Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.
Tadeusz Rawa.
Studia 3
Wiosną 1957 roku po blisko dziesięciu latach (od 27 października 1947 r.) został zwolniony z więzienia ojciec. Byłem sam w domu na Kole, uczyłem się i nagle otworzyły się drzwi i wszedł on. Było to takie niespodziewane, że w pierwszym momencie zaniemówiłem. Ojciec był w cywilnym ubraniu, które dostał od wujka Stefana. Potem rozmawialiśmy. Była to, nie licząc krótkiego widzenia w Potulicach, pierwsza tak długa rozmowa od 1956 roku. Ojciec był zadowolony, że opuścił mnie dzieckiem, a teraz zastał mężczyzną.
Ojciec w Warszawie przebywał krótko, spieszył się do Łomży do mamy, która nie wiedziała jeszcze o jego wyjściu na wolność. Po spotkaniu z nim nagle wszystko mi się odmieniło, świat pojaśniał. Pamiętam, że kilka dni potem zdawałem trudny egzamin z farmakologii i nie mogłem się skupić na przedmiocie, cały czas myślałem o ojcu, zdałem jednak na czwórkę.
Ojciec zamieszkał u ciotek, razem z mamą. Zaraz po egzaminach jak na skrzydłach pojechałem do Łomży. Kilkugodzinna droga pociągiem dłużyła mi się niemiłosiernie. W mieszkaniu na Krótkiej znowu zastałem rodziców razem, mama jakby odmłodniała, ojciec wyglądał tak, jak przed aresztowaniem. Wypytywałem go o różne szczegóły związane z jego uwięzieniem. Ciekawiło mnie, czy rzeczywiście był zamieszany w jakąś działalność antypaństwową, ale kategorycznie zaprzeczył. Opowiadał, jak wyglądało jego aresztowanie w 1947 roku. Wtedy spotkaliśmy się pod ministerstwem, już nie pamiętam w jakiej sprawie. Ja wróciłem do domu, a on do pracy. Po pracy wyszedł z ministerstwa i na ulicy podeszło do niego czterech cywilów. Trzymali niedwuznacznie ręce w kieszeniach. Jeden z nich wylegitymował się i powiedział, że ojciec jest aresztowany. W pierwszym odruchu ojciec sięgnął do kabury, ale oni przyskoczyli do niego, wyciągnęli pistolety i zagrozili, że będzie „jatka”. Wobec tego nie stawiał już oporu. Zawieziony został do gmachu Informacji i osadzony w osobnej celi. Dopiero po kilku dniach przedstawiono mu zarzut, że na terenie DOW 2 w Bydgoszczy zorganizował grupę zbrojną planującą obalenie ustroju w Polsce. W tej samej sprawie zostało aresztowanych kilkunastu oficerów, współpracowników ojca.
Rozpoczęło się długie śledztwo. Opowiadał, że nie był bity, ale maltretowano go w różny inny sposób. Inni oficerowie z tej samej sprawy byli dotkliwie bici. Ojciec nie był bity tylko dlatego, że jakiś czas przed jego aresztowaniem ówczesny minister obrony marszałek Rola-Żymierski ustalił z Informacją Wojskową, że oficerowie zatrudnieni w MON nie będą bici. Najtrudniejszy był pobyt i śledztwo w gmachu Informacji usytuowanym na rogu ulic Oczki i Chałubińskiego, czyli obok Akademii Medycznej. Obok tego ponurego gmachu wielokrotnie przechodziłem, ale już w kilka lat potem. Opowiadał, że najgorszy był okres, gdy w czasie śledztwa przez kilka tygodni stał w celi o wymiarach 1,5 x 1,5 metra w wodzie po kolana. Spał na stojąco oparty o mokrą ścianę. W czasie śledztwa wielokrotnie mówiono mu, że zostaliśmy z mamą i Zbyszkiem aresztowani, i że jeśli on nie przyzna się do zarzucanych mu czynów, to my wszyscy będziemy wysłani na Sybir. Wreszcie ojciec po kilkumiesięcznym maltretowaniu podpisał, co chcieli. W rozprawie w dniu 22 marca 1949 roku skazany został na karę śmierci. Razem z nim na taką karę skazanych zostało dwóch innych oficerów z Bydgoszczy, kilku innych otrzymało wieloletnie wyroki więzienia. Przez około dwa miesiące przebywał w celi oczekujących na wykonanie wyroku, ale w połowie maja 1949 roku złagodzono wyrok, zamieniając karę śmierci na karę 15 lat więzienia. Potem już nie był torturowany. Opisywał swój pobyt w zakładach karnych: najgorzej było we Wronkach i w Rawiczu, potem przeniesiony został do Potulic, gdzie rygor był już nie tak surowy, więźniowie nazywali ten zakład „Potulice Zdrój”.
