Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa
Wojna 1939 roku
Razem z nami, tj. z mamą i Zbyszkiem, ewakuowała się rodzina państwa Rajewskich. Pan Rajewski był oficerem w stopniu porucznika lub kapitana a i pracował razem z ojcem. Państwo Rajewscy mieli dwoje dwoje dzieci syna Wieśka w moim wieku i córkę Grażynkę w wieku 3-4 lat. Mieszkali w willi na przedmieściach Poznania. Przy willi był nieduży ogród. Bywaliśmy tam często i oni nas rewizytowali. Ustalono, że będziemy się ewakuować razem, to znaczy tylko kobiety i dzieci, gdyż panowie nie mogli opuścić swoich stanowisk. Na kilka dni przed wyjazdem razem robiliśmy zakupy na drogę. Pamiętam, że panie kupiły duże pudło kruchych ciasteczek wedlowskich. Potem w pociągu przez kilka dni chrupaliśmy je z Wieśkiem.
W dniu 1 września obudzono mnie bardzo wcześnie rano i jak zwykle byłem tym podniecony, zęby mi szczękały i nie mogłem z przejęcia nic przełknąć. Ojca nie było z nami, gdyż nocował już w miejscu pracy. Wsiedliśmy z walizkami do wcześniej zamówionej taksówki. Po ujechaniu kilkuset metrów zobaczyłem niezwykły ruch na ulicy, ludzie gdzieś biegli, chowali się pod domami. Nagle, mijając sąsiednią ulicę, ujrzałem wzdymający się jakby burchel na jezdni, który w ułamku sekundy potem rozprysnął się i rozległ się potworny huk. Po chwili słychać było liczne wybuchy. Rozległy się syreny. Pamiętam, że ogarnął mnie potworny lęk. Taksówkarz, też przestraszony i zdenerwowany, jak tylko można było najszybciej zawiózł nas nie na dworzec, lecz do Cytadeli, do której było niedaleko, kilka przecznic. Pamiętam masywne schrony i bunkry, w których przesiedzieliśmy do zmroku. Bombardowanie Poznania trwało kilka godzin. Razem z nami schroniło się do Cytadeli wielu ludzi. Wszyscy byli przerażeni. Po pewnym czasie komunikaty radiowe ogłosiły, że wybuchła wojna. Dopiero po zmroku, chyba z pomocą ojca, którego mama zawiadomiła, gdzie przebywamy, dostaliśmy się na dworzec kolejowy.
Panował tu chaos, kłębiły się tłumy ludzi, którzy chcieli jak najszybciej wyjechać z miasta. Nasz pociąg, przeznaczony wyłącznie dla rodzin wojskowych i chyba policjantów, oczekiwał na bocznym torze. Można było wejść do niego tylko na podstawie specjalnych list. Z niemałym trudem zapełnianie wagonów trwało przez całą noc. Pasażerami były głównie kobiety i dzieci. Ojciec musiał pozostać. Pamiętam, że przy pożegnaniu obiecywaliśmy sobie rychły powrót do domu. O świcie drugiego września pociąg ruszył i tak wjechałem nim w wieku 7 lat w przeszło pięcioletni okres makabry, który potem nazwano drugą wojną światową, a w pociągu tym mieliśmy spędzić najbliższe kilkanaście dni tej wojny.
Jest dla mnie sprawą zadziwiającą, jak wydarzenia wojenne wyostrzyły moją pamięć. Data 1 września była niejako datą graniczną moich wspomnień. Wszystko to, co działo się przedtem, pozostało jakby zasnute mgłą, natomiast wydarzenia po tej dacie odcisnęły się w pamięci wyraźnie i ostro.
