Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa
„Wyzwolenie” i wygnanie
Zbliżający się front wyczuwało się już i w dzień i w nocy. Co chwila przelatywały nad głowami pociski artyleryjskie, rozrywając się w mieście lub za rzeką. Niemcy przystąpili do systematycznego podpalania nadnarwiańskich ulic. Chodzili z miotaczami ognia i z granatami, burząc i podpalając dom po domu. W ten sposób „oczyszczali” nadbrzeże Narwi, aby utrudnić Rosjanom przejście przez rzekę. Mówiono, że chcieli wysadzić w powietrze katedrę, aby nie stanowiła punktu obserwacyjnego dla Rosjan, ale biskup Łukomski podobno temu zapobiegł (o tym dowiedzieliśmy się już potem). Widok płonących na raz kilkudziesięciu domów był niesamowity. Płomienie i dym tworzyły jedną wielką ognistą ścianę. Wtedy nabraliśmy pewności, że wkrótce Niemcy nas opuszczą.
Tymczasem nadal trwały naloty na miasto i wszyscy w nocy siedzieliśmy w piwnicy. Wydawało mi się, że dopóki pani Kozak śpiewnie zawodzi prawosławne modlitwy, dopóty nic nam się nie stanie. Pewnej nocy usłyszeliśmy kilka potężnych wybuchów, potem nastała cisza. Z samego rana gruchnęła wieść, że Niemcy wycofali się za rzekę, a wycofując się wysadzili w powietrze oba mosty i kościół ewangelicki, którego gruzy zasypały ulicę prowadzącą do drewnianego mostu.
Był piękny, słoneczny dzień 12 września 1944 roku. Rosjanie już bez walk rano wkroczyli do Łomży, Niemcy natomiast obsadzili stare, carskie forty za rzeką. Wśród ludności zapanowała radość z odejścia Niemców i nieufność do Rosjan. Tym razem witali się z ludnością polską, jakby byli starymi przyjaciółmi. Mówili, że razem z nimi idzie wojsko polskie, a na czele tego wojska stoi Kościuszko. Bardzo nas to dziwiło, ale potem okazało się, że to była armia polska imienia Tadeusza Kościuszki. W Łomży jednak nie widzieliśmy żadnych żołnierzy polskich. Wujek Czesiek na krótko przed tańcem okupacji niemieckiej wyjechał wraz z panią Marysią i Sabiną gdzieś na wieś, stamtąd przedostał się do Białegostoku i zamieszkał z nimi w Wasilkowie. Nasi ukraińscy goście zaraz pierwszego dnia zgłosili się do władz sowieckich. Byli pełni obaw co do swojego losu, my zresztą też. Jeszcze tego samego dnia na nasze podwórko przyjechali wojskowi zabrali wszystkich Ukraińców, łącznie z ich dobytkiem. Przy pożegnaniu obiecali, że do nas napiszą. Nigdy już nie dostaliśmy od nich żadnej wiadomości, ale uzasadnione były najgorsze domysły.
Następnego dnia komendant wojskowy nakazał, aby cała ludność cywilna opuściła miasto, gdyż Rosjanie będą atakować przeprawę przez Narew. Mówili, że wszyscy mieszkańcy muszą się usunąć z miasta na trzy dni, najwyżej na tydzień i że jest to podyktowane troską o ludność cywilną. Niezastosowanie się do tego nakazu groziło poważnymi sankcjami. Władze rosyjskie gwarantowały, że mienie ludności będzie nietknięte. Cóż było robić? Ponownie co cenniejsze przedmioty ukryliśmy po różnych zakamarkach, nie wierząc takim obietnicom. Wzięliśmy węzełki z najpotrzebniejszymi rzeczami i wyszliśmy piechotą z kulejącym dziadkiem w kierunku Śniadowa. I znowu, jak w 1939 r. cała szosa była zatłoczona objuczonymi ludźmi, tyle że obecnie nie było nalotów. Ja oczywiście zabrałem ze sobą moją kózkę Baśkę, która szła przy mnie na łańcuszku. Przez kilka dni koczowaliśmy w jakiejś wiosce pod Śniadowem. Wokół były tłumy. Ponieważ w czasie tego marszu obtarłem sobie piętę, zdjąłem na chwilę buty, powiesiłem je w jakiejś stodole na gwoździu i tylko się odwróciłem, a butów już nie było. Buty te wprawdzie były nie od pary, ale oba brązowe. Szewc je połatał i jakoś pasowały. Byłem z nich bardzo dumny. Tak więc w nadchodzący okres „wygnania” z Łomży wszedłem na bosaka.