Po wyjściu z więzienia ojciec odpoczywał. Wynajął adwokata i wystąpił do sądu o uchylenie wyroku, rehabilitację i odszkodowanie pieniężne. Wszystkie sprawy wygrał. Nie tylko został zrehabilitowany, ale sąd, który go skazał w 1949 roku, uznano za nieprawomocny (między innymi skazani nie mieli obrońców). Jednak im bardziej ojca pytałem o tę sprawę, tym mniej ją rozumiałem. Dopiero po latach, już po jego śmierci, gdy ukazała się książka Jerzego Poksińskiego Represje wobec Oficerów Wojska Polskiego 1949-1956 (Bellona 1992), mogłem odtworzyć przebieg tych wypadków.
Rosjanie wykazywali szczególne zainteresowanie działalnością w Polsce Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego (GZI WP). W tym celu, jeszcze przed zakończeniem wojny i zaraz potem, usytuowali w Wojsku Polskim licznych, przebranych w mundury polskie radzieckich funkcjonariuszy NKWD (Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego). Takim funkcjonariuszem w DOW 2 był płk, Dymitr Wozniesienski, który podlegał nie władzom polskim, lecz sowieckim w osobie gen. Iwana Sierowa (zastępcą ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR), któremu składał meldunki i od którego otrzymywał wytyczne i polecenia. A były one proste – wyeliminować z Wojska Polskiego wszystkich oficerów przedwojennych, a zwłaszcza uczestników wojny polsko-bolszewickiej, działających w strukturach AK i innych formacji . niezależnych od Rosji.
Płk Dymitr Wozniesienski był szefem Informacji Okręgu Wojskowego Nr 2 w Bydgoszczy. Zmontował on rzekomą organizację wywrotową na terenie DOW 2 pod nazwą „Rycerze Królowej Polskiej”. Jesienią 1946 roku aresztowano 17 oficerów dowództwa okręgu, w tym 8 oficerów starszych. Podejrzewano ich o zorganizowanie i działalność w kontrrewolucyjnej organizacji, mającej na celu „obalenie siłą ustanowionych organów władzy zwierzchniej Narodu”. Za taki zarzut groziła kara śmierci. Najważniejszymi członkami rzekomej organizacji kontrrewolucyjnej byli:
Ppłk Alfred Roliński, szef Wydziału Organizacji i Planowania Kwatermistrzostwa Okręgu Wojskowego nr 2, przedwojenny intendent dyplomowany, w okresie okupacji członek ZWZ-AK i KB.
Ppłk Mieczysław Rawa, szef Wydziału Żywnościowego w Departamencie Żywnościowo-Mundurowym MON, jeniec oflagu X C Lubeka, lept. Jan Łoś, kierownik sekcji rolnej OW nr 2, były członek’AK, ppłk Jan Kryska, starszy pomocnik szefa Wydziału Wyszkolenia Bojowego w sztabie OW nr 2, przedwojenny oficer zawodowy w stopniu kapitana, jeniec oflagu X C Lubeka, płk Tadeusz Zgliniecki, kwatermistrz OW 2, w latach 1918-1939 oficer zawodowy, jeniec oflagu II C Woldenberg, kawaler Orderu Virtuti Miłitari i Krzyża Niepodległości, mjr Kazimierz Krzysiak, oficer zawodowy w latach 1918-1939, jeniec oflagu III A Luckenwalde, kierownik sekcji mundurowej w sztabie OW 2, oraz 11 oficerów niższej rangi.
Śledztwo było okrutne. Przesłuchania odbywały się głównie nocą, niektórzy byli bici gumowym pałkami. Kiedy mjr Krzysiak dostał ataku serca, wzbraniano podania mu lekarstw. Prowadzący śledztwo Frydman powiedział: „ Zastrzelę ciebie, a grób zaorzę, aby ci Anders nie mógł pomnika wystawić. Nie opierajcie się nam i zeznań swoich nie odwołujcie, bo Informacja stoi ponad prawem, możemy zamknąć nawet Żymierskiego. U nas w areszcie siedzą generałowie. My jesteśmy reżyserami wszystkich procesów, a sąd to przedstawienie teatralne. Wyrok macie już u nas wydany. Gdy będziecie posłuszni, to albo nic nie dostaniecie, albo dostaniecie bardzo mało”. (Represje, s. 38). „Podobnie traktowano ppłk. Rawę. Podczas śledztwa stał wielokrotnie w wodzie po kilkanaście dni. Nie pozwalano mu wychodzić z celi do ubikacji. Jedzenie otrzymywał co drugi dzień. Nie dostawał do wglądu protokołów z przesłuchań. Początkowo zaprzeczał wszystkim zarzutom. Wówczas nie sporządzano protokołu. Później, zmaltretowany, mówił, co chcieli” (Represje, s. 38).