Pociąg składał się z kilkunastu wagonów osobowych, tzw. pulmanów. Wzdłuż wagonu biegł wąski korytarz, z którego wchodziło się do poszczególnych przedziałów. Pociągi tego typu kursują do dzisiaj. Jeden przedział przeznaczony był dla 8 osób. Razem z nami miała jechać pani Rajewska z dwojgiem dzieci i służącą. Podczas przydzielania miejsc powstał jednak problem: nas, łącznie z rodziną Rajewskich, było 7 osób, dlatego chciano nam dokwaterować jedną osobę. Odstąpiono jednak od tego ze względu na małą Grażynkę. Tak więc w 7 osób zajęliśmy cały przedział. Po obu stronach przedziału były ławki drewniane, na których spało się na zmianę. Nasz wygon był pierwszym lub drugim od lokomotywy. Oprócz cywilów w pociągu było kilku wojskowych dla ochrony i do obsługi 2 karabinów maszynowych: jednego na początku, a drugiego na końcu składu.
Była to niesamowita podróż. Pociąg posuwał się bardzo powoli. Już pierwszego dnia przeżyliśmy pierwsze bombardowanie. W pewnym momencie lokomotywa zatrzymała się, zaczęła wydawać kilka serii po trzy krótkie gwizdy. Potem nastąpiła cisza i wkrótce usłyszeliśmy zbliżający się szybko jednostajny, narastający huk silników, przechodzący w gwizd nurkujących samolotów i przerażające wybuchy bomb. i pierwszego nalotu pozostawaliśmy w wagonach. Wybuchów było klka. Słychać było serie z broni maszynowej samolotów oraz ostrzał karabinów maszynowych ochrony pociągu. Ten nalot trwał kilkanaście minut. Pociąg nie został trafiony. Po zakończeniu nalotu rozległ się kilkarotnie przeciągły, jękliwy sygnał z lokomotywy, nakazujący osobom, które wyskoczyły w czasie nalotu, szybki powrót do wagonów. Po chwili pociąg ruszył. Jazda była powolna, często z postojami wynikającymi z uszkodzenia torów. Pociąg musiał poruszać się tak aby w wypadku zerwania torów przez bomby mógł się w porę : zatrzymać. Trzeba było czekać na prowizoryczne zreperowanie torów,i kontynuować jazdę. Wydaje mi się, że na szlakach kolejowych panował stopniowo narastający chaos, nie było żadnych rozkładów jazdy, większość pociągów jechała w kierunku na wschód i południe. Od pierwszego dnia podróży byliśmy bombardowani niekiedy kilkakrotnie w ciągu dnia. Za każdym razem pociąg zatrzymywał się, sygnały z lokomotywy oznaczające początek i koniec nalotu były takie same. Początkowo, jeśli nalot odbywał się w polu lub w lesie, ludzie wyskakiwali : wagonów, chowając się po krzakach, pod drzewami lub w kartofliskach. Bomby padały na szczęście obok wagonów, ale z racji tych wybuchów i broni maszynowej z samolotów były znaczne straty wśród pasażerów pociągu. Osobiście tego nie widziałem, ale mówiono, że zabitych i rannych wnoszono do pociągu. Wydaje mi się, że mama dołożyła wszelkich starań, abym tego nie widział. Podczas każdego bombardowania słychać było przerażający odgłos nurkujących bombowców. Już po wielu latach dowiedziałem się, że Niemcy specjalnie instalowali w bombowcach nurkujących syreny, aby spotęgować uczucie strachu. Widziałem również i takie przypadki, w których ludzie w popłochu rozbiegali się zbyt daleko i po skończonym nalocie nie zdążyli wsiąść do pociągu. Zwłaszcza utkwił mi jeden taki obraz, gdy po ruszeniu pociągu w oddali widocznych było dwoje ludzi z małym dzieckiem rozpaczliwie wymachujących rękoma. Pociąg nie zatrzymał się, a oni zostali w szczerym polu. Pamiętam, że mama bardzo denerwowała się o Zbyszka, który pierwszy wyskakiwał z wygonu i pojawiał się tuż przed wznowieniem jazdy. Ale on był