Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa
Okupacja sowiecka
Rozpoczęły się trudne początki jakiejś stabilizacji pod sowiecką okupacją. Łomża stała się obecnie miastem pogranicznym, gdyż granica z niemiecką strefą przebiegała w połowie odległości pomiędzy Łomżą a Ostrołęką, kilkanaście kilometrów od miasta. W Łomży stacjonowały dość duże siły wojskowe, przede wszystkim konnica. Wtedy rozróżnialiśmy ze Staśkiem między nimi Czerkiesów i Kozaków, głównie po pelerynach.
Mieszkaliśmy początkowo pod ruinami domu Wejrochów, w piwnicy. W obszernym pomieszczeniu stłoczeni byli wszyscy: dziadkowie, ciotka Wanda, wujek Czesiek i nasza trójka. Pomieszczenie było duże, zimne i wilgotne. Ciotka Lilka z mężem i Staśkiem zamieszkali w wynajętym pokoju po drugiej stronie ulicy Dwornej, naprzeciwko sklepu dziadka. Początkowo pozwolono dziadkowi na otwarcie sklepu, ale właściwie nie było żadnego towaru do sprzedania. O towarach przedwojennych nie można było nawet marzyć, a w sklepie pozostały tylko puste półki. Pamiętam, że sprzedawano jakieś drobiazgi i ciuchy, które jakimś cudem ocalały. Między innymi ciotki sprzedały swoje koszule nocne, które podobno kupowały żony oficerów rosyjskich jako suknie balowe.
Zima 1939 r. nadeszła wcześnie. 31 października byliśmy na cmentarzu przybrać groby na Święto Zmarłych, a w nocy wszystko pokryte zostało półmetrową warstwą śniegu. Śnieg ten leżał aż do wiosny. Nadeszły również silne mrozy. W pomieszczeniu piwnicznym nie było pieca, a jedynie blaszana koza z długą rurą. W tym prowizorycznym piecyku paliło się głównie papierami i tekturą z opakowań po przedwojennych towarach dziadka. Na tej prowizorce gotowało się również jedzenie.
Przywiezione przez nas konserwy wojskowe cieszyły się dużym powodzeniem. W kilka dni po nas do Łomży przyjechał wujek Wacek z żoną i teściową. Z ich rodziny nikt nie zginął, jedynie początkowo nie było wiadomo nic o wujku Kaziku, potem przyszła wiadomość, że cała jego rodżina jest w Warszawie. Rodzina Wejrochów zamieszkała w swoim z przedwojennym mieszkaniu. Dom ten i piekarnia nie uległy zniszczeniu. sowieci początkowo zezwolili wujkowi Wackowi na uruchomienie piekarni i przez kilka tygodni mieliśmy świeży chleb. Potem jednak skonfiskowano piekarnię i znowu zaczęły się kłopoty z pieczywem. Również sklep dziadka został przez władzę sowiecką zamknięty. To samo spotkało wszystkie inne prywatne sklepy. Powstały tak zwane kooperatywy, czyli sklepy państwowe, w których jednak nie było żadnych towarów. Pojawiły się nieznane przedtem kolejki, które ustawiały się zwykle bardzo wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem sklepu. Potem kolejka stała nadal, a obsługa nie umiała powiedzieć, czy dzisiaj „rzucą” jakiś towar i co to będzie. Czasami były to tanie landrynki, czasami chleb, innym razem mąka. Ludzie kupowali to, co przywieźli do sklepu, ale i tak sprzedawano towary w ograniczonej ilości.
W czasie wrześniowej i październikowej zawieruchy wojennej większość ludzi nurtowała obawa o bliskich. Nie działała poczta, telefony, czy jakiekolwiek inne sposoby komunikowania się. Dodatkowe trudności wynikały z faktu, że Polska została podzielona pomiędzy dwóch okupantów: na zachodzie Niemcy hitlerowskie, a na wschodzie Sowiety stalinowskie. Stopniowo jednak zaczęto przesyłać sobie różnymi drogami wieści. W naszej rodzinie nie wiedzieliśmy nic o moim ojcu i o jego bracie, który również był oficerem w stopniu majora i służył na wschodzie, w Korpusie Ochrony Pogranicza (Bakszty Małe). Po pewnym czasie dostaliśmy wiadomość z Warszawy, że ojciec jest internowany w niemieckim oflagu, natomiast losy wujka Stacha pozostały nadal nieznane. Dopiero wiele lat później okazało się, że został on wzięty do niewoli przez Rosjan i stracony w Ostaszkowie.
