Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.
Tadeusz Rawa.
Studia (2)
Na drugim roku, gdy już nabraliśmy trochę ogłady studenckiej i staliśmy się nieco otrzaskani, robiliśmy różne kawały. Pamiętam szczególnie jeden, z którego śmieliśmy się przez kilka tygodni. Na pierwszy rok dostał się chłopak ze wsi. Mieszkał dotychczas gdzieś na głębokiej prowincji. Przyjazd do stolicy i dostanie się na medycynę były dla niego olbrzymim awansem społecznym. Aby podkreślić ten awans, kupił sobie kapelusz. Obnosił się z nim, wszystkim opowiadał o tym kapeluszu. Zamieszkał w akademiku i starsi koledzy postanowili zakpić z niego. Co pewien czas wkładali mu po kryjomu w wewnętrzną zakładkę tego kapelusza pasek zwiniętej gazety. Jednocześnie umówili się między sobą i od czasu do czasu pytali się, a to czy nie boli go głowa, a to, że chyba głowa mu się powiększa. Chłopak ze wsi początkowo ignorował te nagabywania, ale stopniowo takie pytania zadawało mu coraz więcej osób (dowcipnisie przedtem prosili o to różne osoby). A kapelusz stawał się coraz ciaśniejszy. Wreszcie czara przelała się, gdy poszedł do biblioteki i taka miła pani Zosia (uprzedzona przedtem przez chłopaków, że to chodzi o pewien zakład) zapytała go: a co u pana się dzieje z głową? Chłopak zdenerwował się nie na żarty i następnego dnia pobiegł do lekarza. Ten go wyśmiał, obejrzał kapelusz i wyjął z niego gruby zwitek gazet.
Na pierwszy rok studiów przyjęty był chłopak, który musiał napisać podanie do rektora. Nie wiedział, jak zaadresować to podanie, a należało napisać: do Jego Magnificencji. Starsi koledzy postanowili zakpić i podyktowali mu: do Jego Protuberancji (a protuberancja to po łacinie nazwa guzowatości na czaszce). Pan rektor Kacprzak nie omieszkał pochwalić się tym listem, wszyscy się śmiali, nawet sam rektor (i chyba chłopakowi pozytywnie załatwił jego prośbę).
W mieszkaniu na Kole nie bardzo mogłem się uczyć. Rzadko kiedy nie było moich współlokatorów, dlatego starałem się uczyć poza domem: często z Jankiem, czasami u Andrzeja. W końcowej fazie studiów uczyłem się ze Zdzisiem Burakowskim, kolegą z grupy. Mieszkał on w małym pokoiku, w kamienicy na rogu Alei Jerozolimskich i Chałubińskiego, czyli kilka kroków od Domu Medyka, gdzie jadaliśmy obiady. Nie opłacało mi się jechać kawał drogi do domu na Kole i tam u niego nocowałem. W ostateczności pozostawała biblioteka jako ciepłe miejsce do nauki. Egzaminy drugiego roku zdaliśmy z Tereską pomyślnie.
Był role 1955. Rozpoczynały się nasze drugie studenckie wczasy. Zgłosiliśmy się większą grupą na akcję żniwną, w sumie kilkanaście osób. Z naszej paczki był Janek z Hanią i ja z Tereską. Zatrudnili nas w jakimś PGR-ze na Mazurach w miejscowości Śmigwałd. My, nie przyzwyczajeni do ciężkiej pracy w polu, nigdy nie mogliśmy wykonać żadnej normy, a mimo to byliśmy wiecznie zmęczeni. Otrzymywaliśmy wyżywienie i jakiś dach nad głową (spaliśmy na siennikach na podłodze, na wszelki wypadek osobno), a nawet jakieś niewielkie wynagrodzenie. Oczywiście nie chodziło nam o zarobek, lecz o przyjemne spędzenie czasu w wesołej grupie. Po skończonej akcji, która trwała dwa tygodnie, w głowach naszej czwórki, to jest Tereski, Hanki, Janka i mojej zrodziła się myśl, aby jeszcze gdzieś pojechać. Postanowiliśmy udać się do Krynicy Morskiej. Pojechaliśmy tam na dziko, bez żadnego wcześniejszego zapewnienia sobie lokum. Uważaliśmy, że jeśli nic nie znajdziemy, to po prostu wrócimy. Krynica w tamtych czasach dopiero zaczynała być miejscem modnym, więc większego tłoku nie było. Udało się nam zdobyć dwa pomieszczenia; był to pokoik, w którym spały dziewczyny, natomiast ja z Jankiem spaliśmy w jakiejś bardzo ciasnej altance, gdzie mogliśmy