sprytny, zaprzyjaźnił się z maszynistami lokomotywy i uciekał razem z nimi. Po kilku takich dniach kierownictwo pociągu wydało zakaz oddalania się od pociągu, gdyż straty w ludziach opuszczających wagony były znaczne. Należało siedzieć w przedziale, ale w trakcie nalotu okna musiały być otwarte, aby wybuchy nie wybiły szyb. Zalecano również, aby położyć się na podłodze lub ławce. Pozbyto się również karabinów maszynowych albo dlatego, że były potrzebne gdzie indziej, a może po to, aby nie prowokować nalotów. Czasami, pomimo ogłoszonego nalotu, samoloty leciały gdzieś dalej, a my oddychaliśmy z ulgą, że bomby nie spadają na nas. Pamiętam jedno bombardowanie, w czasie którego bomba wybuchła blisko naszego wagonu, tak, że ten zaczął powoli przechylać się na bok i w tym momencie z drugiej strony wagonu wybuchła druga bomba, która gwałtownie wyprostowała go na szynach. Wagony były podziurawione przez kule z samolotów i odłamki z bomb, ale w przeciągu tych kilkunastu dni podróży nie doszło do bezpośredniego trafienia. W nocy pociąg stał, gdyż nie można było oświetlać drogi, a częste uszkodzenia torów groziły wykolejeniem. Obowiązywało wówczas absolutne zaciemnienie. Pociągów takich jak nasz na torach pojawiało się coraz więcej i bywało, że częściej staliśmy w szczerym polu niż byliśmy w ruchu.
Życie w wagonach stopniowo, jeśli można tak powiedzieć, normowało się. Ludzie rozmawiali ze sobą, nawiązywali znajomości, pożyczali sobie różne produkty. Przez cały czas dyskutowano, że lada chwila Francuzi i Anglicy przyjdą nam z pomocą i że sukcesy Niemców są chwilowe. Tymczasem jednak codziennie byliśmy bombardowani. Najbardziej brakowało nam ciepłej strawy. Początkowo panie gotowały herbatę na maszynce spirytusowej, Ale wkrótce zaczęło brakować denaturatu, więc gotowano tylko dla małej Grażynki. Ciasteczka wedlowskie w dużym pudle zjedliśmy z Wieśkiem dość szybko, potem nastały kłopoty z wyżywieniem. Po pierwszym tygodniu takiej podróży Zbyszkowi udało się na jakiejś stacyjce kupić czy dostać garnek zupy. Był to zwykły krupnik, lecz nam smakował nadzwyczajnie.
Po drodze mijaliśmy coraz bardziej.zniszczony kraj z ruinami po bombardowaniach. Zwłaszcza przygnębiające wrażenie sprawiały zniszczone stacje kolejowe, ale i poza tymi dworcami wszędzie widzieliśmy skutki bombardowań, palące się całe wsie i miasteczka. Drogi zapchane były rozszalałym tłumem. Zdesperowani ludzie, objuczeni tobołami i waliza w popłochu, przeważnie pieszo, czasami tylko na furmankach lub rowerach uciekali gdzieś na wschód i południe. Na tłumy te lotnictwo niemieckie dokonywało nalotów bombowych i strzelało do nich z broni maszynowej. Na poboczach dróg widać było liczne, świeże mogiły z byle jak zbitymi krzyżami, zepsute samochody, połamane furmanki oraz padłe konie.
Wszędzie widzieliśmy rozszalały tłum, płaczące dzieci. Wielu uchodźców usiłowało wedrzeć się do naszego pociągu, który był i tak przepełniony. Był zakaz otwierania drzwi i okien na postojach, a tych, Którzy pomimo tego dostali się do pociągu, usuwała policja. Kilkakrotnie widziałem, jak tłum rzucał się na jakichś ludzi, posądzając ich o dawanie lusterkiem znaków niemieckim pilotom. Ludzie w swojej bezsilności gotowi byli dokonać samosądu. Podobno do takich dochodziło, ale ja tylko raz widziałem, jak wezwany policjant odprowadził podejrzanego gdzieś na stronę. Mówiono w pociągu, że został on rozstrzelany bez żadnego sądu. A przez cały czas niebo było bez ani jednej chmurki.
