykańskiej. Szczególnie ulubioną audycją był „Teatr Eterek” Jeremiego Przybory. Do konfiskaty mienia u państwa Nowaków ostatecznie nie doszło i po pewnym czasie mogli oni z powrotem zabrać swoje rzeczy.
Jesienią 1951 roku zostałem wezwany na komisję poborową. Ze względu na wzrok nie zostałem zakwalifikowany do służby wojskowej. Potem Zbyszek dowiedział się od znajomych lekarzy biorących udział w tych badaniach, że „czynniki polityczne” były z tego powodu bardzo niezadowolone, gdyż ze względu na ojca miałem być skierowany do kar
nych batalionów pracy w ciężkich warunkach w kopalniach węgla. Wacek, który stawał razem ze mną na tej samej komisji, nie miał tyle szczęścia i z powodu swojego ojca, który też był elementem wrogim, bo jego ojciec walczył z bolszewikami i miał dużą hurtownię, został tam skierowany. Po maturze przez przeszło dwa lata ciężko pracował w kopalni, niby jako żołnierz, ale praktycznie jako niewolnik. Z tych ciężkich robót został zwolniony nieco wcześniej tylko dlatego, że pod ziemią uległ ciężkiemu wypadkowi ze złamaniem miednicy. A mnie na razie się upiekło.
Wiosną 1951 roku w liceum wybuchła afera. Niektórzy uczniowie ze starszych klas maturalnych założyli kółko literackie. Ktoś o tym doniósł do władz i Urząd Bezpieczeństwa wszystkich ich zaaresztował. Śledztwo trwało kilka tygodni, władze koniecznie chciały się dopatrzyć wywrotowej działalności politycznej (zupełnie jak za czasów Mickiewicza w Wilnie). W końcu przed ich maturą zostali zwolnieni. W szkole jednak pozostało nieprzyjemne wrażenie obecności donosicieli. Po długich namysłach zapisałem się do ZMP, organizacji wzorującej się na radzieckim Komsomole. Obserwując otaczającą mnie rzeczywistość, miałem uzasadnione obawy co do zapatrywania się władz na moje przyszłe studia.
Jeszcze przed maturą, wczesną wiosną 1952 roku należało wypełnić w szkole różne ankiety i zdecydować się na kierunek studiów.
Zastanawiałem się bardzo długo, wreszcie wybrałem Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, wydział technologii drewna. Kierowałem się tu nie tyle moimi zamiłowaniami, co faktem, że w tamtym czasie na ten kierunek studiów było mniej chętnych niż miejsc. Liczyłem na to, że jeśli zdam egzamin, to może się dostanę. Pamiętam, że w tym czasie, jakoś wczesną wiosną, poszedłem w jakiejś sprawie do Danusi Wejrochówny. Nie było jej w domu, ale był wujek Tadek. Zaprosił mnie do swojego gabinetu i długo rozmawialiśmy. Wypytywał o moje dalsze plany, skrzywił się, gdy powiedziałem mu o wyborze SGGW, napomknął, że najlepiej byłoby studiować medycynę, ale zgodził się ze mną, że w mojej sytuacji jest to niemożliwe. Wujek wyglądał mizernie, był blady, często kasłał. Wtedy było już wiadomo, że choruje na gruźlicę płuc. Wspominał, że wkrótce wyjedzie do sanatorium w Otwocku, z czym wiązał nadzieje na poprawę zdrowia. Niestety, była to moja ostania z nim rozmowa, wkrótce bowiem nadeszła wiadomość, że miał w szpitalu w Warszawie masywny krwotok płucny i zmarł. Był dla mnie jakby drugim ojcem, od wielu lat miałem z nim bliskie i serdeczne kontakty, bardzo go szanowałem i lubiłem i zawsze miałem świadomość, że te uczucia były odwzajemnione. W całej rodzinie zapanowała żałoba. Umarł młodo, miał zaledwie 56 lat, zginął niejako na posterunku, ratował ludzi chorych na gruźlicę i sam poniósł najwyższą ofiarę. Na pogrzeb przyszło chyba pół Łomży. W modłach uczestniczyło wielu księży, gdyż przez wiele lat był lekarzem Kurii Biskupiej. Na znak solidarności z Danusią na pogrzeb przyszły wszystkie klasy maturalne LO. Trumna została złożona w rodzinnym grobowcu Wejrochów obok jego rodziców i córki Wandzi.