spać tylko z podkurczonymi nogami. Lokale te były byle jakie, ale i opłata za nie była niewielka. Służyły nam one wyłącznie do spania, gdyż całymi dniami przebywaliśmy na plaży. A pogoda była wspaniała, przez dwa tygodnie słońce i lekka bryza. Opaliliśmy się na brązowo. Obiady jadaliśmy w jakimś tanim barze mlecznym, a poza tym pożywialiśmy się chlebem z masłem i pomidorami. W drodze powrotnej, już na zakończenie naszych wczasów, postanowiliśmy odbyć rejs statkiem po kanale z Elbląga do Ostródy. Podróż ta trwała cały dzień. Na drogę zaopatrzyliśmy się w trzy bochenki chleba, masło, sól i kilka kilogramów pomidorów. Usadowiliśmy się w czwórkę na pokładzie na samym dziobie statku. Dzień był pogodny, słoneczny, po niebie wędrowały białe obłoczki, a my śledziliśmy z zapartym tchem całą trasę. Na kanałach i mijanych jeziorkach pływało dzikie ptactwo wodne, nad wodą unosiły się stadkami krzykliwe mewy, a my zjadaliśmy nasze zapasy i podziwiali wyłaniające się zza zakrętów widoki. Zwłaszcza ciekawe były te odcinki trasy, na których statek musiał wspinać się na wyższy poziom wody; cały statek wpływał na specjalną platformę na kołach, a następnie na szynach był wciągany suchym lądem kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów wyżej. Potem ponownie był wodowany i płynęliśmy dalej. Takich wyciągów na trasie było kilka. Późnym wieczorem przybyliśmy do Ostródy i dalej pociągiem wróciliśmy do Warszawy. Byliśmy z Jankiem szczęśliwi nie tylko z powodu tych różnych atrakcji, ale również z towarzystwa naszych dziewczyn.
Na trzecim roku nastąpił podział na nowe kursy i-nowe grupy. Nasza stara paczka została rozbita. Powstał wydział ogólny lekarski, na nim Janek, Rysiek i Andrzej, wydział lekarski pediatryczny (Teresa, Hania i Danusia Zawirska), wydział lekarski sanitarno-higieniczny, a na nim Irminlca Sobieraj i ja, oraz wydział stomatologiczny.Chociaż rozrzuceni zostaliśmy po różnych kursach i grupach, nasza stara paczka pozostała ta sama co przedtem. Nadal robiliśmy wspólne wypady do kina czy teatru, nadal często uczyliśmy się razem, i nadal robiliśmy prywatki w swoim gronie. I tak już zostało, nawet po skończonych studiach nazywaliśmy się grupą siedemnastą.
W połowie trzeciego roku studenci z wydziału sanhig (czyli mojego) zorientowali się, że w programie nauczania ograniczane są przedmioty kliniczne na rzecz przedmiotów epidemiologicznych i zarządzania. Podnieśliśmy więc bunt i, o dziwo, przemianowano nasz kurs na ogólno-lekarski i tak kończyliśmy Akademię Medyczną z normalnym dyplomem lekarza.
Ojciec przez cały czas przebywał w więzieniu we Wronkach, później w Rawiczu, a na końcu w Potulicach pod Bydgoszczą. Mama jeździła do niego kilka razy na odwiedziny, ja bałem się, gdyż przy takich odwiedzinach spisywano dane personalne osób odwiedzających i powiadamiano 0 tym miejsca pracy lub szkoły. Dopiero od 1955 roku zaniechano tego i razem z mamą w lutym 1956 roku pojechałem po raz pierwszy odwiedzić ojca. Ojciec przebywał w Potulicach. Był to zakład karny o zmniejszonym rygorze. Na dość dużym terenie stały piętrowe bloki. Część więzionych mogła wychodzić pod strażą poza mury zakładu na różne roboty. Nie dotyczyło to jednak więźniów politycznych, do których należał ojciec. Widzenie odbyło się w niewielkim pokoju, chyba bez towarzystwa klawisza. Ojciec wyszedł do nas w więziennym, szarym ubraniu. Na nogach miał obuwie z drewnianymi podeszwami. Wywarło to na mnie przygnębiające wrażenie, ojciec był w miarę pogodny. Mówił, że było ciężko, ale obecnie jest już lepiej. Powierzono mu pieczę nad biblioteką więzienną. Dużo czytał. Interesował się całą rodziną, wypytywał o moje studia, widziałem, że był zadowolony z mojego wyboru.