Utkwił mi w pamięci taki obrazek: na sąsiednim torze posuwał się wv tym samym co my kierunku długi skład odkrytych wagonów towarowych, które zapełniały prawie po brzegi różne toboły i walizy. Na tych bagażach siedzieli ludzie. Byli to pracownicy jakiejś instytucji państwowej. Nasze pociągi często stały obok siebie gdzieś w polu. I tak w miarę, jak uwalniały się torowiska, puszczano jako pierwszy jeden pociąg, potem drugi. Tak było kilka razy i pasażerowie obu pociągów zdążyli się lepiej poznać. Przed jakąś widoczną w oddali stacją został puszczony najpierw pociąg towarowy. Pasażerowie tamtego pociągu żartowali, że będą na stacji pierwsi i wykupią wszystko, co będzie do jedzenia. Oni odjechali, a nasz pociąg został w szczerym polu. Wkrótce potem nad widoczną w oddali stację nadleciały niemieckie samoloty i rozpoczął się zmasowany nalot. Widzieliśmy, jak samoloty ustawiły się w powietrzu w duże koło, nadlatywały nad perony i zrzucały bomby. Słychać było również serie z karabinów maszynowych. Nad stacją unosił się wysoki słup dymu. Nasz pociąg ruszył dopiero po pewnym czasie, gdy ustał nalot. Przez stację przejeżdżaliśmy wolno, bez zatrzymywania się. Obraz był straszny. Na stojący już na stacji pociąg spadły bomby. Ludzie rzucili się w popłochu do budynku stacji, ale budynek ten został również trafiony, zawalił się i płonął. Kilka wagonów było rozbitych, wszędzie walały się różne przedmioty, jakieś szmaty, toboły. Na peronie leżały trupy, pełno krwi, jacyś ludzie wynosili rannych, słychać było krzyki i jęki. A nasz pociąg wolno sunął po ocalałym bocznym torze. Pamiętam, że w naszych wagonach panowała cisza. My mieliśmy tym razem szczęście, oni nie.
Nasza podróż trwała nadal, a chaos widoczny z okien wagonu narastał. Bombardowania powtarzały się niemal codziennie. Stopniowo zmieniały się krajobrazy. Widoczne na początku podróży kartofliska teraz zastąpiły pola wysokiej kukurydzy. Nie pamiętam nazw mijanych miejscowości. Utkwił mi w pamięci taki obraz. Zatrzymano nasz pociąg przed stacją, w lesie. W oddali widoczne było jakieś duże miasto, trwał tam silny nalot bombowy. Większość pasażerów wysiadła z wagonów. Patrzyliśmy z przerażeniem na to widowisko. Nad miastem krążyło dużo samolotów, z tej odległości bardzo małych, słychać było jeden, potężny huk wybuchów. Unosił się czarny dym. Płonęły budynki i jakieś zabudowania fabryczne. Nalot ten trwał dość długo, jeszcze po zachodzie słońca widzieliśmy łunę pożarów.
A nasz pociąg jechał dalej. Naloty stały się rzadsze, wreszcie jakby ustały. Jednak nadal po drodze widzieliśmy tłumy uciekających ludzi. Obecnie wydaje mi się, że ta podróż nie miała żadnego planu. Ot, jechaliśmy, byle dalej od frontu, lecz ten przez cały czas był tuż za nami.