Sprawę tę nazwano „bydgoską”, obok nieco późniejszej „sprawy zamojsko-lubelskiej”.
Rozprawa oskarżonych w „sprawie bydgoskiej” odbyła się 22 marca 1949 roku w budynku GZ WP przed Sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Nie było obrońców. Składowi sądzącemu przewodniczył ppłk Bronisław Ochnio, oskarżał mjr Marian Frenkiel. Czterem oskarżonym wymierzono karę śmierci: Rolińskiemu, Rawie, Łosiowi i Zglienieckiemu, pozostałym oskarżonym wieloletnie więzienie. Wszystkich czterech skazano na karę śmierci, później wyrok zamieniono na dożywotnie więzienie. (Represje, s. 39). Dodatkową karą był przepadek całego mienia u wszystkich skazanych. Obie te sprawy „bydgoska” i „zamojsko-lubelska” nie były nagłaśniane. Traktowano je jako wstępne szkolenie do późniejszych, już nagłaśnianych spraw pułkownikowskich: Tatara, Utnika i Nowickiego oraz wielu innych procesów oficerów Wojska Polskiego.
W śledztwie ojca nie zachowano żadnych pozorów. Nie chodziło w nim o wykrycie organizacji, sami śledczy nie wierzyli w jej istnienie. Dowodem tego jest brak rewizji w domu oskarżonego. Chodziło o to, by zmusić oskarżonych do podpisania wymyślonego aktu oskarżenia. Jeszcze za życia ojca intrygowała mnie nazwa organizacji: „Rycerze Królowej Polskiej”. Wyjaśnienie ojca było bardzo proste: zwykle, gdy stawał przed nim oficer, który był źle umundurowany (niezapięte guziki, źle obciągnięty mundur), ojciec mawiał: „Co tak stoicie, jakbyście byli żołnierzem Królowej Jadwigi”. Śledczych nie było stać nawet na wymyślenie czegoś oryginalnego. Na podstawie tego śledztwa wysnuć można ciekawe wniosld. Oto polskie Ministerstwo Obrony, niewątpliwie po dokładnym sprawdzeniu ojca, awansuje go na eksponowane stanowisko w MON, a w tym samym czasie obce państwo bez porozumienia z władzami polskimi robi swoje czystki w Wojsku Polskim. Podrzędny agent NKWD, jakim był płk Dymitr Wozniesienski, miał większą władzę niż naczelne dowództwo polskie. Pozwoliłem sobie na nieco szersze omówienie sprawy ojca, gdyż bez tego mój wnuk lub prawnuk mógłby nie zrozumieć sprawy.Wracam jednak do wątku wspomnień. Teraz cała nasza rodzina znowu była razem i znowu odwróciło się koło fortuny, tym razem na lepsze. Ojcu zaproponowano powrót do służby z awansem do stopnia generała i objęcie odpowiedniego stanowiska w MON. Po namyśle nie przyjął jednak propozycji. Powiedział, że dość ma już tego wojska. Otrzymał więc niemałą emeryturę, a ponadto wysądził odszkodowanie pieniężne za skonfiskowane w 1947 roku mienie i zwrot równoważności poborów za cały pobyt w więzieniu. Nasza sytuacja materialna uległa odmianie jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Oboje rodzice pojechali na dłuższy odpoczynek do sanatorium.
Pamiętam, że w 1957 roku, gdy ojciec załatwiał w Warszawie swoje sprawy sądowe o odszkodowanie, umówiliśmy się na spotkanie w śródmieściu. Ojciec zaproponował, abyśmy poszli gdzieś razem do restauracji na obiad. Wybrał najlepszą w Warszawie restaurację w Hotelu Polonia. Gdyśmy usiedli przy stoliku, podszedł do nas kelner i podał kartę. Ojciec rozmawiając ze mną nawet nie spojrzał do karty, tylko na oczach kelnera włożył do niej banknot 500-złotowy, zamknął kartę, podał ją kelnerowi i powiedział, że chcemy dobrze zjeść i się napić. Kelner wziął bez słowa kartę, ukłonił się i odszedł. Nie było go chyba ze 20 minut. Potem zjawiło się koło nas czterech kelnerów. Nic nie mówili, o nic się nie pytali, tylko zmieniali nam talerze z przystawkami, zupami, wyszukanymi daniami, różnymi trunkami i deserami. Ojciec chciał mi zaimponować. No i zaimponował. Widziałem, że był szczęśliwy, cieszył się z tego, że pomimo braku jego wpływu na nasze losy, obaj jego synowie, Zbyszek i ja, poradziliśmy sobie w życiu.
