Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa
Wakacje w Łomży
Moje życie w Poznaniu było szczęśliwe i beztroskie, ale przez cały rok czekałem z utęsknieniem na wakacje. Myliły mi się wówczas słowa „wakacje” i „akacje”, wiedziałem jednak, że jak zakwitają takie białe, pachnące kwiaty na drzewach na podwórku, to wkrótce pojedziemy do Łomży do dziadków i na letnisko. I to dopiero była ważna sprawa. Z niecierpliwością czekałem tego wydarzenia i liczyłem na palcach datę wyjazdu. Do Łomży na dwa letnie miesiące rodzina wyjeżdżała każdego roku, również przed moim urodzeniem i potem, gdy ja byłem zupełnie mały, ale ja dobrze pamiętam tylko dwa takie wyjazdy.
W 1938 r. wyjazd nastąpił zaraz po zakończeniu nauki w szkole Zbyszka. Przedtem, przez wiele dni trwały przygotowania, ze szczegółowym spisem wszystkich niezbędnych rzeczy, pakowaniem ich do walizek, szykowaniem jedzenia na drogę itp.. W dniu wyjazdu obudzono mnie bardzo wcześnie, o szarym świcie. Zerwany ze snu byłem tak przejęty, że zęby mi szczękały, nic nie mogłem przełknąć. Na ulicy było szaro i jakoś zupełnie niepodobnie do normalnych kształtów. Pod dom zajechała zamówiona wcześniej taksówka, załadowaliśmy walizki i pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Podróż tę odbyliśmy bez ojca, który miał przyjechać do Łomży później. Na stacji mój podziw budziły wielkie, dymiące i sapiące lokomotywy. Czuło się zapach smarów, dymu z kominów lokomotyw i jeszcze czegoś specyficznego. Zapachy te zwiastowały długą podróż do Łomży. Wspaniale było wejść do wagonu pierwszej klasy. Bagażowy umieścił walizki na półkach, a ja starałem się zająć miejsce przy oknie, aby wszystko po drodze widzieć. Z niecierpliwością czekałem na moment ruszenia pociągu, a potem było już jedno niekończące się oglądanie przeróżnych ciekawych obrazów, które szybko przesuwały się do tyłu. Dopiero po pewnym czasie pojawił się głód i rozpoczynało się jedzenie. Były to różne kanapki, pomidory, herbata z termosu, oranżada i kompoty, potem ciastka. I to była frajda. W podróży do Łomży następowała przerwa. Zatrzymaliśmy się na noc w Warszawie u wujka Stefana. Z tej wizyty w Warszawie pamiętam małą córką wujostwa, Hanię, siedzącą na nocniku, no i gołębie na dachu. Po nocnej przerwie nastąpiła dalsza część podróży.
Na stacji kolejowej w Łomży czekał już na nas dziadek Władysław w wynajętej konnej dorożce, którą pojechaliśmy do domu dziadków. Dziadkowie, Adela i Władysław Żalkowie mieszkali w wielkiej kamienicy Wejrochów przy ulicy Krótkiej. Następowały bardzo hałaśliwe i głośne powitania z babcią, dziadkiem, ciotkami, wujkami i Staśkiem. Była to zapowiedź zupełnie innego życia niż w Poznaniu. Wszystko było inne. Przede wszystkim w domu było dużo ludzi. Trójka dzieci: Zbyszek, ja i Stasiek, tak mi się teraz wydaje, byliśmy obiektem zainteresowania wszystkich dorosłych i wszystko się koło nas kręciło.
Łomża była zupełnie innym miastem niż Poznań. Pomijając wielkość, Poznań był już miastem nowoczesnym, skanalizowanym, z wodociągami, czystymi i zadbanymi ulicami z tramwajami i taksówkami. W domu dziadków zaś nie było wody i kanalizacji. Nieczystości najczęściej płynęły rynsztokami, wydzielając specyficzny zapach. Łomża poza konnymi dorożkami i chyba kilkoma taksówkami była bez komunikacji miejskiej. Ubikacje mieściły się w podwórkach i były to pomieszczenia typu „wychodek”. Wodę do domu przynosił w wiadrach człowiek, tzw. woziwoda, który po mieście rozwoził wodę furą w specjalnych beczkach. Do ubikacji chodziło się (z trzeciego piętra!) na podwórko do wychodka, nieczystości po myciu i z kuchni wynosiło się na dół i wylewało albo do ubikacji, albo wprost na ulicę do rynsztoka. Jako dzieci chyba załatwialiśmy się do specjalnych kubłów i nocników.