Rok 56 rozpoczął się zapowiedzią zmian politycznych. Nie jest moim zamiarem pisać historii PRL-u, lecz istniał ścisły związek pomiędzy tymi wydarzeniami a moim życiem. Już od 1955 roku system zaczął jakby „rozmiękać”. W lutym 1956 roku odbył się w Moskwie słynny XX Zjazd KPZR, na którym przeprowadzono po raz pierwszy krytykę stalinizmu. Obecny na tym Zjeździe Bolesław Bierut, odpowiednik Stalina w Polsce, zmarł w czasie tej wizyty. Pamiętam, że wyszliśmy rano z jakichś zajęć i zobaczyliśmy wywieszone na ulicach sztandary z czarnymi wstążkami. Janek podszedł do milicjanta i zapytał, co się stało. Milicjant odpowiedział, że zmarł Bierut, a Jasio zrobił taką zmartwioną minę i powiedział: O mój Boże!, że milicjant nie mógł wstrzymać uśmiechu półgębkiem. Oficjalnie ogłoszono ogólnonarodową żałobę, ale po cichu ludzie cieszyli się. Po Warszawie krążyło wówczas powiedzonko: „pojechał w futerku, a wrócił w kuferku”. W dniu pogrzebu na uczelni ogłoszono dzień wolny od zajęć. Odbył się uroczysty pogrzeb, ludzi było rzeczywiście mnóstwo, sądzę, że w większości zadowolonych. Ja oglądałem ten spektakl na ówczesnym placu Dzierżyńskiego. Po pogrzebie oficjele i działacze partyjni wracali z cmentarza okrężną drogą, przejeżdżając koło moich okien na Kole. Ze zdziwieniem obserwowaliśmy leżące sylwetki ludzi w samochodach. Czyżby obawiali się, że ktoś może do nich strzelać?
Potem w prasie i radiu zaczęła pojawiać się coraz śmielsza krytyka ustroju. Zaczęto pomału wypuszczać na wolność więźniów politycznych, między innymi Gomułkę. Do kraju zaczęli wracać Polacy z terenów Związku Radzieckiego. W końcu czerwca miał miejsce bunt robotników w Poznaniu. Na ulice wyszły tysiące niezadowolonych ludzi. Manifestacje te stłumione zostały przez wojsko, które strzelało do robotników ostrą amunicją, kilkudziesięciu ludzi zostało zabitych, wielu rannych. System zaczął się coraz bardziej chwiać, ale pomimo tego nastąpiły dotkliwe represje w stosunku do uczestników buntu poznańskiego.
Tak jakoś od trzeciego roku studiów moje chodzenie z Tereską zaczęło przeradzać się w narzeczeństwo. Jej tata w 1956 roku przeniesiony został służbowo z Bydgoszczy do pracy w spółdzielczości wiejskiej do Warszawy. Z tej racji jako prezesowi szczebla wojewódzkiego przydzielono mu w Świdrze jednorodzinny drewniany domek. Był dość lichy, poza doprowadzoną wodą i elektrycznością, bez innych wygód, ale położony malowniczo w lesie sosnowym. W domku tym zamieszkali oboje rodzice Tereski i ona przeprowadziła się tam z „domu dla panien” z ul Mokotowskiej. Wprawdzie odpadły mi krępujące wizyty w „klasztorze”, ale częste wyjazdy do Świdra stały się bardzo kosztowne. Gdybym miał bilet miesięczny, to moja opłata wynosiłaby tylko kilkanaście złotych miesięcznie, no ale trzeba było przy kupnie biletu okazać legitymację studencką, w której zaznaczony byłby adres w Świdrze. Moja potrzeba tych wyjazdów do Świdra była tak wielka, że postanowiłem dopuścić się oszustwa. Trzymając legitymację w kombinerkach, nadpaliłem jej część, pozostawiając jednak nazwisko, kawałek fotografii i numer legitymacji. Z tymi resztkami dokumentu poszedłem do dziekanatu i zgłosiłem pani sekretarce, że mój młodszy braciszek wrzucił mi legitymacje do ognia. Pani sekretarka pokręciła głową i oznajmiła, że odtworzenie dokumentu będzie trudne, należy według przepisów najpierw dać ogłoszenie do gazety. Zrobiłem zmartwioną minę i wyjąłem resztki niedopalonej legitymacji. Pani sekretarka (na co w duchu liczyłem) oznajmiła rozradowana, że nie trzeba dawać ogłoszenia. Ponieważ jest zachowany numer legitymacji i kawałek zdjęcia, to ona może odtworzyć dokument na poczekaniu. Wszystko przepisała ze spalonych fragmentów, musiałem tylko podać adres, i podałem Świder. Od tego czasu mogłem jeździć do Tereski na okrągło i odprowadzać ją aż do domu. Czego to się nie robi z miłości.