7 listopada Sowieci obchodzili rocznicę swojej Rewolucji Październikowej. Pamiętam, że dziwiłem się wówczas, dlaczego rewolucję październikową obchodzą w listopadzie. Główna defilada wojskowa z tej okazji w Łomży szła w dół ulicy Dwornej, w kierunku Placu Pocztowego, pod oknami pokoju, w którym mieszkała ciotka Lilka. Trybuna stała naprzeciwko, u wylotu ulicy Krótkiej. Na ulicach leżał zdeptany śnieg. Ja ze Staśkiem siedzieliśmy w oknie ich mieszkania na pierwszym piętrze i obserwowaliśmy tę defiladę. Szyby okienne pokrywał gruby lód, a my obłamywaliśmy go nożem i jedliśmy z sacharyną. Bardzo nam to smakowało (nikogo z dorosłych przy tym nie było). Potem rozpętała się straszna awantura, z groźbami, że oślepniemy od tej sacharyny. Naszą uwagę przykuwały głównie stroje kawalerzystów i konie. Wkrótce zauważyliśmy, że te same konie i ci sami jeźdźcy przechodzą przed trybunami kilka razy. Był to radziecki sposób zademonstrowania swojej potęgi militarnej.
Sowieci już od pierwszych dni wprowadzili swoje porządki. Zaczęło się od tego, że ogłoszono, iż w porozumieniu z Niemcami nastąpi wymiana ludzi pomiędzy strefami. Należało się zapisać i zgłosić określonego dnia rano na stacji kolejowej z ręcznym bagażem nie przekraczającym 30 kg. Na taką wymianę zapisało się sporo ludzi, a między innymi wujek Wacek Wejroch. Pozostawił oni po tamtej stronie swoje mieszkanie i teraz, korzystając z okazji chciał do niego wrócić. Pamiętam, że odbywały się w tej sprawie narady rodzinne i odradzano to wujkowi. Jednak pomimo tych przestróg zgłosił się na stację wraz z żoną i teściową. Na stacji chętnych do wymiany otoczyło wojsko, kazano im złożyć wszystkie rzeczy w jednym miejscu, a ich załadowano siłą do podstawionych wagonów towarowych i wywieziono (jako niemieckich szpiegów) w głąb Rosji. Oczywiście bagażem „zaopiekowali” się Sowieci. Wujek Wacek wraz z rodziną przebywał w obozie pracy w okolicy Archangielska. Tam pracował przy wyrębie lasów i jako tragarz w dokach portowych. Z tego zesłania powrócił dopiero w 1944 r. z armią polską Berlinga. Jego teściowa zmarła w Rosji.
Moja wiedza odnośnie tak zwanej władzy radzieckiej kształtowała się nie tylko na podstawie tego, co sam widziałem. W domu często opowiadano o poczynaniach Sowietów w czasie ich najazdu na Łomżę w 1920 r. Zwłaszcza ciocia Wandzia i babcia Adela dużo opowiadały o rozbojach, grabieżach i gwałtach „dziczy kacapskiej”. Ten obraz władzy radzieckiej niewiele się zmienił od tamtego czasu.
Pewnego wieczoru, tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy jedliśmy kolację rozległ się straszliwy huk, z sufitu posypał się tynk, ale sufit, wzmocniony żelaznymi belkami, nie zawalił się. Okazało się, że wiszący na ścianie na wyższych kondygnacjach masywny piec kaflowy urwał się i spadł na dół. Nikomu nic się nie stało, ale początkowo myśleliśmy, że to znów bombardowanie. A takich pieców wisiało tam jeszcze kilka, budziło nasz niepokój. Jednak w końcu zimy 1939 r. nakazano naszej rodzinie opuścić zajmowaną piwnicę. Otrzymaliśmy przydział mieszkania (tzw. order) w kamienicy przy alei Legionów. W jednym dużym pokoju na trzecim piętrze znowu zostaliśmy stłoczeni wszyscy razem. ? Naprzeciwko naszego domu znajdował się stary park, w którym razem ze Staśkiem urządzaliśmy różne zabawy. Dalej, przy tej samej ulicy mieścło się stare, jeszcze carskie więzienie, w którym, jak za dawnych czasów, znowu więziono Polaków. Wielokrotnie widziałem, jak ulicą prowadzono pod bronią do tego więzienia aresztowanych ludzi.