Życie jednak toczyło się dalej. Stasiek Pieńkowski już w połowie jedenastej klasy zrezygnował ze zdawania matury, właściwie zupełnie nie wiem dlaczego, ponieważ uczył się słabo, ale nie najgorzej w klasie. Tak więc matury nie zdawał i otrzymał tylko zaświadczenie o ukończeniu nauki w szkole średniej. Było to bardzo bolesne dla jego matki, ciotki Lilki.
W starych dokumentach znalazłem osobliwą fotografię. Na jej odwrocie widnieje data 13 kwiecień 1952 r. Całą klasą idziemy na stadion ćwiczyć strzelanie z kbks. Na czele kolumny dwóch uczniów niesie transparent, (ten z lewej to Bolek Kotowski, a z prawej ja). Na transparencie widoczny jest napis: „Każdy dobry wynik w strzelaniu to mocny cios w podżegacza wojennego”. Dzisiaj taki napis budziłby co najmniej zdziwienie, jeśli nie śmiech. W tamtych 50-tych latach PRL-u hasła tej treści były widoczne na każdym kroku.
Wreszcie nadszedł czas matury. Przedtem odbyła się w szkole huczna (jak na tamte czasy) studniówka. Dziewczyny wyhaftowały nam na czapkach ozdoby w postaci podkowy i jakieś litery. Moją czapkę wyszywała Basia, czym byłem wniebowzięty. Uczyliśmy się w grupach po kilka osób. W mojej grupie były trzy dziewczyny i ja jeden: Basia Nożewska, Zosia Kraszewska i Helenka Grabowska. Początkowo uczyliśmy się u Zosi, a potem przenieśliśmy się do Helenki. Jej rodzice bardzo się o nas troszczyli, można nawet powiedzieć, że w tych ciężkich czasach wręcz nam dogadzali (tata Helenki prowadził zakład masarski). W pierwszym okresie uczyliśmy się razem całymi dniami, a na noc rozchodziliśmy do swoich domów, potem pozostawaliśmy u Helenki również na noc. Wbrew pozorom, może dlatego, że byłem jeden, a dziewczyn było trzy, nie było nawet myśli o jakimkolwiek seksie, ale może i dlatego że wszyscy mieliśmy przed maturą wielkiego stracha.
I wreszcie przyszedł czas pisemnej matury z języka polskiego. W długim korytarzu rozstawione były krzesła i stoliki w takiej odległości, aby nie można było porozumiewać się między sobą. Na samym wstępie egzaminu powstał u mnie poważny problem. Polecono nam na samej górze napisać tytuł. „Egzamin dojrzałości”. No dobrze, ale jak się pisze „dojrzałość”- rz czy ż? Po prostu powstała w głowie jakaś pustka. Zacząłem sobie wyobrażać, jaka to będzie wpadka na samym początku pracy pisemnej, gdy napiszę nieprawidłowo. Na razie więc opuściłem tytuł i pisałem pracę dalej. Sam temat nie był zbyt trudny i pisało mi się nieźle. W połowie pisania przyszło olśnienie i tytuł napisałem prawidłowo. Nauczyciele starali się słabszym uczniom podpowiadać, nawet ksiądz katecheta podrzucał ściągi z rękawa. Z pracy pisemnej otrzymałem 4+, pozostałe egzaminy poszły mi też zupełnie dobrze, ogólna ocena na świadectwie maturalnym 4+. Po zdanych wszystkich egzaminach i po rozdaniu świadectw maturalnych poczuliśmy się bardzo dorośli, odbył się, niestety już ostatni w „budzie”, bał maturalny. Mogliśmy już jawnie palić papierosy, choć przedtem chowaliśmy się z paleniem po kątach. Na balu było również wino, a niektórzy przemycili trochę wódki.