Rodzice zamieszkali u ciotek na Krótkiej i teraz tam był mój prawdziwy dom. Wkrótce po wyjściu z więzienia ojciec został mianowany dyrektorem Młynów Państwowych w powiecie łomżyńskim, kolneń-skim i zambrowskim. I znowu był w swoim żywiole – organizował, zarządzał, był tym zaaferowany. Ja często jeździłem do Łomży, pamiętam, że chodziłem z ojcem na długie spacery nad rzekę i za miasto. Dużo o wszystkim rozmawialiśmy. Ojciec był pogodny, rzeczowy, o swoich przejściach opowiadał bez widocznej goryczy.
W 1957 roku w czasie wakacji wybraliśmy się z Tereską na obóz kajakowy w Wierzbie nad jeziorem Bełdany. Był to obóz studencki, stacjonarny, pod namiotami. Byliśmy już narzeczonymi i już samo to było wspaniałe, a do tego dochodziły bliższe i dalsze wypady kajakowe, również na Śniardwy. Ze starego koca zmajstrowałem coś w rodzaju żagla, lecz kiedyś o mało nie przypłaciliśmy tego wywrotką na dużej fali.
I wreszcie w kwietniu 1958 roku doczekaliśmy się absolutorium. Uroczystość odbyła się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury. Wielka Sala Kongresowa wypełniona była prawie po brzegi, gdyż oprócz studentów przyszło wielu znajomych. Byli obecni rodzice Tereski, moich nie było (już nie pamiętam dlaczego).
Skończyły się wykłady i ćwiczenia, do zdania jednak pozostało 11 egzaminów klinicznych, których terminy musieliśmy ustalać indywidualnie. Był to okres wytężonej pracy, wszystkie przyjemności trzeba było odłożyć na potem. Należało tak układać harmonogram, aby ciężkie egzaminy przeplatane były lżejszymi. Do tych łatwiejszych przygotowywałem się po łebkach, jak na przykład do okulistyki. Egzamin zdawało się u pana prof. Melanowskiego i u jego adiunktów. Przed egzaminem wywieszone były imienne listy z podaniem, u kogo będzie egzamin. Najlepiej było zdawać u samego pana profesora, który źle widział i siedział za wysoką katedrą. Przed nim ustawiała się piątka studentów. Zadawał zawsze po trzy pytania każdemu zdającemu i zawsze w tej samej kolejności. Tak więc, jeśli się było drugim na liście, padały pytania: czwarte, piąte i szóste. Ja byłem piąty, wobec czego spodziewałem się z góry wiadomych pytań. Zdający w czasie egzaminu mieli czasami podręcznik z okulistyki na kolanach z odpowiednio założonymi zakładkami. Szedłem więc na egzamin jak w dym. Tymczasem przed egzaminem wyszedł pan profesor i zapytał się, który to jest pan Rawa. Podszedłem, a on przeprosił mnie, że nie będę zdawał u niego, ponieważ z poprzedniego dnia został inny kolega. Powiedział, że będę zdawał u pani docent Wolterowej. Zrobiło mi się słabo, cała moja przemyślna konstrukcja wzięła w łeb. Na domiar złego o pani docent krążyły jak najgorsze opinie, oblewała zwłaszcza na optyce, a ja z tego ani w ząb.
Razem ze mną miały zdawać jeszcze dwie osoby, koleżanka, która poprawiała egzamin po raz trzeci i kolega – po raz drugi. Zrezygnowany usiadłem na trzecim miejscu przewidując swoja sromotną klęskę. Pierwsze pytanie dotyczyło tarczy nerwu wzrokowego. Koleżanka, która siedziała pierwsza, zaczęła pleść same głupstwa. Z żalem pomyślałem dlaczego nie usiadłem jako drugi, gdyż ten temat znałem doskonale z anatomii i fizjologii. Pytanie przeszło na kolegę, a ten zdenerwowany odpowiadał jeszcze gorzej. I wtedy zagrało mi w głowie. Powiedziałem sobie: „Tadziu, to pytanie i żadne inne”. Zgodnie z przewidywaniem pani docent zapytała mnie o tarczę. Przełknąłem ślinę i jak karabin maszynowy wyrecytowałem wszystko, co wiedziałem na ten temat. Przez cały czas martwiłem się jednak, co będzie gdy dojdzie do optyki. Wreszcie temat tarczy został wyczerpany i padło pytanie: co to są szkła sferyczne. To wiedziałem, moja odpowiedź brzmiała, że są to szkła, które inaczej załamują w jednej płaszczyźnie, a inaczej w drugiej. I szybko dodałem: ale ja tego nie rozumiem. Zobaczyłem zdziwioną i rozbawioną minę pani docent, która zwinęła kartkę papieru w rulonik i pokazała mi to, a ja uderzyłem się w głowę. Dostałem ocenę dobrą (podobno piątek nie stawiała), a koledzy znowu oblali.