Również wspaniałe były wczasy w następnym 1956 roku, choć bez dziewczyn. Załapaliśmy się w trójkę, to jest Janek Antczak, Andrzej Lesiak i ja, na studencki wędrowny obóz po Bieszczadach. Bieszczady w 1956 roku to była dzika kraina. Po wałkach ze zbrojnym podziemiem ukraińskim (UPA) i po przeprowadzonej akcji wysiedleńczej „Wisła”, tereny te przez kilka lat były niezamieszkałe i niedostępne dla turystów. Rok 1956 był dopiero drugim rokiem, gdy można było tam chodzić, ale całe obszary były jeszcze bezludne. Nocować mieliśmy pod namiotami składanymi z pałatek, czyli jakby osobistych peleryn. Żywność też należało zabrać ze sobą na te dwa tygodnie. W turnusie brało udział około 30 osób, studentów płci obojga z różnych warszawskich wyższych uczelni. Z medycyny byliśmy tylko my trzej i jako studentów po trzecim roku obarczono nas torbami z niezbędnymi lekami (miedzy innymi był zapas surowicy przeciw ukąszeniu żmij, których podobno w Bieszczadach namnożyło się mnóstwo). Do Zagórza dojechaliśmy z Warszawy pociągiem osobowym. Tutaj ze specjalnej bazy pobraliśmy całe wyposażenie turnusu oraz żywność na około dwa tygodnie. Następnie wsiedliśmy do wagoników kolejki wąskotorowej kursującej pomiędzy Zagórzem a Leskiem. W głuchym lesie kolejka ta zatrzymała się, a my wysiedliśmy z całym naszym majdanem. W chwili, kiedy pierwszy raz zarzucono mi na ramiona plecak, myślałem, że koledzy dla żartu włożyli do niego kamieni. Jednak rzeczywistość okazała się straszna, to był mój plecak! Pierwszego dnia przeszliśmy tylko kilka kilometrów i ze względu na zapadającą noc rozbiliśmy obóz w lesie. Skleciliśmy namioty i położyliśmy się spać w ubraniach na wilgotnych gałęziach świerkowych. Ja byłem tak wyczerpany, że bez jedzenia runąłem na te gałęzie, ale spałem źle. Rano obudziłem się cały zbolały. Coś tam przełknąłem i ruszyliśmy długim wężem. Wlokłem się z trudnością na samym końcu, dźwigając na plecach ciężar, o jakim mi się nigdy przedtem nie śniło. Była to droga przez mękę. W pewnym momencie przy podchodzeniu pod górę stanąłem zupełnie. Przed oczami latały mi ciemne płatki, pot zalewał oczy. Marzyło mi się, aby położyć się byle gdzie i zrezygnować z dalszej wędrówki, ale byliśmy w zupełnej głuszy i z całą pewnością nie trafiłbym z powrotem. Andrzej i Janek trzymali się znacznie lepiej niż ja. Oni zwymyślali mnie, dostałem kilka kopniaków (niezbyt mocnych), ale ulżyli mi nieco zabierając moją torbę medyczną. Wreszcie ostatkiem sił dowlokłem się do polany, na której rozbiliśmy obóz na noc. Spinając dwie pałatki, uzyskiwało się mały, dwuosobowy namiocik, natomiast po spięciu kilkunastu pałatek powstawał duży, wieloosobowy namiot. Znowu przyszło nam spać na mokrych gałęziach. Nie byłem zdolny do żadnych prac przy rozbijaniu obozu. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego to ja jestem tym najsłabszym uczestnikiem turnusu. Inni wyglądali na zmęczonych, ale nie byli, tak jak ja, krańcowo wyczerpani. Postanowiłem, że przy najbliższej okazji zrezygnuję z dalszej wędrówki. Jednak następnego dnia ze zdziwieniem stwierdziłem, że wprawdzie nadal byłem zmęczony, to jednak mogłem nieco podnosić głowę i rozglądać się po okolicy. Szedłem z tyłu, ale nie byłem już ostatni, mogłem nawet nieść swoją torbę medyczną. Od tego czasu z dnia na dzień przybywało mi kondycji, byłem już nie ostatni, ale gdzieś w środku łub nawet z samego przodu kolumny. Zacząłem opowiadać swoje kawały i żarty. Po kilku dniach, gdy szukaliśmy miejsca na obozowisko i gdy trzeba było rozejrzeć się za jakimś strumykiem, ja podejmowałem się tego zadania nawet bez zdejmowania plecaka. Przestałem rozmyślać o wycofaniu się z turnusu, a wszystko zaczęło mi się podobać.
Bieszczady były wyludnione. Przez pierwszy tydzień wędrówki nie spotkaliśmy nikogo. Mijaliśmy różne polany i rumowiska wskazujące, że były tam kiedyś jakieś zabudowania. Domów najczęściej nie było, tylko kupa cegieł z zawalonego komina, kępy bzów i innych krzewów, niekiedy jakieś zaniedbane drzewka owocowe. Mijaliśmy zawalone lub opuszczone małe, wiejskie cerkiewki i to było wszystko po ludziach, którzy kiedyś tam mieszkali. Poza tymi rumowiskami krajobrazy były wspaniałe. Takich poziomek nigdy przedtem ani potem już nie widziałem. Rozkładaliśmy na ziemi pałatki, aby nie pobrudzić się poziomkami, kładliśmy się na tych pałatkach i zbieraliśmy owoce bez chodzenia i schylania się. Kilkakrotnie znajdowaliśmy ulotki propagandowe opisujące opór robotników w Poznaniu, represje stosowane wobec nich przez milicję i wojsko oraz nawołujące ludność do’ oporu po wydarzeniach poznańskich. Wtedy bardzo dziwiliśmy się, skąd na takim bezludziu mogły znaleźć się takie ulotki. Dopiero w wiele lat potem, czytając książkę Jana Nowaka Jeziorańskiego pod tytułem „Wojna w eterze”, dowiedziałem się, że ulotki te wypuszczane były na małych balonach z terenów zachodniej Europy, głównie RFN.
Balony te wznosiły się bardzo wysoko, po pewnym czasie otwierały się, a ulotki gnane wiatrem rozsiewały się na dużych przestrzeniach kraju.
Stopniowo, w miarę ubywania zapasów, plecaki stawały się coraz lżejsze, ale najpierw uszczuplano plecaki dziewczynom. Trasa naszej wędrówki wiodła wielkim kołem przez Ustrzyki Dolne, Czarną Górę, Dwerniczek, Ustrzyki Górne, Połoninę Caryńską, Połoninę Wetlińską, Baligród do Leska i z powrotem, już koleją od Zagórza i do Warszawy.
Jak wspomniałem, tylko my trzej byliśmy z medycyny, pełniliśmy więc rolę sanitariuszy. Uprzedzeni byliśmy o żmijach, ale w całej tej wędrówce po górach widzieliśmy tylko jedną żmiję. Pewnego dnia poszliśmy we trzech na stronę za swoją potrzebą. Kucnęliśmy rządkiem, gawędzimy sobie i nagle Andrzej wykonał gwałtownego kozła do przodu. Okazało się, że zerknął pomiędzy nogi i koło swojego tyłka zobaczył okazałą żmiję. Nie wiem czemu zabiliśmy gada, była nażarta, w środku miała nie-strawioną mysz. Gratulowaliśmy Andrzejowi, iż nie ugryzła go, gdyż nie powinien liczyć na to, żeby któryś z nas wyssał mu jad z tyłka.