W kuchni u dziadków stała lodownia. Była to sporych rozmiarów szafka z ocynkowanej blachy, z podwójnymi ściankami, dnem i wiekiem otwieranym do góry. W przestrzeń pomiędzy ściankami wsypywało się pokruszony lód, który co kilka dni był przynoszony przez specjalnych ludzi. Lód ten był posypywany solą kuchenną dla obniżenia temperaturyy Co pewien czas uzupełniano topiący się lód nowym, a wodę spuszczało się specjalnym kranem umieszczonym przy dnie szafki.
Ulice były brukowane kocimi łbami, a po obu stronach ciągnęły się różnokolorowe, śmierdzące rynsztoki. Nie pamiętam, dokąd to spływało, ale chyba nie było w Łomży kanalizacji burzowej. Zwykle zaraz pierwszego ranka po obudzeniu uderzał mnie krzyk licznych kawek, których w Poznaniu nie widywałem. Poza tym na ulicach widziało się wielu Żydów. Stanowili oni swoisty, specyficzny folklor Łomży, zwłaszcza starzy, brodaci Żydzi ubrani w czarne, długie chałaty i jarmułki na głosach. Na ulicach widziało się też dużo dzieci żydowskich i kobiet, ubranychch raczej kolorowo. Towarzystwo to było hałaśliwe, rozkrzyczane w niezrozumiałym języku, rozbiegane i ruchliwe. Było w Łomży dużo sklepików i różnych małych warsztatów w posiadaniu Żydów, były również i sklepy bardziej wykwintne. Przeważała jednak na ulicy biedna ludność żydowska. Obraz ten dla Łomży wydawał się tak naturalny, że nie widziałem w tym żadnego dysonansu. Nie przypominam sobie jakichś objawów walki, czy choćby tarć społecznych. Żydzi wykonywali cały szereg prac; byli szewcami, krawcami, roznosili po domach wodę, prowadzili sprzedaż lodów i wydawało się to zupełnie naturalne. Pamiętam, że ze Staśkiem chodziliśmy od babci Żalkowej do babci Wejrochowej po pieniądze na lody. Babcia Wejrochowa mieszkała w innym domu, na piętrze, na dole mieściła się piekarnia. Zwykle dawała nam po 5 groszy. Była miłą, uśmiechniętą kobietą. Pamiętam, że przestrzegała nas, aby nie kupować lodów u jednego Żyda, bo u niego „są wszy w lodach”, tylko kierowała mas do innego, też Żyda, u którego lody były i czyste, i smaczne. Pamiętam, że często specjalnie kupowałem lody u tego pierwszego Żyda, gdyż chciałem koniecznie zobaczyć taką wesz w lodach (wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to wszy).
Mieszkanie dziadków mieściło się na trzecim, najwyższym piętrze. Były to cztery pokoje i obszerna kuchnia. Duży pokój stołowy z balkonem wychodzącym na ulicę Krótką i widokiem na dalekie przedmieścia i na szosę biegnącą w kierunku Ostrołęki, stanowił punkt centralny wszystkich domowników. Lubiłem wychodzić na balkon i patrzeć na wszystko z góry. Ulice w śródmieściu Łomży po zmroku były oświetlone lampami elektrycznymi i witrynami sklepów, na ulicach było dużo ludzi, zwłaszcza hałaśliwych Żydów. Lubiłem obserwować po zmroku światła widocznych z daleka autobusów, które stopniowo zbliżały się do miasta i wreszcie zatrzymywały pod naszym domem.
Bardzo lubiłem również zaglądać do sklepu dziadka. Mieścił się on w tym samym domu, w którym mieszkali dziadkowie. Wejście do niego znajdowało się na samym rogu ulicy Krótkiej i Dwornej. Po obu stronach wejścia w witrynach sklepowych piętrzyły się różne towary kolonialne. Do sklepu wchodziło się po trzech schodkach. Pachniało w nim różnymi zapachami: goździki, cynamon, zapach czekolady i południowych owoców, zwłaszcza bananów mieszał się z intensywnym zapachem świeżo palonej i mielonej kawy. Najważniejsze jednak było to, że mogłem tu wszystkiego dotknąć, spróbować (jeśli było to dozwolone dzieciom) i powąchać. Na półkach stały rzędy kolorowych butelek z różnymi wódkami, likierami i winem. W ogóle sklep był nie tylko bardzo pachnący, ale i kolorowy. Za sklepem było kilka pomieszczeń, używanych jako magazyn i skład towarów. Klatka schodowa do mieszkania dziadków była szeroka, z marmurowymi stopniami i wymyślnymi metalowymi poręczami, oświetlona elektrycznością. Wejście tymi schodami na trzecie piętro wydawało mi się bardzo żmudne.