Na przełomie maja i czerwca powstał problem, co robić z wolnym czasem. Chciałem gdzieś wyjechać, zobaczyć kawałek Polski. Jakiekolwiek jednak plany wyjazdowe rozbijały się o absolutny brak gotówki. W tej samej sytuacji byli również prawie wszyscy moi koledzy. W tym czasie odbywał się w Warszawie międzynarodowy zlot młodzieży socjalistycznej (czy coś w tym rodzaju, dokładnej nazwy nie pamiętam). O wy-jeździe na zjazd nie mogliśmy nawet marzyć. Władze państwowe na temat tego wydarzenia trąbiły od rana do wieczora, całymi dniami nadawano w radiu tylko piosenki „zjazdowe”. I wtedy powstał w naszych dorosłych już głowach szatański pomysł. Wymyśliliśmy, że w grupie chyba dwunastu świeżych absolwentów Liceum Ogólnokształcącego podejmiemy „zobowiązanie zlotowe”, aby rowerami pojechać na przyłączoną do Polski Ziemię Warmii i Mazur, prowadząc w licznych tam PGR-ach kampanię propagandową.
Z pomysłem tym poszliśmy do Zarządu Powiatowego ZMP i o dziwo pomysł ten zyskał aprobatę władz. Otrzymaliśmy wszelkie pełnomocnictwa i różne broszury oraz chyba niewielkie fundusze. Ze szkoły wypożyczono nam jednakowe stroje gimnastyczne i dresy i wyruszyliśmy z Łomży rowerami peletonem. Po losowaniu nasz wspólny rower przypadł Staśkowi, ja pojechałem na pożyczonym. Pierwszą noc spędziliśmy u kolegi Wacka Sławińskiego w Czarnocinie, spaliśmy na sianie. On też dalej pojechał z nami. Mieliśmy dość dokładną mapę Warmii i Mazur z zaznaczonymi większymi PGR-ami na tym terenie. Dalszą trasę planowaliśmy tak, aby we wczesnych godzinach popołudniowych, koniecznie przed obiadem, zajechać do PGR. Tam meldowaliśmy się w zarządzie, okazywaliśmy nasze pełnomocnictwa, zarząd (pomimo żniw!) zwoływał zebranie ogólne pracowników, a my pletliśmy im różne bzdury propagandowe. Szczególnie wygadany był Tadzio Przy-chodzeń, który został później prokuratorem, no i ja też nieźle nawijałem. Zdezorientowani pracownicy zwykle zgłaszali nam różne skargi i bolączki, a czasem i potajemne donosy. My to skrzętnie spisywaliśmy, obiecując, że zgłosimy to do odpowiednich władz. Po zebraniu byliśmy proszeni na obiad, potem szliśmy w pole trochę pomagać w ramach zobowiązania zlotowego. Wieczorem była kolacja i spanie albo w pustej świetlicy, albo w stodołach na sianie. Rano częstowano nas śniadaniem, a my mając napięty harmonogram, wyruszaliśmy około dziesiątej dalej do następnego gospodarstwa.
Na postojach po drodze przeglądaliśmy głównie anonimowe donosy i zażalenia i po prostu paliliśmy je. Inne słuszne naszym zdaniem skargi pracowników staraliśmy się przekazać władzom powiatowym. Mniej więcej w ten sposób zjechaliśmy prawie całe Mazury. Trasa wiodła przez Kolno, Pisz, Szczytno, Olsztyn, Giżycko znowu Kolno i powrót do Łomży. W sumie byliśmy w podróży około dwa tygodnie. Staraliśmy się jechać bocznymi drogami, i ze względu na położenie PGR-ów, i na przepiękne, malownicze trasy, na których praktycznie nie było prawie żadnego ruchu. Te boczne szosy obsadzone były dorodnymi drzewami czereśniowymi, które akurat owocowały. Widok ich był niesamowity, nie spotykany na drogach wokół Łomży. Soczyste owoce jedliśmy pełnymi garściami. Zwykle przy mijaniu malowniczych jezior robiliśmy sobie przerwę w podróży, aby się wykąpać. W mijanych większych miastach zostawialiśmy rowery w siedzibach ZMP, a sami zwiedzaliśmy miasta. Odwiedziliśmy w sumie kilkanaście gospodarstw rolnych i ani razu nikt z kierownictwa tych gospodarstw nie odważył się odmówić nam gościny. Taka była potęga odpowiednich papierków. Pogoda była wspaniała, ani za gorąco, ani za zimno. Wróciliśmy do domu zmęczeni, ale zadowoleni. Po obliczeniu naszych wydatków okazało się, że każdy z nas wydał na tę wycieczkę po 7 złotych (na piwo w Kolnie). I było to nasze ostatnie pożegnanie z „budą” i z kolegami.