Dramatyczny był mój egzamin z psychiatrii. Praktycznie był on nie do oblania. Na wykłady i ćwiczenia jeździło się kolejką EKD do Pruszkowa. Egzamin zdawało się w Tworkach. W zasadzie wystarczyło przejrzeć notatki w czasie tej półgodzinnej jazdy kolejką. Dlatego nikt więcej nie zawracał sobie głowy psychiatrią, były ważniejsze przedmioty. Kierownikiem kliniki był prof. Handelsman, ale ze względu na podeszły wiek egzaminowali adiunkci. Ja zdawałem w grupce pięciu osób. Pani adiunkt Wardaszko przed egzaminem zapytała, czy nie miałem na studiach kogoś z rodziny. Oczywiście potwierdziłem, że pięć lat wcześniej studiował mój brat Zbigniew. Powiedziała tylko „aha” i od tego momentu stała się jakaś oschła. Na egzaminie okazało się, że tylko ja jeden nic nie umiem i oblałem swój pierwszy w czasie studiów egzamin. Kazała zgłosić się do poprawki za dwa tygodnie. To zupełnie zakłócało moje plany co do innych egzaminów. Coś mi tutaj nie pasowało, więc zadzwoniłem do Zbyszka i ten, gdy usłyszał nazwisko, powiedział, że studiowali razem na roku i miał z nią liczne zatargi. Zacząłem więc widzieć swój poprawkowy egzamin w czarnych barwach. Myślałem, jakby tu zmienić egzaminatora. Na kilka dni przed wyznaczoną datą poprawin pojechałem do Pruszkowa. Okazało się, że zmiana osoby egzaminującej jest niemożliwa, ale dowiedziałem się, że pani adiunkt Wardaszko będzie w klinice nieobecna w czwartek, a ja miałem wyznaczony termin w piątek. Uważałem, że nie mam nic do stracenia i pojechałem na poprawkowy egzamin właśnie w czwartek. Tam sympatyczna inna pani doktor poinformowała mnie, że „mojej” pani adiunkt w tym dniu nie ma i że musiałem pomylić datę egzaminu. Wtedy ja wyjąłem swój kalendarzyk kieszonkowy, w którym oczywiście zapisany był piątek. Zrobiłem bardzo zatroskaną minę, mówiąc, że już mam wykupiony bilet do domu, a mieszkam bardzo daleko. W tej sytuacji, ponieważ wszystko wskazywało na pomyłkę pani Wardaszko, ta druga w drodze wyjątku, pomimo braku takiego zwyczaju, zgodziła się mnie przeegzaminować. Zdałem na piątkę, ale ponieważ była to poprawka, otrzymałem w indeksie ocenę dobrą. Potem dowiedziałem się od kolegów, że w piątek pani Wardaszko kilkakrotnie wyczytywała moje nazwisko, a gdy okazało się, że jestem nieobecny, poleciła, aby powiedziano mi, że będę miał kłopoty z zaliczeniem egzaminu.
Te jedenaście egzaminów, jakie mieliśmy zdać po uzyskaniu absolutorium, powoli zbliżały się do końca. Niektóre zdawałem razem z Teresą, a inne osobno. Pozostał nam już ostatni egzamin z medycyny sądowej, który trzeba było zdać u prof. Grzywo-Dąbrowskiego, a ten kosił na egzaminach niemiłosiernie. Oboje po raz pierwszy oblaliśmy ten egzamin jakoś tak w lutym 1959 roku. Specjalnie się tym nie przejęliśmy, gdyż była to normalka. Po trzech tygodniach poszliśmy z Terenią po raz drugi. Ona zdała i to był jej ostatni egzamin, a ja oblałem, ale nie tak do końca, gdyż profesor zaliczył mi całą sądówkę, z wyjątkiem zatruć. Na tę trzecią i już ostatnią poprawkę z samych zatruć miałem się zgłosić za dwa tygodnie. W opasłej książce prof. Grzywo- Dąbrowskiego rozdział „Zatrucia” liczył 71 stron. I ja, przez dwa tygodnie te 71 stron czytałem dwa razy dziennie, raz przed obiadem i drugi raz po obiedzie. Pamiętam, że nie mogłem spać, w myślach układałem sobie możliwe pytania i moje odpowiedzi. Wydawało mi się, że wyczerpałem wszystkie możliwości. Zdawałem sam. Pan profesor wyszedł w szlafroku (mieszkał na terenie zakładu medycyny sądowej) i zadał mi pytanie, którego nie przewidziałem w moim spisie. Początkowo zdębiałem i bąknąłem, że nie bardzo rozumiem pytanie. Profesor wstał i burknął: „Jak nie rozumiesz, to się wynoś”.