W połowie wędrówki załamała się pogoda. Wstał ponury, zamglony dzień. Potem rozpadało się na dobre, zaczął wiać silny wiatr. Byliśmy w dolince skąd wdrapywaliśmy się po stromym zboczu na Połoninę Wetlińską. Deszcz przemoczył nas kompletnie, byliśmy wyczerpani, tym razem wszyscy. Mieliśmy dojść do opuszczonej przez WOP stanicy stojącej na samej połoninie. Wreszcie wspięliśmy się na ostry grzbiet. Środkiem biegła wąska dróżka, a po obu jej stronach teren opadał gwałtownie w dół. Mgła była taka, że widziało się tylko osobę poprzedzającą, czuło się jednak tę głęboką przestrzeń pod nami. Bez zdejmowania plecaków robiliśmy krótkie przerwy, w czasie których gryźliśmy suchą kiełbasę i zagryzaliśmy cukrem w kostkach, by uzupełnić energię. Późnym popołudniem dowlekliśmy się do stanicy. Drewniany, dość obszerny dom znajdował się na gołym szczycie Połoniny Wetlińskiej. Przedtem mieściła-się tam stanica WOP-u, teraz stał zupełnie pusty, gdyż od pewnego czasu wschodnia granica Polski była obsadzona tylko od strony naszego „wielkiego sąsiada”.
Dom był całkiem nowy, miał całe okna, a nawet okiennice. Obok stała spora drewniana szopa, częściowo rozbierana na opał. Byliśmy wszyscy krańcowo wyczerpani i przemoczeni. Najpierw przebraliśmy się, po czym rozpaliliśmy ogień w piecu i w dużym kociołku zagotowaliśmy miód ze spirytusem (turnus był dobrze przygotowany). Każde z nas wypiło po około jednej szklance tego „lekarstwa”. Ja byłem wyznaczony do jego rozlewania i jestem pewien, że musiałem go łyknąć więcej niż inni, bo potem zrobiło mi się bardzo ciepło i stałem się dziwnie wesoły. Pomimo obaw nikt z nas nie zachorował. Tej nocy spaliśmy nie w namiocie, lecz w pustych, suchych i ciepłych pokojach. W nocy słychać było wycie wiatru, ale po wielkim zmęczeniu i po „lekarstwie” spaliśmy snem kamiennym. Ranek wstał pogodny, na niebie przesuwały się pierzaste chmurki, wiał lekki wiaterek. Z połoniny we wszystkich kierunkach rozciągał się rozległy widok na doliny i sąsiednie góry. Pamiętam, że bardzo żałowałem, iż nie mam aparatu fotograficznego. Tego dnia po raz pierwszy spotkaliśmy inną, mniejszą niż nasza grupkę turystów. Oni zostali w stanicy, a my zeszliśmy w dolinę.
Pewnego dnia mijaliśmy wielkie stado pasących się owiec. Wieczorem po rozbiciu obozowiska Janek namówił mnie, aby pójść do bacówki i kupić sera owczego. Zapadał już zmrok i gdy zbliżyliśmy się do stada owiec, nagle usłyszeliśmy kilka szczekających psów pasterskich, które wyraźnie nas otaczały groźnie warcząc. Zaczęliśmy rozpaczliwie wołać: baco! baco! Wreszcie w ciemności dały się słyszeć ludzkie głosy, psy przestały ujadać i doszliśmy do szałasu. Kręciło się tam kilka dużych białych owczarków podhalańskich. Na szyjach miały szerokie obroże z grubej skóry z nabitymi ostrymi gwoździami. Juhasi powiedzieli nam, że to przeciwko wilkom, których tam po wojnie podobno namnożyło się sporo. Z ciekawości zapytałem, czy te psy mogły nas zaatakować, na co juhas odparł: A mogłyby posarpać, panoclcu, mogły. Obładowani owczym serem wróciliśmy do obozowiska.
Towarzystwo było mieszane, przeważali chłopcy, ale było i kilka studentek, niektóre nawet fajne. Wbrew pozorom nie widziałem tam żadnych „zdrożnych” rzeczy. Nastawieni byliśmy raczej na zwiedzanie, śpiewanie, zwłaszcza przy dużych ogniskach rozpalanych wieczorami na biwakach.