W pokoju stołowym stał duży, owalny stół. Mogli zmieścić się przy nim wszyscy członkowie rodziny. Na stole tym w czasie posiłków było zwykle wiele potraw z mięsa i ptactwa, wędlin oraz olbrzymie półmiski pomidorów (zupełnie nie wiem, czemu utkwiły mi w pamięci te pomidory). Były one pokrajane w plasterki, posypane solą, cukrem i pieprzem, pokropione octem i przybrane pokrojoną cebulką. Bardzo lubiłem te pomidory, a zwłaszcza sok, który pozostawał na półmisku. W czasie posiłków panował gwar i ruch, wszyscy mówili, śmiali się i dowcipkowali. Dzieci były na pierwszym miejscu. Nie było sztywnej i milczącej atmosfery, jaką często widuje się w filmach z tamtego okresu. Na bocznym stoliku stał ogromny, zwykle szumiący samowar, w którym zawsze była gorąca woda i zaparzona herbata. Często do dziadków Żalków wpadał ktoś od Wejrochów, była to najczęściej babcia Wanda.
Ten obrazszczególnie suto zastawionego stołu był połączony nietylko z naszym przyjazdem z Poznania, ale również z trzema imieninami, jakie wypadały w końcu czerwca: 22 – Wandy, 24 – mojej mamy i 27 -dziadka Władysława. Na to przyjęcie zaproszona była cała rodzina Wejrochów A następnego dnia wszyscy szliśmy do nich, gdyż Wejrochowie też obchodzili imieniny Wandy i Janiny.
Nad mieszkaniem dziadków był obszerny strych. Stały tam różnej mści klatki, w których przebywał żywy drób: kury, gęsi, indyczki i kaczki. Bvł to niejako podręczny magazyn drobiu, z którego w każdej chwili można było wziąć coś na obiad. Na strychu czuć było niezbyt czuć niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów pomieszany z zapachem kurzu.Oczywiściee tego drobiu nie trzymano dużo, tylko tyle, ile mogło być potrzebne w ciągu najbliższych dni. Ten obszerny strych wydawał mi się jakimś zaklętym zamkiem.
U dziadków w czasie dorocznych świąt były przyrządzane odpowiednie dania główne. I tak, na Wielkanoc podawano pieczonego prosiaka, na Boże Narodzenie – indyka, zaś na Wszystkich Świętych zająca. Oprócz tego były przeróżne wędliny (koniecznie z zakładu masarskiego Jakubowskich), ptactwo drobniejsze, jak kurczaki i kaczki, oraz różne ciasta. Kawę pijało się (oczywiście wyłączając dzieci) świeżo paloną . swieżo mieloną. Zapach tej kawy czuło się w całym domu. Pieczywo zawsze było świeże z piekarni Wejrochów.
Zanim wyjechaliśmy na wieś, pamiętam wyjazd na majówkę. Jeszcze poprzedniego dnia szykowano jedzenie na cały dzień. W dniu wyjazdu pod dom zajechał długi, drabiniasty wóz z piekarni, zaprzężony w dwa mocne konie. Na wozie tym były rozmieszczone ławki przykryte derkami. Pasażerami byli członkowie rodziny Wejrochów i Żalków, w sumie kilkanaście osób. Całe to towarzystwo było roześmiane i hałaśliwe. Wyjechaliśmy do lasu, gdzieś w okolice Jednaczewa. W lesie rozłożono na ziemi koce, wyciągnięto zapasy jedzenia, ustawiono samowary. Ta majówka trwała do wieczora i już o zmroku wróciliśmy pełni wrażeń do domu.