Dni mijały, a o powrocie do domu nie można było nawet pomyśleć. Wokół miasta stały rosyjskie posterunki, które nie przepuszczały nikogo, przynajmniej tak wtedy nam się wydawało. Po okazaniu specjalnej przepustki można jednak było wejść do miasta, a nawet wjechać tam i wyjechać furą. Tą przepustką był samogon wręczany „wyzwolicielom”, choć o tym dowiedzieliśmy się znacznie później. Tymczasem front stanął na Narwi i nic nie wskazywało na szybką ofensywę. Tłumy ludzi koczujące pod gołym niebem wymagały jakiegoś rozlokowania, zwłaszcza że zbliżała się jesień. Ludzie stopniowo rozchodzili się po okolicznych wioskach lub byli rozwożeni chłopskimi furami. Najpierw trafiliśmy do wsi leżącej pod Zambrowem, która nazywała się Wiśniewo. Tam też koczowaliśmy, ale przynajmniej pod dachem, po kilka rodzin w jednym pomieszczeniu. Dziadek dowiedział się, że we wsi Srebrna, niedaleko Szumowa, zamieszkał jego znajomy pan Dąbek, który zgodził się nas przyjąć. Tak więc po kilku dniach jakąś wynajętą furą pojechaliśmy do niego. Drogi wszędzie były zatłoczone ludźmi na furach lub pieszo. My musieliśmy poruszać się furą, ponieważ z nogą dziadka było coraz gorzej. Już teraz nie był w stanie w ogóle chodzić. Przez cały czas miałem przy sobie moją kózkę, gdyż w tych warunkach mogła ona stać się cennym łupem zgłodniałych ludzi W czasie tej jazdy okropnie bałem się, że zgubię się z mamą i że nigdy już się nie spotkamy. Jakoś jednak szczęśliwie dojechaliśmy do Srebrnej, do gospodarstwa prowadzonego przez pana Dąbka.
Pan Edward Dąbek był dobrym znajomym dziadka, gdyż razem pracowali przed wojną w Akcyzie. Kilkuhektarowe gospodarstwo należało do jego brata, którego wraz z całą rodziną Rosjanie wywieźli w 1941 roku do Kazachstanu i pan Dąbek, chociaż przed wojną nie był rolnikiem, objął po nim gospodarstwo. Miał żonę Marcysię i dwie dorosłe już córki, Celinę i Zosię. Gospodarstwo wyglądało schludnie. Mieszkali w drewnianym, niedawno postawionym domu. Przyjęli nas z umiarkowanym entuzjazmem, jednak ze względu na ogromną ilość uchodźców z Łomży i obowiązek udzielania im schronienia przez rolników, woleli mieć u siebie ludzi znajomych niż zupełnie obcych. Dali nam jeden pokój, w drugim pokoju z osobnym wejściem byli zakwaterowani Rosjanie, a sobie zostawili trzeci pokój i kuchnię. W naszym pokoju przedtem też byli zakwaterowani rosyjscy żołnierze. W pokoju tym z mebli stało tylko jedno wąskie żelazne łóżko, na którym położyliśmy dziadka. Ja ze Staśkiem i trochę z pomocą ciotki Wandy zbiliśmy prowizoryczną, drewnianą, szeroką pryczę, na której spaliśmy wszyscy razem, czyli ciotka Wanda, ciotka Lilka, Stasiek i ja z mamą. Na tak zbudowane łoże położyliśmy słomę ofiarowaną nam przez gospodarzy, przykrytą jakąś derką. Niestety, na słomie tej przedtem spali rosyjscy żołnierze i zaraz po pierwszej nocy oblazły nas wszy Nie były to pojedyncze insekty, ale całe ich chmary. Dalsze dnie pamiętam jako beznadziejną walkę z tym robactwem (przypomniała mi się moja ciekawość ujrzenia przed wojną wszy w lodach!).
Nasz pobyt u państwa Dąbków przebiegał trochę na zasadzie goszczenia znajomych, a trochę z obowiązku nakładanego przez sołtysów na poszczególnych rolników. Nadszedł październik i należało spieszyć się ze zbiorem z poła ziemniaków i brukwi. Wszyscy, z wyjątkiem dziadka, którego stan zdrowia szybko się pogarszał, wyjeżdżaliśmy na pole gospodarzy i pomagaliśmy im w zbiorach. Za tą pomoc oni użyczali nam skromnej strawy. Wprawdzie u państwa Dąbków mieszkał jeszcze młody, bardzo sympatyczny człowiek, narzeczony Celinki, ale nie mógł on pomagać w pracach gospodarskich. Był on polskim, przedwojennym pilotem i ukrywał się przed Rosjanami. W stodole w sianie miał wygrzebane schronienie, w którym praktycznie przebywał całymi dniami, a wychodził z ukrycia po kryjomu tylko po zmroku i gdy w pobliżu nie kręcili się Rosjanie. Jego obawy co do ewentualnego zaaresztowania przez „sojuszników” były wielce uzasadnione, zwłaszcza, że w Srebrnej stacjonowało rosyjskie lotnisko połowę. We wsi było dużo wojska, głównie lotników i obsługi lotniska oraz jakiś szpital połowy i lecznica dla rannych koni. Na lotnisku samolotów już nie było, ale pozostały ziemne bunkry i stanowiska artylerii przeciwlotniczej.