Ja z Jankiem, jeszcze przed wyjazdem na obóz z Warszawy, umówiliśmy się z dziewczynami (to jest z Tereską i Hanią), że one prześlą nam kartki na poste restante w Lesku, gdzie miał się zakończyć turnus. W tych kartkach miały nam podać, gdzie i kiedy spotkamy się w Warszawie. Zbliżał się koniec turnusu w Bieszczadach, była to sobota, wiedzieliśmy, że poczta jest otwarta do godziny trzynastej i zachodziła obawa, iż idąc razem z całą grupą, nie zdążymy odebrać tak ważnej dla nas korespondencji. Wobec tego Janek i ja pozostawiliśmy całą grupę i ostrym marszem, czasami biegnąc, ruszyliśmy do Leska. Kilkakrotnie musieliśmy przekraczać San, woda sięgała do kostek, ale z powodu braku czasu nie zdejmowaliśmy butów. Do poczty dobiegliśmy kilka minut przed zamknięciem, kartki dla nas były i w Warszawie spotkaliśmy się z dziewczynami.
Przez cały czas byłem zakochany w Tereni. Początkowo to ja zabiegałem o jej względy, ale w czasie wakacji w 1957 roku po moim powrocie z Bieszczad nastąpił w naszych relacjach przełom – zaprosiła mnie do Połańca, aby przedstawić mnie swojej rodzinie. Wiedziałem, że jest to bardzo liczna rodzina, dlatego musiałem przynajmniej z grubsza zorientować się, kto jest kim.
Oboje rodzice Tereni pochodzili z Połańca. Kiedyś miał on prawa miejskie, ale potem zubożał i stał się ponownie wioską. Od wielu lat miejscowość ta była znana jedynie ze słynnego uniwersału ogłoszonego tam przez Kościuszkę 7 maja 1794 roku.
Ojciec Tereski, Bronisław, pochodził z biednej rodziny włościańskiej. W chwili, gdy miałem tam pojechać, dziadek Wojciechowski już nie żył, żyła tylko babcia starowinka. Ojciec Tereski miał liczne rodzeństwo: czterech braci i dwie siostry, był najstarszy z rodzeństwa. Ukończył jakąś szkołę handlową, od wczesnej młodości pracował w spółdzielczości wiejskiej. Obecnie był prezesem we władzach wojewódzkich. Następnym w kolejności był Marian. Na dwa lata przed wojną ukończył wyższą szkołę handlową. Brał czyny udział w walkach obronnych 1939 roku, a potem w konspiracji przeciwko Niemcom. Został aresztowany i zesłany do obozu koncentracyjnego. Po wyzwoleniu wyjechał najpierw do Anglii, a potem do USA. Tam był działaczem polonijnym, wydawał polską gazetę „Ameryka Echo”. Trzeci brat Edward pozostał w Połańcu, miał niewielkie gospodarstwo rolne. Następny w kolejności Lucjan został księdzem, był wykładowcą w Seminarium Duchownym w Sandomierzu. To ze względu na niego Teresa miała trudności w dostaniu się na medycynę. Jedna siostra wyszła za mąż za rolnika z Połańca. Wreszcie najmłodszy ze stryjów Tereski, Stanisław, mniej więcej w moim wieku, pracował w zarządzie powiatu.
Rodzina ze strony mamy Tereski, Wołoszynowscy, też od dawna mieszkała w Połańcu. Dziadek prowadził w rynku restaurację, zmarł przed kilkoma łaty, a restauracja została zamknięta. Mama Tereski miała dwie siostry i dwóch braci (jeden zginął w czasie wojny).
Byłem trochę zaniepokojony koniecznością zetknięcia się z tak liczną rodziną, ale skoro poważnie myślałem o związku z Terenią, to wkrótce miała się ona stać i moją rodziną. Jazda do Połańca nie była prosta. Najpierw należało koleją PKP dojechać do Jędrzejowa, potem przesiąść się na autobus PKS i dojechać do Staszowa. Tu czekał na mnie umówiony przez Tereskę woźnica z furą, który przywoził do mleczarni mleko, i dopiero z nim dostałem się do Połańca. Oczywiście cała rodzina była bardzo ciekawa epuzera Tereski. Czułem się jak na wystawie, ale chyba nie mieli większych co do mnie zastrzeżeń. Powrotną drogę do Warszawy odbyłem już z Tereską (chyba ktoś nas podwiózł samochodem). Zaraz potem, niejako w rewanżu, zawiozłem Terenię do Łomży. Spodobała się całej mojej rodzinie, z czego byłem bardzo zadowolony.