Na szczęście mieszkaliśmy, tam krótko. W początku lata 1940 r. dostaliśmy przydział na inne mieszkanie na przedmieściach Łomży, na tzw. Pociejewie. Nie pamiętam, jak wtedy nazywała się ta uliczka, obecnie jest to ulica Marynarska 7. Był to stary, ceglany parterowy dom z poddaszem. W jednej jego połowie mieszkała rodzina Brulińskich, a nam przydzielono drugą część. Na poddaszu, w niewielkim pokoiku mieszkały dwie starsze panie. Nasza część domu składała się z dwóch pokoików oraz kuchni. W kuchni był stary piec chlebowy, używany zwykle tylko dwa razy rocznie do wypieków, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. W jednym pokoju od ulicy zamieszkała rodzina Pieńkowskich (ciotka Lilka, wujek Heniek i Stasiek), w drugim pokoju i w kuchni dziadkowie, ciotka Wanda, wujek Czesiek, moja mama, Zbyszek i ja. W niewielkich pomieszczeniach poza kilkoma łóżkami nie było już miejsca na inne meble (a i tak w większości spały po dwie osoby w jednym łóżku).
Drugą połowę domu, składającą się z kuchni i jednego pokoju zajmowała rodzina Malinowskich. . Mieli oni kilkoro dzieci. Najstarsza Joanna (ok 15 lat), która ze względu.na wiek nie_stanowiła dla/ mnie i Staśka towarzystwa. Jej trze] bracia: Marian (13), Zenon (12) i Kazimierz (9) byli naszymi
kumplami. U nas w domu mówiono, że chłopaki od Malinowskich namawiają mnie i Staśka do różnych złych rzeczy, ale niezależnie od tego gadania byli oni dla nas naturalnym towarzystwem do różnych zabaw, a niekiedy także do kradzieży owoców w sąsiednich sadach. My wiedzieliśmy, że ta kradzież owoców to przestępstwo, lecz owoce za płotem były tak kuszące.
Naszych sąsiadów nazywaliśmy Maliniakami Pan Malinowski przed wojną pracował w drukarni jako zecer. Początkowo, gdyśmy się sprowadzili, jego w domu nie było. Jako szeregowy żołnierz po 1939 r. przebywał gdzieś w niewoli (niemieckiej lub rosyjskiej). Wkrótce powrócił do domu i właściwie nic nie robił. Był cichym i spokojnym człowiekiem, niestety ze skłonnością do butelki, o co wybuchały częste awantury. Domem rządziła jego obrotna i przebiegła żona. Mówiono, że jest analfabetką, ale całą rodzinę trzymała w karbach. W domu panowała bieda i sprzeczki dotyczące pijaństwa jej męża były uzasadnione. Najgorsze było to, że skłonność sąsiadki do awantur dotyczyła nie tylko jej rodziny, ale wszystkich dokoła, w tym również i nas. A czepiała się o wszystko.
Dom stał przy wąskiej, piaszczystej ulicy. Z drugiej strony domu znajdował się plac porośnięty rachityczną trawką i chwastami. Z jednego boku tego podwórka stał dom sąsiadów Sierzputowskich, pozostałe boki placu otaczały rozległe sady, obiekt naszej pokusy, ogrodzone niezbyt mocnymi drewnianymi płotami
Chłopcy od Malinowskich hodowali gołębie. Na dachu chlewka była umieszczona duża, metalowa krata, którą można było unosić specjalnym drutem. Gołębnik mieścił się pod kratą. Gołębie musiały być przynajmniej raz dziennie „przelatane”. Odbywało się to w ten sposób, że najpierw wyganiano ptaki z gołębnika pod zamkniętą kratę, a następnie unoszono kratę i głośnym gwizdaniem oraz szmatą na tyczce zmuszano ptaki do wzbicia się w powietrze. Gołębie fruwały przez kilkadziesiąt minut, nie oddalając się zbytnio od gołębnika. Trzymały się w powietrzu jednym stadem, potem razem siadały i stopniowo wchodziły do środka. Takich gołębiarzy w okolicy było wielu. Lubiłem się temu przyglądać i przy okazji poznałem wiele tajników i zwyczajów gołębiarskich. Znałem wtedy nazwy wszystkich ras gołębi. Wśród gołębiarzy panowały ściśle określone zwyczaje. Chodziło o