Wtedy ja szybko: „Panie profesorze, już rozumiem pytanie”. Profesor powiedział „no” i usiadł. Zadawał mi potem wiele pytań, wszystkie z zatruć, na które odpowiadałem chyba nieźle. Do indeksu wstawił mi ocenę 3. A było to 8 kwietnia 1958 roku i tego samego dnia w moim indeksie, który mam przed sobą, pojawił się tak upragniony wpis: „Promowany na VI kurs w roku 1958. Warszawa 8.IV.1958 r. podpis Dziekan”.
Wreszcie, po zdaniu ostatniego egzaminu, mogliśmy z Terenią pomyśleć o sobie. 10 kwietnia 1958 roku wzięliśmy ślub cywilny. Ceremonia ta odbyła się w Otwocku, traktowaliśmy ją jedynie jako akt prawny. Już nie pamiętam, kto był świadkiem. Nie robiliśmy z tego powodu żadnego przyjęcia.
W maju 1958 roku wzięliśmy ślub kościelny. Rodzice Tereski i moi dali nam po 10.000 zł, które mogliśmy przeznaczyć albo na wesele, albo na własne potrzeby. My zgodnie uznaliśmy, że nasze potrzeby są tak duże, iż wydanie pieniędzy na przyjęcie mija się z rozsądkiem. Za radą księdza Lucjana postanowiliśmy wziąć ślub w Częstochowie na Jasnej Górze. Wszystkim znajomym wysłaliśmy jedynie powiadomienie o naszym ślubie.
W ceremonii tej wzięli udział tylko nasi rodzice, stryj Lucjan i znajomy rodziców Tereski, który mieszkał w Częstochowie i pomógł nam zorganizować tę uroczystość. Zatrzymaliśmy się w hotelu. Przed ślubem kupiłem eleganckie lakierki. Gdy je kupowałem, wydawały się dobre, potem jednak okazały się co najmniej o jeden numer za małe. Przy ubieraniu się w hotelu było jako tako, potem jednak zaczęły mnie „pić” coraz bardziej, w końcu ceremonii już o niczym innym nie mogłem myśleć, tylko o tych bolących nogach. Dopiero po powrocie do hotelu i zrzuceniu „kajdanów” powoli odżyłem.
Skromne przyjęcie odbyło się w restauracji hotelowej. Pieniądze, jakie otrzymaliśmy od naszych rodziców, wydaliśmy na pierwsze w naszym życiu meble i różne potrzebne rzeczy (szeroki tapczan, stół i 6 krzeseł oraz szafa). Zamieszkaliśmy na razie w mieszkaniu na Kole, a moi współlokatorzy musieli się wynieść. Wkrótce po nas ślub wzięli Hania i Janek. U Irminki z Andrzejkiem i u Rysia z Dinuś, zupełnie nie wiem dlaczego, doszło do “rozpadu”, ale w dalszym ciągu pozostaliśmy starą paczką. W niedługim czasie potem Irmina przedstawiła nam swojego nowego chłopaka, był nim Grzesio Łukawski, za którego wkrótce wyszła. Grzegorz okazał się tak miłym i sympatycznym chłopakiem, że został włączony do naszej starej paczki i obecnie czasami wydaje mi się, że należał do niej od początku studiów (dopiero niedawno dowiedziałem się, że jego mama urodziła się w Łomży).
Latem 1958 roku wybraliśmy się na ostatnie już nasze wczasy studenckie. Był to obóz pod namiotami w Krynicy Morskiej. Spaliśmy w dwuosobowych namiotach, my jako małżeństwo we wspólnym. Dla nas był to miesiąc miodowy. Towarzystwo było mieszane, około 30 osób z różnych grup ostatniego roku studiów. Z naszej starej paczki była Ir-minka Sobieraj i Hania Ossowska. Tutaj poznaliśmy jakichś studentów, chyba z Gdańska. Mieli spory jacht i zaproponowali nam, to znaczy Teresce, Irmince, Hani i mnie (chyba głównie chodziło im o dziewczyny) całodniową wycieczkę po Zalewie Wiślanym do Fromborka. Była to wspaniała wyprawa ze zwiedzaniem zabytków starego Fromborka i miejsc związanych z Mikołajem Kopernikiem. Wieczorem wróciliśmy do Krynicy. Na tym nasza znajomość z „żeglarzami” urwała się, my zostaliśmy, a oni popłynęli gdzieś dalej.