Dobrze pamiętam tę majówkę z 1938 roku (i jeszcze jedną z 1939 r.), ale przedtem bywały one często. Już po wojnie widziałem u ciotki Wandy zdjęcie z takiego pikniku, na którym ustawionych jest kilkanaście osób z rodziny, a wśród nich stoi dziadek Władysław i trzyma na ręku rocznego dzieciaka. Tym dzieciakiem byłem ja. Oprócz tych jednodniowych wypadów za miasto obowiązkowe były wyjazdy na letnisko. W 1938 roku wyjechaliśmy do wsi o nazwie Szablak. U kilku gospodarzy wynajęto pokoje dla członków rodziny Wejrochów i Żalków. Zapewniało to, oprócz atrakcji z pobytu na wsi, również atrakcje towarzyskie. U Wejrochów na wakacje też zjeżdżali się synowie i córki babci Wandy ze swoimi rodzinami, a wszystko to byli moi wujkowie i ciocie. No i gromada ich dzieci. Ojciec przyjechał do nas w początku sierpnia, oczywiście po cywilnemu. Jego pasją było wędkowanie. Wypożyczał od miejscowego rolnika łódkę i całymi dniami „moczył wędkę”.
Zwykle rano, gdy była pogoda, wszyscy zbierali się i maszerowali nad rzekę, albo, przy pochmurnej pogodzie, do lasu. Pamiętam, że w zabawach nad rzeką atrakcją była butelka. Idąc nad rzekę moja mama i ciotka Lilka brały dla mnie i dla Staśka kawę z mlekiem. Chcąc się bawić pustą butelką, staraliśmy się szybko nad rzeką wypić tę kawę. Piliśmy ją na siłę, bo potrzebne nam były te butelki do zabawy i o to chyba naszym mamom chodziło. Z pobytu w Szablaku przypomina mi się również przykry dla mnie incydent: ktoś z miejscowych rybaków w poprzek drogi rozciągnął żyłkę z haczykiem. Ja nie zauważyłem tego haczyka i wbił mi się on głęboko w rękę. Haczyk pomału wyciągnął ojciec. Innym razem wlazła mi do ucha pszczoła. Strasznie się darłem, ale ojciec przytrzymał mi głowę i po pewnym czasie pszczoła wyszła sama. W końcu pobytu w Szablaku umarła Wandzia Wejrochówna, córka wujka Tadka. Była młodsza ode mnie o jeden rok. Mówiono, że po kąpieli zachorowała na zapalenie płuc i pomimo leczenia nie udało się jej uratować. Ona zmarła nie w Szablaku, ale w Łomży i ktoś z rodziny przyjechał dorożką z tą wiadomością. Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci.
W końcu wakacji miałem przygodę. Bawiliśmy się ze Staśkiem w okręt na morzu. W Łomży, na wysokim łóżku dziadka stała drewniana skrzynia, która była okrętem. Ja siedziałem w skrzyni, a Stasiek huśtał nią jak na wzburzonym morzu. W pewnej chwili spadłem z łóżka razem ze skrzynią i złamałem lewe przedramię. Do Poznania wracałem z gipsem na ręku. W tej powrotnej drodze, już razem z ojcem, zatrzymaliśmy się na noc w Ostrołęce u wujostwa Ostaszewskich. Mieszkali oni w drewnianym dość obszernym domu tuż przy stacji kolejowej. Wujek Stefan Ostaszewski był chyba zawiadowcą stacji, ciocia Jadwiga zajmowała się domem. Mieli dwie córki, mniej więcej w wieku Zbyszka, Alinkę i Irenkę Pamiętam, że w pokoju, w którym spaliśmy, nad drzwiami wypchany duży ptak, chyba jastrząb, którego się nieco bałem. Pamiętam że ręka pod gipsem strasznie mnie swędziała i starałem się podrapać ją kredkami. Potem w Poznaniu przy zdejmowaniu gipsu pan doktor me mógł się nadziwić, ile ich tam się zmieściło.
Po tak atrakcyjnych wakacjach w Łomży nastał nieco nudnawy i monotonny pobyt w Poznaniu. Znowu rano ojciec wychodził do pracy, Zbyszek do szkoły, a ja pozostawałem w domu.