złapanie obcego gołębia. Gdy jakiś gołąb w czasie lotu odłączył się od swojego stada, należało szybko wypuścić w powietrze własne stado. Wtedy obcy gołąb dołączał do stada i razem siadał na nie swój gołębnik. Taki obcy gołąb był zwykle bardzo wystraszony i przy byle ruchu uciekał. Należało więc bardzo spokojnie czekać, aż wejdzie pod kratę i wtedy w ułamku sekundy kratę się zamykało Należało jednak uważać, aby nie przydusić opadającą kratą własnego lub obcego ptaka. Jeśli w tym czasie zjawiał się właściciel gołębia, mógł się tylko temu przyglądać. Było zachowaniem niehonorowym zganianie własnego gołębia z cudzego dachu. W momencie złapania gołąb stawał się własnością tego, kto go złapał i mógł on z nim zrobić, co mu się podobało. Mógł go oddać poprzedniemu właścicielowi, mógł . sprzedać, a nawet, jeśli miał z nim na pieńku, mógł na oczach poprzedniego właściciela urwać ptakowi głowę i rzucić mu go pod nogi. Takich zdarzeń widziałem mnóstwo, a kończyło się to niekiedy bitwą, nawet krwawą. Z drugiej strony było sprawą wstydliwą, gdy gołąb uciekał z własnego stada i dawał się złapać innemu hodowcy. Bardzo pauzująca była sytuacja, gdy samiec jednego właściciela „zakochał się” samicy innego gołębiarza. Wielokrotnie wdziałem, jak taki samiec pomimo strachu siadał na ręku człowieka, który trzymał jego wybrankę.jeśli taka „miłość” powstała pomiędzy ptakami z różnych stad, to samiec zmieniał ciągle gołębnik i wtedy należało albo odkupić ptaka, albo na oczach widzów urwać mu głowę. Inną pasjonującą sprawą było oglądanie ataku jastrzębia na fruwające gołębie. Zwłaszcza, gdy dotyczyło to gołębi tzw. górnolotów. Ptaki te zwykle wzbijały się na znaczne wysokości i były widoczne na niebie jako maleńkie punkciki. I nagle gdzieś i roku szybował ku nim jastrząb. Rozpoczynał się szalony pościg: gołębie spadały ku ziemi ze złożonymi skrzydłami jak kamienie, za nimi jastrząb. Często udawało mu się złapać gołębia i wtedy odfruwał ciężkim lotem trzymając zdobycz w szponach. Jeden raz widziałem, jak właściciel złapanego przez jastrzębia ptaka wskoczył na oklep na konia i pognał za jastrzębiem. Taki dźwigający ciężar jastrząb szybko się męczy i musi usiąść na ziemi. W tym przypadku właściciel odzyskał gołębia, chociaż był on poraniony, ale wyżył. Kilkakrotnie widziałem również pogoń jastrzębia za gołębiem prawie do samej ziemi, gołąb w tej ucieczce upadł pod nogi człowieka i leżał tak „bez życia” przez kilka minut. Jastrząb oczywiście bał się tak blisko przyfrunąć.
Pamiętam, że długo rozprawialiśmy o mądrości gołębi. Na podwórku stał drewniany chlewik, w połowie nasz, a w połowie sąsiadów, oraz prymitywny wychodek. W końcu placu było kilka grządek, na których uprawialiśmy trochę warzyw. W domu, poza doprowadzonym prądem, służącym wyłącznie do oświetlenia, nie było żadnych wygód. Mycie i kąpanie odbywało się w miednicy lub w balii. Wodę nosiło się w wiadrach ze studni z gospodarstwa rolnego oddalonego o około 300 m. Gospodarz ten, znajomy wujka Cześka jeszcze ze szkoły, nazywał się Melchior Modzelewski. Była to bardzo miła i przyjazna nam rodzina. Często razem ze Staśkiem chodziliśmy tam bawić się z córkami pana Modzelewskiego. Lubiłem też jeździć z nimi i przyglądać się różnym pracom gospodarskim na polu i w stodole. Szczególne lubiłem poganiać konie chodzące przy kieracie w czasie młócki. Trzeba było jednak uważać, aby nie wsadzić ręki lub nogi w tryby kieratu. Pan Modzelewski był światłym rolnikiem, chyba ze średnim wykształceniem. Jego dwie siostry przed wojną były nauczycielkami.