Potem wróciliśmy do Warszawy. Zaczynało się życie, już nie studenckie, ale jeszcze nie tak zupełnie prawdziwe. W naszym skromnym mieszkanku na Kole wszystko nas cieszyło, wszystko było po raz pierwszy. Każdy kupiony nowy drobiazg (lampka nocna, serwetka, talerze) sprawiał ogromną radość. Pomimo długoletniego chodzenia ze sobą, teraz musieliśmy się nauczyć siebie nawzajem.
Rozpoczęliśmy zajęcia szóstego roku studiów, polegające na odbyciu stażu przeddyplomowego w klinikach i szpitalach: z chirurgii, pediatrii, ginekologii z położnictwem i interny, każdy z nich po 2,5 miesiąca. Ja zacząłem staż w szpitalu na Woli w Instytucie Chirurgii Ręki. Staż był płatny, chyba około 700 zł miesięcznie, co wówczas znaczyło niewiele. W Instytucie oprócz etatowego personelu medycznego byli stażyści przed dyplomem, czyli tacy jak ja, i lekarze stażyści, którzy otrzymali już dyplom, ale odrabiali obowiązkowy staż podyplomowy W sumie tego białego personelu było niemało. Staż polegał głównie na patrzeniu. Przypomina mi się jeden zabawny moment: na ogólnym obchodzie z profesorem lekarz przedstawiający kolejno pacjentów jednego z nich przedstawił tak: „Panie profesorze, pacjent czuje się bardzo dobrze, mocz i stolec oddaje pod siebie”. Wszyscy parsknęli śmiechem, a najbardziej śmiał się profesor. Staż z pediatrii odbyłem w Klinice na ul. Litewskiej (kierownikiem był prof. Barański). Potem mówiłem, że byliśmy prawie na ty, to znaczy ja mówiłem „panie profesorze”, a on mi mówił per „ty”.
Staż z ginekologii z położnictwem miałem w szpitalu na Żelaznej. Tutaj towarzystwo lekarzy było bardzo zgrane i stażystom pozwalano nie tylko przypatrywać się, ale również wykonywać drobne zabiegi, jak na przykład szycie krocza u kobiet po porodzie. W trakcie tego stażu do szpitala przyszedł jakiś starszy pan, przedstawiciel szwajcarskiej firmy farmaceutycznej Geigy. Prezentował się niezbyt dobrze, na jednej nodze zamiast buta miał jakiś kalosz, utykał na tę nogę. Ordynator nie chciał z nim rozmawiać i wypchnął do rozmowy mnie. Starszy pan okazał się bardzo miły. Po przedstawieniu się spytał, czy nie jestem spokrewniony z jego dobrym znajomym, doktorem Stefanem Rawą. Odtąd rozmowa stała się bardzo miła. Zostawił jakieś materiały reklamowe reprezentowanej firmy, a na odchodnym poprosił o mój adres zamieszkania, obiecując, że firma przyśle mi próbki leków. Nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, ale po kilku tygodniach przyszła dość pokaźna paczka ze Szwajcarii z kilkoma lekami, po 5-6 opakowań. Nie pamiętam już ich nazwy, ale miedzy innymi było tam sześć opakowań, każde po 100 tabletek leku z grupy sulfonamidów, stosowanego przede wszystkim w ciężkich stanach u dzieci. Nie wzbudziło to mojego zainteresowania i paczkę z lekami wrzuciłem do szafy.