Wreszcie pewnej nocy w czasie postoju na małej, zaciemnionej stacyjce pojawili się jacyś wojskowi, którzy, chodząc od wagonu do wagonu, wywoływali z listy ludzi po nazwisku. Okazało się, że niektórzy oficerowie z Poznania dowiedzieli się, gdzie są ich rodziny i postanowili zabrać je w bezpieczniejsze miejsce. Wśród wywoływanych nazwisk była rodzina Rajewskich, natomiast nas nie było na tej liście. Dopiero skargi i groźby mojej mamy (również i pani Rajewskiej) spowodowały, że nas też zabrano z pociągu. Wsiedliśmy do chyba dwóch autobusów i ruszyliśmy ciemną nocą w nieznanym kierunku. Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy. nr nad ranem do jakiejś zatłoczonej szosy. Stało tam na poboczu wiele samochodów, furmanek i tłumy ludzi, a środkiem drogi szło i jechało na samochodach wojsko. (Już po wojnie dowiedziałem się od Zbyszka, że szosa prowadziła do Zaleszczyk). Po pewnym czasie nasze autobusy zostały zawrócone. Musiałem po nieprzespanej nocy zasnąć, gdyż, kiedy się obudziłem dojeżdżaliśmy do koszar w Tarnopolu. Był to duży kompleks budynków, w których stacjonowało wojsko, chyba formacje piechoty. Koszary usytuowane były na wzgórzu, z którego nieco w dole widoczne było miasto. W mieście nie widać było skutków bombardowań. Pamiętam liczne wieże kościelne. Sąsiedztwo koszar stanowiły niskie, drewniane chałupy wiejskie, zamieszkałe głównie przez ludność ukraińską Nas, w sumie około dwudziestu rodzin, rozlokowano w pokojach koszarowych w których na podłodze leżały tylko sienniki do spania, w kazdym pokoju po kilka rodzin. Jedzenie wydawano nam z kuchni wojskowej. Po kłopotach żywieniowych w pociągu te ciepłe i pożywne posiłki. wydały nam się wspaniałe. koszarach przebywaliśmy tylko dwa lub trzy dni. Ostatniego dnia kazano nam natychmiast usunąć się z terenu koszar, gdyż Sowieci przekroczyli granicę państwa i lada chwila mogli wkroczyć do Tarnopola.
W popłochu przenieśliśmy się (kilka rodzin) do wynajętych pokoi w sąsiedztwie. Reszta rodzin w ogóle gdzieś uciekła z Tarnopola. Obserwowaliśmy ze ściśniętym sercem wojsko polskie opuszczające wieczorem koszary. Ciągnęły liczne konne fury wojskowe. Na furach i w marszu szli r milczeniu żołnierze. Tego dnia po raz pierwszy od początku wojny niebo zachmurzyło się i zaczął podać jednostajny deszcz. Ten obraz zapowiadał nadciągającą klęskę.
Wojsko opuszczając koszary pozostawiało ogromne magazyny wyładowane wszelkim dobrem. Rodzinom wojskowych pozwolono najpierw wejść do tych magazynów i zabrać to, co potrzebne. Do magazynów pobiegł Zbyszek ze służącą Rajewskiej i przynieśli różne artykuły, ile mogli udźwignąć. Głównie były to kilogramowe puszki konserw wojskowego gulaszu, cukier w workach, sól, zapałki i chyba różne kasze. Wkrótce potem na magazyny runęła ludność okolicznych domów oraz ludność z samego miasta. Rozgrabianie magazynów trwało przez całą noc do rana. Do południa w mieście był spokój, potem pojawili się Sowieci. W odróżnieniu od wojska polskiego byli gorzej umundurowani. Ich mundury, może częściowo z powodu innego koloru, robiły wrażenie brudnych. Na głowach nosili szmaciane czapki z czubkiem na szczycie głowy. Na czapkach tych widniały duże, czerwone gwiazdy. Karabiny mieli inne niż polskie, z długimi, nasadzonymi bagnetami.