Pociejewo było rolniczym przedmieściem Łomży, ale w naszym sąsiedztwie stała kaflarnia państwa Karpińskich. Przy kaflami znajdował się duży plac ze specjalnymi zagłębieniami, w których przy pomocy zaprzęgów konnych mieszało się glinę do wyrobu kafli. Po wejściu Rosjan kaflarnia oczywiście została odebrana właścicielom i przeszła pod zarząd państwowy. Kierował nią Rosjanin. Pamiętam, że miał wielkie kłopoty, aby konie używane pod siodło zmusić do pracy pociągowej.
Wiosną 1940 roku otwarte zostały w Łomży szkoły. Wprawdzie Stasiek Pieńkowski był młodszy ode mnie, ale poszliśmy do tej samej klasy, zupełnie nie wiem, dlaczego wstępnej, a nie pierwszej. Szkoła mieściła się przy ulicy Giełczyńskiej (tzw. szkoła „czerwona” z powodu ceglanej elewacji). Nauka odbywała się w języku polskim, ale nieustannie mówiono nam, jakim wspaniałym przywódcą jest Józef Stalin i jaki to teraz nastał dobrobyt w porównaniu z nędzą istniejącą w Polsce przed wojną. Jakoś to zupełnie nie pasowało do moich wspomnień.
Po przerwie wakacyjnej przeszedłem do klasy pierwszej.Wojna i niedostatki żywnościowe spowodowały przewartościowanie społeczne polegające na tym, że obecnie wieś stała się obszarem względnego dobrobytu. Ludzie mieszkający w „głodnych miastach” starali się nawiązać znajomości z rolnikami. Dziadek jeszcze sprzed wojny miał liczne takie znajomości i często chodziliśmy na wieś po różne produkty żywnościowe, kupowane po niższej cenie lub korzystnie wymieniane. W ten sposób pozbyliśmy się różnych przedmiotów obecnie mało przydatnych jakichś obrączek czy zegarków. My ze Staśkiem często chodziło do gospodarzy ze wsi Zabawka. Wieś w tamtych czasach wydawała mi się oazą spokoju i dobrobytu.
Warunki życia były trudne. Nie można jednak powiedzieć, aby była to skrajna nędza, raczej niedostatek. Dotyczył przede wszystkim żywności ubrania, a zwłaszcza obuwia. Po „wydarciu się” odzieży przedwojennej właściwie nie było w czym chodzić. Latem, od początków maja, aż do przymrozków chodziliśmy ze Staśkiem na bosaka. Skóra na podeszwach zgrubiała nam, ale i tak bardzo często mieliśmy pokaleczone stopy. Pokracznie to wyglądało, gdyż w zależności od miejsca skaleczenia stąpało się albo na palcach, albo na piętach. Z ubrania mieliśmy poszyte proste koszule z wycięciem na głowę i krótkimi rękawami. Krótkie spodenki na gumce też były szyte w domu z byle czego. Zimą było gorzej, pamiętam, że ze Staśkiem mieliśmy chronicznie odmrożone stopy, co objawiało się zaczerwienieniem i silnym świądem całych stóp. Często z powodu mrozów zostawaliśmy w domu. Z domowników pracowali gdzieś Czesiek i Heniek Pieńkowski, ale pomimo tego w domu się nie przelewało. Przez pewien czas u bogatych chłopów ze wsi wymienialiśmy różne pozostałe jeszcze relikty przedwojennego bogactwa na produkty rolne. W taki sposób zamieniono srebrnego lisa mamy na dzieże z topionym smalcem i masłem, wędzoną słoninę i mięso. Moją ulubioną bajką z tamtego okresu była bajka o zaczarowanym stoliku, który po wypowiedzeniu zaklęcia „stoliczku nakryj się” sam nakrywał się różnymi przysmakami. Godzinami wyobrażałem sobie, co też chciałbym, aby znalazło się na tym stoliku. Stopniowo zaczęliśmy przystosowywać się do nowych warunków. Zaczęliśmy chować kury, które „nasadzało” się również na jaja indycze i gęsie, w związku z tym czasami jadaliśmy drób, były również własne jajka. Poza tym mama siała na kilku zagonkach warzywa.