Wkrótce większość z nas rozjechała się do różnych miast, aby próbować szczęścia na egzaminach wstępnych do uczelni.
Jak już wspomniałem, ja złożyłem swoje dokumenty na SGGW w Warszawie. Wybór Warszawy podyktowany był tym, że po ukończeniu studiów przez Zbyszka mieszkanie na Kole było wolne. Przystępując do egzaminów byłem dobrej myśli, ponieważ wydział technologii drewna nie był zbyt mocno oblegany. Niemniej gdzieś na dnie czaiła się obawa, czy „jedynie słuszna władza robotniczo-chłopska” zezwoli mi na te studia. Egzamin pisemny i ustny zdałem pomyślnie. Trzeciego dnia po egzaminach pojechałem do rektoratu uczelni na ulicę Rakowiecką. Przed tablicą z wywieszonymi listami przyjętych na studia panował tłok. Gdy wreszcie docisnąłem się do tablicy ogłoszeń, zobaczyłem swoje nazwisko wśród czterech jeszcze innych na liście osób, które wprawdzie zdały pomyślnie egzamin, ale nie zostały przyjęte z powodu braku miejsc.
Była to absolutna bzdura, gdyż obok wisiała lista około 80 nazwisk osób, które zdały i zostały przyjęte, oraz druga lista ok. 120 osób, które zdały na inne wydziały, ale ze względu na brak miejsc na tamtych wydziałach mogły się ubiegać o przyjęcie na wolne jeszcze miejsca na technologii drewna. I znowu świat mi się zawalił. Pamiętam, że poszedłem do dziekanatu, aby wyjaśniono mi tę niedorzeczność, ale pan dziekan, jak obejrzał moje papiery, kazał mi wyjść za drzwi, dodając, iż dla takich jak ja nie ma miejsca na SGGW. Wpadłem w rozpacz, moje marzenia o dalszych studiach legły w gruzach. Kilka dni potem zgłosiłem się do adiunkta wydziału technologii drewna, który był przyjacielem Zbyszka. Ten pokazał mi moje papiery z Łomży, na których na ukos widniał zamaszysty napis „wróg klasowy, nie przyjmować na żadne studia wyższe”, oraz podpis i pieczęć Komitetu Powiatowego PZPR w Łomży. Kolega Zbyszka próbował jeszcze jakichś interwencji, ale skazane one były z góry na niepowodzenie. Wróciłem więc w depresji do Łomży zupełnie nie wiedząc, co począć dalej.
Dalsze pozostawanie w Łomży nie miało żadnego sensu. Było zupełnie oczywiste, że „jedynie słuszna władza” nie zezwoli mi jako „wrogowi klasowemu” na jakiekolwiek studia ani teraz, ani potem. W tej sytuacji przeniosłem się na stałe do Warszawy i zamieszkałem w tak uprzednio pogardzanych barakach na Kole. Moja miłość do Basi Nożewskiej umierała śmiercią naturalną, jak wszystkie uczucia sztubackie. Pamiętam, że ostatni raz widzieliśmy się jesienią 1952 roku przed Dworcem Wileńskim. Nie wiem czemu, uporczywie kołatała mi się w głowie melodia Moniuszki z utworu „Bajka”. Ona pojechała gdzieś w Polskę, a ja do Łomży. Już nigdy jej nie spotkałem.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.