Powstała sytuacja, w której dalsze przebywanie u Ukraińców stawało się niebezpieczne. Widziało się bowiem powszechną ich radość z powodu klęski Polski i „wyswobodzenia” ich spod ucisku „panów polskich”. Należało możliwie jak najszybciej wrócić na tereny rdzennie polskie. Mama postanowiła dostać się do dziadków do Łomży. W tym celu należało otrzymać od władz sowieckich przepustkę, po którą mama udała się wraz ze mną do miasta. Na rynku, przez który przechodziliśmy, widziałem grupę kilkudziesięciu granatowych policjantów stojących pod strażą przy murze. Wśród nich była kobieta w narzuconym na ramiona granatowym płaszczu. Mówiono, że była to żona komendanta. Wracając nie pozwolono nam iść tą samą drogą, musieliśmy rynek ominąć dużym łukiem. Pamiętam, że były takie pogłoski, iż zostali oni rozstrzelani. Mówiono również, że po okolicznych lasach i jarach trwały obławy Sowietów i miejscowej ludności na polskich policjantów i „panów”. Następnego dnia po uzyskaniu pozwolenia do odbycia podróży wsiedliśmy na wynajęte od miejscowych chłopów furmanki. Były to małe, liche furki, na drewnianych kołach z obręczami, zaprzężone w chude koniki. Tych furek było kilka, cztery lub pięć, zajęte były przez rodziny wojskowych. Przeważały kobiety i dzieci, ale również kilku wojskowych w cywilnych ubraniach. Jechaliśmy drogami głównie bocznymi, błotnistymi, ale czasami i szerszymi gościńcami. Przez cały czas niebo było zasnute niskimi, ołowianymi chmurami, z których siąpił jednostajny deszczyk. Drogi były zapchane kolumnami żołnierzy polskich wziętych do niewoli. Dokoła nich szli żołnierze rosyjscy z wymierzonymi w jeńców karabinami. Był to bardzo smutny widok zarówno dla nas jak i widoczne było przygnębienie jeńców. Na poboczach dróg widoczny by sprzęt wojskowy i cywilny, liczne samochody całe lub rozbite a nieco zalej od dróg liczne padłe konie ze sterczącymi do góry kopytami Nad tymi końmi unosiły się ogromne stada czarnego, kraczącego ptactwa wron gawronów i kruków. Na drogach widziało się wielu ludzi ,prawdopodobnie byli to uciekinierzy. Podróż nasza trwała trzy lub cztery dni. Po drodze często sprawdzano nasze przepustki, ale władze wojskowe nie czyniły nam większych przeszkód. Wojsko sowieckie widoczne było przeważnie w większych miastach i na głównych drogach. Na noclegi staraliśmy się zbaczać do wiosek, w których nie było jeszcze władzy radzieckiej. Ludność ukraińska nastawiona była do nas nieufnie wręcz wrogo. Na noc zamykaliśmy się wszyscy w jednym pomieszczeniu . Pamiętam, że na jednym noclegu Ukraińcy dobijali się do drzwi, rezati Palakiw”. Dopiero strzały oddane z pistoletu przez jednego naszvch oficerów rozproszyły tłm. Z wioski tej uciekliśmy, gdy jeszcze ciemno.
Wreszcie dojechaliśmy do Lwowa. Miasto nie było zniszczone, ale przepełnione licznymi uciekinierami z centralnej Polski. Pamiętam, że przez kilka dni koczowaliśmy na podłodze w kilkupokojowym mieszkaniu w śródmieściu. Spało się na gołej podłodze lub na rozłożonych siennikach, wielu ludzi w jednym pokoju. W tym czasie należało wy się o nową przepustkę, zezwalającą na dalszy przejazd pociągiem do Białegostoku. Załatwienie tych formalności trwało kilka dni. Wreszcie je uzyskaliśmy. Nastąpiło pożegnanie z rodziną Rajewskich (męża pani Rajewskiej nie było z nami). Było mi smutno, gdyż pomimo okropnych przeżyć wojennych przez kilka tygodni zaprzyjaźniłem się z Wieśkiem, a nawet potrafiliśmy się jakoś bawić. Oni mieli jechać innym pociągiem i inną trasą. Więcej już nie spotkaliśmy się i nie wiem, jakie były ich losy. My to znaczy mama, Zbyszek i ja, wsiedliśmy do pociągu we Lwowie. Były to towarowe kryte wagony, w środku dość czyste. Po bokach wagonu i pośrodku stały cztery rzędy drewnianych ławek. Miejsca siedzące były zapełnione, ale ludzi stojących chyba nie było. Najpierw mieliśmy pozwolenie na jazdę do Białegostoku, a tam miała być przesiadka na pociąg do Łomży. Podróż ze Lwowa do Białegostoku trwała chyba całą dobę. Po drodze pociąg zatrzymywał się i niektórzy ludzie wysiadali, a inni wsiadali. Pamiętam, że w nocy do wygonu wsiadł człowiek ze staruszką. Siedziała ona ze spuszczoną głową, długie, siwe włosy opadały jej na twarz. Przez cały czas mamrotała monotonnie: „zamykaj oczy, zamykaj oczy”, a jeśli ktoś usiadł przy niej zbyt blisko, krzyczała: „Horniczkowa swoich, Horniczlcowa swoich” i starała się uszczypnąć intruza. Bardzo się jej bałem. Mężczyzna, który był jej synem, opowiadał, że mieli majątek ziemski gdzieś na wschodzie i w 1920 r. w czasie wojny z Moskalami „pomieszało się jej w głowie”, a teraz stan jej się pogorszył. Syn wiózł ją do szpitala psychiatrycznego w Choroszczy. Wtedy, jesienią 1939 r., po raz pierwszy spotkałem się z nazwą tej miejscowości, nie wiedząc jeszcze, że w przyszłości ze szpitalem tym będę mocno związany.