W czasie okupacji sowieckiej wychwalano ustrój socjalistyczny, mówiono o ucisku w Polsce przedwojennej „szerokich mas robotniczo-chłopskich” przez panów i obszarników, i że dopiero teraz nastał ustrój sprawiedliwy. Tak było w propagandzie, natomiast w rzeczywistości od wczesnej wiosny 1940 roku następowały fale wywózek ludzi w głąb Rosji. Zwykle nad ranem enkawudziści łomotali do wyznaczonych wcześniej mieszkań i nakazywali spakować się w ciągu 15 minut wszystkim domownikom; od niemowlęcia do starców. Pozwalano zabrać tylko tyle bagażu, ile zdołali unieść. Przed domami stały zarekwirowane wcześniej fury chłopskie, którymi odwożono ludzi na stację kolejową: Tam ładowani byli do wagonów towarowych i wywożeni. I wszelki ślad po nich ginął. Takie wywózki odbywały się kilkakrotnie falami, aż do czerwca 1941 r. Można było tylko zza zasłoniętych okien obserwować sznur furmanek, szlochanie wywożonych ludzi i głośne „ruganie” ruskich żołnierzy. Wywożono przede wszystkim rodziny przedwojennych oficerów, policjantów, urzędników państwowych, leśników i wszystkich, których władza podejrzewała o „nieprawomyślność”. Pamiętam, że informatorami nowej władzy byli często miejscowi Żydzi. Sprawiali oni wrażenie, że są zadowoleni z upadku państwa polskiego, w którym, jak mówili, doznawali wielu krzywd. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich Żydów. Wielu z nich pozostało porządnymi ludźmi. Pamiętam, że kilku Żydów dopytywało się mamy, co przed wojną robił ojciec i gdzie jest teraz. Ponieważ ojciec przed wojną na wakacje przyjeżdżał zawsze w cywilnym ubraniu, nie wiedzieli, że był oficerem. Mama mówiła, że ojciec był kolejarzem i zaginął w czasie wojny. Pomimo tego jakoś do władz musiało dojść, że ojciec był oficerem, gdyż byliśmy z mamą na liście przeznaczonych na wysyłkę. Nie doszło jednak do tego, o czym będzie dalej.
Wiosną 1941 r. wujek Stefan zaproponował, aby Zbyszek zamieszkał u niego w Warszawie. W tym celu przeszedł on „przez zieloną granicę” na stronę niemiecką. Do końca wojny mieszkał u wujostwa, a razem z nimi również dwie córki wujostwa Ostaszewskich. Wujkowi Stefanowi jako lekarzowi powodziło się bardzo dobrze i mógł sobie pozwolić na takie koszty. Zbyszek kontynuował naukę w zakamuflowanym liceum, uczęszczając do szkoły niby mechanicznej. Pozostał u wujka Stefana do końca powstania 1944 r.Heniek Pieńkowski szybko awansował i został jakimś dyrektorem hurtowni różnych towarów. Jego przełożonymi byli Rosjanie.
Heniek z nimi często urządzał libacje, zwykle mocno zakrapiane alkoholem. Nie wiem czy był on uczciwy, ale Rosjanie, którzy z nim pracowali i byli jego przełożonymi, kradli na potęgę. Pewnego dnia całe to towarzystwo został aresztowane i wszczęte zostało dochodzenie. Heńka osadzono w więezieniu, a Lilki nie dopuszczano na widzenie.
Również nasza sąsiadka została pewnej nocy aresztowana. Zatrudniona była w koszarach jako sprzątaczka i tam dopatrzono się nadużyć. Rosjanie znaleźli u niej w domu dużo skradzionych z koszar v, prześcieradeł itp. Sąsiadka wynosiła z koszar wszystko, co mogło mieścić się jej pod ubraniem. Wszystko to wywieziono dużą furą. W domu pozostały same dzieci z ojcem niezgułą, właściwie bez środków do życia. Ponieważ rzeką przy tartaku mieszkała jakaś daleka rodzina Brulińskich, postanowili oni przenieść się i zamieszkać blisko nich. Uprosili rodzinę żydowską, by zamieniła się z nimi na mieszkania. Tak doszło do zmiany sąsiadów. Było to bardzo porządne i bardzo biedne małżeństwo z dorastającą córką. W porównaniu z rodziną Brulińskich byli to lepsi sąsiedzi.
W miarę upływu czasu narastał strach ludzi przed wywózką do Rosji. Coraz częściej mówiło się o znajomych, którzy zostali wywiezieni. Obawy te podzielała również moja mama, a tym samym i ja. W domu mieliśmy przygotowane niezbędne rzeczy na taką okoliczność.
C. d.n.