A tymczasem rozpoczął się czwarty, przedostatni rok studiów. Ten odległy kiedyś punkt, jakim było absolutorium, teraz coraz wyraźniej wyłaniał się z za horyzontu. Moje warunki materialne uległy gwałtownej poprawie. W domu na Kole właściwie nie można się było uczyć. Zawsze było pełno różnych kolegów i koleżanek moich współlokatorów, dlatego szukałem innych miejsc do nauki, najchętniej u Janka, ale i u Zdzisia Burakowskiego. Z Tereską chodziliśmy ze sobą już poważnie, a planami na przyszłość.
Jesienią 1956 roku w Warszawie nasiliły się niepokoje społeczne. System polityczny zaczął się chwiać, władza jakby się czegoś zlękła. Zwolniony został z więzienia Władysław Gomułka. W fabrykach i na uczelniach zwoływano wiece, na których zebrani wyrażali swoje niezadowolenie, opowiadając się jednak nadal za socjalizmem. Postawa „wielkiego brata”, czyli Związku Radzieckiego, była nieufna. Jesienią poszliśmy prawie całą uczelnią do Politechniki, gdzie zwołano ogólnostudencki wiec. Wielka aula zapełniona była studentami po brzegi, wszyscy siedzieli na gazetach na podłodze. Panował podniosły nastrój i uczucie niepewności. Mówiono, że rosyjskie czołgi jadą w kierunku Warszawy.
W tym samym czasie obradowało plenum KC partii, na którym ścierały się różne poglądy. Na stanowisko pierwszego sekretarza partii wysuwany był Gomułka, innym się to nie podobało. W pewnym momencie na wiec studencki weszła liczna delegacja robotników fabryki na czele r Goździkiem, popularnym wówczas sekretarzem POP na Żeraniu. wszyscy studenci wstali, zerwały się gromkie brawa, powstał ogólny entuzjazm i manifestowana solidarność studentów z klasą robotniczą. Tymczasem nadchodziły częste komunikaty o ruchach wojsk sowieckich, że czołgi są już na przedmieściach Warszawy. Poinformowano, iż przywódca ZSRR Chruszczów wylądował w Warszawie na lotnisku i tam spotkał się z Gomułką, i że po burzliwej wymianie zdań doszli do jakiegoś porozumienia. Chruszczów odleciał do Moskwy, a czołgi zostały zawrócone. I to wszystko w czasie jednego wiecu! Bez specjalnych incydentów rozeszliśmy się późną nocą do domów. Na okładce popularnego wówczas tygodnika „Świat” ukazało się wielkie zdjęcie z tego wiecu na Politechnice, na którym dopatrzyliśmy się z Jankiem naszych sylwetek. Wiece, głównie na Politechnice, odbywały się nadal, ale nie były już tak burzliwe i emocjonujące. Z nastaniem Gomułki powstało ogólne przekonanie, że system rządzący w Polsce ulegnie złagodzeniu i że ustaną represje, że poprawią się warunki ekonomiczne. Gomułka pojechał do Moskwy na rozmowy i wrócił w glorii odniesionego tam sukcesu. Na każdej stacji po drodze wylegały tłumy pozdrawiających go ludzi. W kilka dni potem w Warszawie na Placu Defilad odbył się olbrzymi wiec ludność: z poparciem naszych władz. Chyba żaden przywódca Polski nie spotka-się z takim entuzjazmem jak on. Odbywało się usuwanie z władz „stalinowców”, w stosunku do prokuratorów odpowiedzialnych za represje w Polsce, między innymi za procesy oficerów, zaczęto wysuwać zarzut kilku z nich aresztowano. Wszyscy rezydenci radzieccy po cichu wyjechali do Rosji. W początku listopada wybuchło na Węgrzech powstanie. Tam jednak weszły wojska sowieckie i doszło do przelewu krwi. Były liczne ofiary. W Warszawie zwoływane były wiece studenckie popierające Węgrów, masowo oddawano krew. Po kilku jednak dniach powstań.: to zostało krwawo stłumione. Spotkało się to z powszechnym potępieniem, gdyż rozważano, co by było, gdyby i u nas doszło do walk.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.