Rok 1939 zapowiadał wielkie zmiany w moim życiu, bowiem w lipcu kończyłem siedem lat i we wrześniu miałem pójść po raz pierwszy do szkoły. Rozmowy o tym w domu toczyły się już od Bożego Narodzenia. Zaraz po świętach rozpoczęły się zakupy zeszytów, kredek i innych przyborów szkolnych. Moje szczególne zainteresowanie budził nowy tornister. Zakładałem go na ramiona i tak chodziłem dumny godzinami po mieszaniu. Drugim przedmiotem mojego szczególnego zachwytu było nowe ubranko i fartuszek do szkoły. Wiosną poszedłem z mamą na szczepienia ochronne. Bałem się zastrzyku i trochę płakałem, ale nie za bardzo, bo wstydziłem się płakać przy innych dzieciach. Kilkakrotnie mama prowadzała mnie pod szkołę, do której miałem pójść we wrześniu, a nawet dwa razy weszliśmy do środka. Z wielkim przejęciem oglądałem klasy i dzieci hałasujące na dziedzińcu przed szkołą. Byłem tym bardzo przejęty. Do tej pory zazdrościłem Zbyszkowi, a oto niedługo ja też miałem być uczniem.
W miarę jednak, jak robiło się coraz cieplej, sprawa szkoły zeszła na dalszy plan, bo zbliżały się wakacje i związany z tym, jak co roku, wyjazd na całe długie dwa miesiące do dziadków, do Łomży!
Wreszcie nadszedł ten dzień. Znowu obudzono mnie bladym świtem i znowu była długa i ciekawa podróż pociągiem. Tym razem zrobiliśmy przerwę w podróży u wujostwa Ostaszewskich w Ostrołęce. I znowu był pobyt najpierw u dziadków, z wielkim przyjęciem imieninowym, a następnego dnia takie samo przyjęcie u Wejrochów.
Babcia Adela była drobną, zwykle uśmiechniętą panią, która wszystkich wnuków, a było nas trzech, darzyła wielką miłością. Dziadek Władysław, szczupły, siwy pan, budził respekt, ale okazywał nam wnukom dużo uwagi i przyjaźni. Pamiętam, że często brał mnie na kolana i opowiadał bajki. Ciotka Wanda też była miłą osobą, traktowaliśmy ją bardziej jak kumpla niż jak ciotkę, mówiliśmy jej wszyscy Wandziu. To ona, jak pamiętam, opowiedziała mi, jak poznali się moi rodzice.
Pewnego razu Adela Żalek wybrała się w jakiejś sprawie do Warszawy, a były to wówczas poważne wyprawy, na które należało zabrać dużo jedzenia. Trasa pociągu wiodła przez Ostrołękę. Tam dosiadła się druga pani, Jadwiga Rawa, też w podróży do Warszawy. Obie panie rozpakowały swoje koszyki z jedzeniem i wszczęły rozmowę. Od słowa do słowa, jedna wyznała, że ma czterech synów kawalerów, a druga pochwaliła się trzema córkami na wydaniu. Panie wymieniły się adresami i wkrótce potem do Łomży przyjechało na motorze z Ostrołęki dwóch kawalerów: Stefan i Mieczysław, i tak poznali się moi rodzice, a panie stały się moimi babciami.
Główną osobą poza dziadkami, z którą spotkałem się zaraz po przyjeździe do Łomży, był Stasiek Pieńkowski. Naszym miejscem zabaw było wąskie podwórko. Z jednej strony była kamienica, w której mieszkali dziadkowie, a obok piekarnia. Pomiędzy tymi budynkami była masywna, drewniana brama wychodząca na ulicę Krótką. Brama ta zwykle zamknięta, otwierana tylko wówczas, gdy trzeba było wozem konnym wyjechać, lub wjechać na posesję. Pod bramą w poprzek chodnika biegł rynsztok przykryty deską. Odkryliśmy ze Staśkiem, że jeśli tę deskę nadepnie się od strony podwórka, to drugi jej, dłuższy koniec unosi się na ulicy. Nasza zabawa polegała na tym, że jeden z nas wyglądał przez szparę w bramie i gdy krzyknął „już”, drugi deptał na koniec deski, która raptownie podnosiła się komuś przed nosem. Strasznie bawiło nas, że przechodnie na ulicy złoszczą się, a mieli o co, bo deska była brudna i śmierdząca. Po drugiej stronie podwórka była stajnia dla koni, pomieszczenia na drewno do piekarni i na pasze. Na tym podwórku czuło się zawsze przyjemny, chlebowy zapach z piekarni, do której często zaglądaliśmy i obserwowaliśmy pracujących piekarzy.