Wiosną 1959 roku okazało się, że będziemy rodzicami. Początkowo nie mogłem przyzwyczaić się do myśli, że zostanę ojcem. Tereska swoje staże odbywała, dokąd mogła. Coraz bardziej się zaokrąglała, stała się kapryśna, nieraz musiałem nawet wieczorem jeździć do miasta po „coś kwaśnego”. Niesamowitym przeżyciem było, gdy po raz pierwszy wyczułem kopnięcie dzieciaka, mojego dzieciaka, gdy po raz pierwszy usłyszałem szybkie bicie jego serduszka. Piątego października wystąpiły bóle porodowe. Wieczorem zawiozłem ją taksówką do Kliniki Położniczej przy ul. Karowej, gdzie wcześniej odbywała swój staż i gdzie obiecano jej przyjęcie bez problemów. Ponieważ nie było sensu, abym czekał w Klinice, wróciłem do domu na Kole. Nie bardzo mogłem spać. W tamtych czasach przed erą USG płeć dziecka nie była znana przed porodem. Następnego dnia o świcie pojechałem do kliniki i dowiedziałem się, że godzinę wcześniej urodziła się duża i zdrowa córka. Stan Tereski też był dobry. Roznosiła mnie duma, należało kupić jakieś kwiaty, a tu w kieszeni zupełne pustki. I wtedy przypomniałem sobie, że w okolicy Placu Konstytucji widziałem aptekę skupującą leki zagraniczne. Nie wiązałem z tym specjalnych nadziei, ale na wszelki wypadek pojechałem tam. W witrynie wisiała plansza z wymienionymi skupowanymi lekami, a między innymi mój sulfonamid, przy którym była cena skupu – 9 zł. Policzyłem sobie, że za sześć opakowań dostanę 54 zł, co było sumą zbyt małą jak na moje potrzeby, ale w sam raz na kwiaty. Na wszelki wypadek wszedłem do apteki i tam poinformowano mnie, że 9 zł płacą nie za opakowanie, a za jedną tabletkę! Pamiętam, że kilkakrotnie dopytywałem się, czy mają jakieś ograniczenia co do ilości leku, ale aptekarka powiedziała, że im więcej tym lepiej. Z przejęcia zaczęły mi się trząść ręce. Złapałem taksówkę i kazałem się wieźć do domu na Kole. Taksówka czekała, a ja wpadłem do domu, złapałem trzy opakowania leku i ponownie pojechałem do apteki. Po drodze obliczałem, ile to dostanę pieniędzy. Wyszła mi niebotyczna suma 2700 zł! Poczułem się jak bogacz. Tą samą taksówką kazałem zawieźć się najpierw do kwiaciarni, gdzie kupiłem pęk róż, a potem na Karową. W tej klinice nie można było widzieć się z kobietami po porodzie ani zobaczyć dzieciaka. Posłałem więc kwiaty przez salową, a Tereska odpisała: „Skąd masz pieniądze?”. Odpisałem, że napadłem na bank. Gdy wyszedłem z Kliniki, było już grubo po południu i poczułem głód. Wszedłem więc do pierwszej napotkanej restauracji i kazałem sobie podać wielki sznycel z ziemniakami i do tego setkę czystej wódki. Dopiero wówczas pojechałem do teściów do Świdra, aby powiadomić, że zostali dziadkami. Napisałem również kartkę do Łomży.
Tereska została zatrzymana po porodzie w klinice nieco dłużej, gdyż wystąpił u niej jakiś stan zapalny. Jeszcze w czasie jej pobytu w klinice przyszło do domu zawiadomienie z urzędu dzielnicy, że ponieważ zarobki na członka rodziny są poniżej minimum, przysługuje nam zapomoga w postaci wyprawki dla dziecka. Mnie nie bardzo się chciało iść po tę paczkę i napisałem to Teresce, ale ona opieprzyła mnie solidnie, że natychmiast mam je odebrać. Więc poszedłem i dobrze zrobiłem, bo w paczce były kaftaniki, kocyki, a przede wszystkim trudno dostępna tetra na pieluchy. Zbliżała się zima. Sprowadzenie małego dziecka ze szpitala do mieszkania na Kole nie wchodziło w rachubę. Postanowiliśmy, że po wypisaniu Tereska zamieszka na razie u rodziców w Świdrze. Pojechałem po nią z teściem jego samochodem służbowym. Nie mogłem nacieszyć się córeczką, była taka malutka, różowa, pachnąca zasypką i niemowlęcym siusiem.
Tymczasem ja kończyłem trzecią część stażu przedyplomowego i pozostał mi tylko staż na internie. Tereska była na urlopie macierzyńskim. Należało postanowić, gdzie mamy zamieszkać. Zbliżała się zima i ani na Kole, ani w Świdrze nie było z małym dzieckiem odpowiednich warunków. Postanowiliśmy czasowo przenieść się do Łomży.
Zakończyło się więc nasze życie studenckie, a rozpoczynało się to dorosłe. Perspektywy nie były zbyt wesołe, bo nie mieliśmy ani mieszkania, ani widoków na jakąkolwiek pracę. Byliśmy jednak pełni zapału i to nam na razie wystarczało.
Zdjęcia Tadeusza Rawy, jego rodziny kolegów i znajomych:
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.
Koniec publikacji.