Do Białegostoku przyjechaliśmy w godzinach rannych. Stacja kolejowa była cała. Przed stacją rozciągał się plac wybrukowany „kocimi łbami”, przy dworcu siedziały przekupki zachwalając „bubliczki”. Na peronach i w poczekalniach pełno było ludzi. Tutaj spotkaliśmy wujka Wacka Wejrocha, który z żoną i teściową, panią Trzepską, też usiłował wrócić do Łomży. Myśmy dostali pozwolenie na dalszą podróż wcześniej, oni dopiero za kilka dni. Podróż z Białegostoku do Łomży była krótka, trwała kilka godzin i odbyła chyba bez żadnych wydarzeń. Z niecierpliwością wypatrywałem jej końca. I wreszcie pociąg stanął. Ukazał mi się mały, tak dobrze mi znany dworzec kolejowy. Miałem poczucie, że po długiej, burzliwej tułaczce znalazłem się w domu. Znowu wszystko było jak dawniej, może tak niezupełnie, bo budynek dworca był częściowo uszkodzony, ale, jak przed wojną, stały przed nim konne dorożki. Wsiedliśmy do jednej z nich i pojechaliśmy do centrum miasta. W czasie tej krótkiej jazdy ze ściśniętym sercem oglądaliśmy zniszczenia i narastał niepokój o rodzinę. Dorożka zatrzymała się przy domu, w którym mieszkali dziadkowie. Trzypiętrowa kamienica Wejrochów była zbombardowana. Stały ściany z pustymi otworami po oknach, dach i wszystkie kondygnacje runęły do samego dołu. Sklep dziadków nie był zawalony, ale drzwi były wybite i wnętrze sklepu ziało pustkami. Pamiętam, że na ten widok ścisnęło mi się serce, a Zbyszek przeciągle gwizdnął. I w tym momencie ujrzeliśmy dziadka, który wychodził z gruzów. Rzuciliśmy się sobie w ramiona, potem dziadek zaprowadził nas do sutereny, która była pod sklepem dziadka i w której sufit nie zawalił się. Tam spotkaliśmy całą łomżyńską rodzinę, z której nikt nie zginął. Była to olbrzymia radość, gdyż nie wiedzieliśmy dotychczas nic o sobie.
Ich losy wojenne były też skomplikowane. Po wybuchu wojny, zaraz w pierwszym tygodniu, rozpoczęli ucieczkę na wschód. Do olbrzymiej fury z piekarni Wejrochów zabrali się wszyscy z ich rodziny i naszej, w sumie około 20 osób. Mieli ze sobą trzy konie, ale jeden urwał się po drodze i przepadł. Tak jechali aż na Polesie. Tam zatrzymali się pod Pińskiem na wsi u rodziny ukraińskiej. Rodzina ta to małżeństwo z kilkuletnim synem, nazywali się Kozak. Gospodyni była córką popa. Namówiła i uciekinierów, aby dalej nie jechali, bo jest to niebezpieczne i zaproponowała im przeczekanie zawieruchy u niej. Po wejściu Sowietów wrócili do Łomży.
C.d.n.