Swój pobyt na letnisku w 1939 r. pamiętam już całkiem dobrze. Tym razem pojechaliśmy do do Pęzy. Była to wioska położona pomiędzy Jednaczewem a Nowogrodem, wśród bujnych lasów nad Narwią. Jak co roku rodzina Wejrochów wynajęła kilka pokoi u różnych gospodarzy. My to jest mama z nami dwoma i ciotka Lilka ze Stadkiem dwa pokoje u rolnika i jednocześnie młynarza o nazwisku Stronkies. Był to Łotysz, który uciekł po 1920 r. przed bolszewikami z Łotwy, starszy, niewielkiego wzrostu pan, zawsze uśmiechnięty, z krótko przystrzyżoną czupryną, spiczastą, siwą bródką i sterczącymi wąsami W Polsce kupił stary młyn wodny i gospodarstwo rolne. Był żonaty z Niemką. Matka jego żony była zagorzałą wielbicielką Hitlera i nad je łóżkiem wisiał jego portret. Mówiło się, że „stara modli się do fuhrera Rozległy drewniany dom z młynem usadowiony był nad sporym strumieniem. Młyn był już nieczynny, ale urządzenia młyna rachowane, łącznie z dużym kołem wodnym. Gospodarstwo było niewielkie. Była tylko jedna, stara, biało-siwa kobyła – Maszutka, na której czasami jeździliśmy. Atrakcją był strumień, w którym bawiliśmv się całymi dniami, a poza tym chodziliśmy nad Narew lub do lasu i na pola. W starym, tajemniczym młynie bawiliśmy się ze Staśkiem w chowanego.
Ojciec, jak co roku, przyjechał do nas w początku sierpnia i wszystko bvło jak zawsze, ale od pewnego czasu w rozmowach starszych, w gazetach i radiu wyczuwało się napięcie. Mówiono o groźbie wybuchu wojny z Niemcami. Innym razem przepowiadano, że do żadnej wojny dojść nie może, bo Polska jest silna i ma dużo wojska, a poza tym mamy silnych przyjaciół. Po około dwóch tygodniach od przyjazdu ojca został on pilnie wezwany telegramem do powrotu do Poznania, a wkrótce potem ojciec telegraficznie wezwał i nas. W przeddzień wyjazdu z letniska widzieliśmy wieczorem w oddali pożar w Łomży. Następnego dnia, gdyśmy wjeżdżali furmanką do Łomży, było widać dymiące jeszcze zgliszcza przystani wodnej. Mówiono, „że to robota Niemców”.
Powrotna podróż do Poznania przebiegła bez przeszkód, z postojem u wujka Stefana w Warszawie. Po przyjeździe do Poznania życie z pozoru toczyło się jakby normalnie, ale z dnia na dzień narastał niepokój. Już wyraźnie mówiono o groźbie wojny, rozważano możliwość ataku gazowego, zalecano maski gazowe, które były rozdawane lub kupowane. Mama kupowała w sklepach różne zapasy. W końcu sierpnia zapadła decyzja, że 1 września rano mamy z podręcznym tylko bagażem wsiąść do pociągu z rodzinami wojskowych, aby ewakuować się gdzieś na wschód. Ojciec miał pozostać w służbie. Pamiętam, że mama starała się ukryć w domu cenniejsze przedmioty gdzieś po kątach, ale w końcu nie były to żadne skrytki. Cenniejsze obrusy schowane były np. w rozsuwany stół. Mówiło się, że wyjeżdżamy na krótko i tylko na „wszelki wypadek”.- Zapasowe klucze odniesione zostały do dozorcy, który miał być I odpowiedzialny za mieszkanie. Mówiono, że wrócimy za kilka dni, najwyżej za kilka tygodni. Nasza służąca pojechała do swojej rodziny na wieś, ale miała się dowiadywać, czy już jesteśmy. Nigdy nie wróciliśmy do tego mieszkania, a ja również nie byłem już nigdy w Poznaniu. Całe nasze dotychczasowe życie legło w gruzach, a mienie przepadło. Potem wielokrotnie rozmyślałem o tym, jak to jednego dnia wszystko może ulec zupełnej zmianie; jeszcze wczoraj było normalnie, jak zawsze, a następnego dnia wszystko było już inne.
Koniec części 3.
C.D.N
1 comments
Wspaniale Pan opowiada. Dziękuję za te wspomnienia dają mi wspaniały obraz tamtych lat i życia wówczas. Pozdrawiam Marianna.