Z pobytem w Srebrnej wiąże się moja osobista tragedia. W trakcie zabawy na polu państwa Dąbków doszło do urazu mojego prawego oka. Wymyśliłem zabawę polegającą na tym, że do końca bata przyklejało się glinianą kulkę i po trzaśnięciu batem kulka ta odrywała się od bata i szybowała bardzo daleko. Pierwszy taki eksperyment wykonał Stasiek i pomimo tego, że stałem daleko, ta gliniana kulka trafiła mnie prosto w prawe oko. Poczułem potworny ból, trysnęła krew. Mama pobiegła ze mną do sowieckich lekarzy wojskowych stacjonujących w Srebrnej, ci po obejrzeniu oka dali skierowanie do wojskowych okulistów w Białymstoku. Nie było żadnej komunikacji, jechaliśmy więc jakimiś przygodnymi ciężarówkami wojskowymi. Rosjanie byli bardzo mili, częstowali nas chlebem z grubą, suszoną i soloną słoniną, którą po głodówce w Srebrnej jadłem z wielkim apetytem. W Białymstoku wojskowy okulista po zbadaniu orzekł, że nic nie da się zrobić i „oko jest stracone”. Nocowaliśmy u wujka Cześka, który z panią Marysią i Sabiną zamieszkał w Wasikowie. Oni chyba już wówczas wzięli oficjalny ślub. Do Srebrnej wróciliśmy tym samym sposobem, przygodnym transportem wojskowym.
Oko pomału goiło się, ale już na nie nic nie widziałem. Moja rozpacz stopniowo malała. Z tego powodu przez całe życie miałem cały szereg niedogodności i tylko jedną niewątpliwą korzyść, gdy w 1952 r. wojskowa komisja poborowa zwolniła mnie ze służby w karnych batalionach w kopalni. Żeby zakończyć ten wątek, w 1950 r. zaprotezowałem te oko. Sprawę oka poruszam we wspomnieniach po raz pierwszy, ale jestem już na tyle stary, a defekt jest i tak widoczny, że nie mam powodu do ukrywania tego.
W czasie pobytu w Srebrnej kilkakrotnie widziałem w nocy przelatujące samoloty niemieckie, do których strzelała sowiecka artyleria rozlokowana wokół lotniska. Po niebie błądziły smugi reflektorów, w świetle których czasami ukazywał się błyszczący samolot niemiecki. Z dołu w jego kierunku biegły jak świecące perełki pociski zenitówek oraz pojedyncze wybuchy ciężkich pocisków. Patrzyliśmy na to z zainteresowaniem, bo nie stanowiło to już dla nas żadnego zagrożenia. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek udało się zestrzelić jakiś samolot.
Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie. Front na dobre stanął na Narwi i nie można było wrócić do Łomży. Z żywnością było coraz gorzej. Wprawdzie nasi gospodarze byli urzędowo zobowiązani do udzielenia nam schronienia, to jednak nie mieli obowiązku wyżywienia ludzi z Łomży, zwłaszcza, że po przejściu frontu wszystkie gospodarstwa zostały ogołocone z żywności. Taka opłakana sytuacja dotyczyła prawie wszystkich łomżyniaków. Dlatego też ten okres mojego życia pamiętam jako wieczne uczucie głodu. Z tego powodu czyniono poważne zakusy na moją kochaną kózkę Basię, ale ją jakoś uratowałem od zjedzenia. Przed świętami udało się mamie kupić gdzieś pół worka żyta, które mozolnie, na prymitywnych, wiejskich żarnach zmełliśmy na mąkę. Chleb z niej, z czarnymi, całymi ziarnami, ale wypieczony w wiejskim piecu na pachnących liściach chrzanu, wydawał się wspaniały. Pamiętam, że jeszcze w grudniu, przy kilkustopniowych przymrozkach, chodziliśmy do okolicznych zagajników na grzyby. Były to zielonki rosnące w takiej obfitości, jakiej już potem już potem nigdy nie widziałem. Z grzybów tych mama gotowała zupę, w skład której wchodziło trochę kaszy, trochę ziemniaków, zasmażana cebula na zwykłym wiejskim oleju i do tego zielonki (ile wlezie). Początkowo zupy te smakowały mi nadzwyczajnie, ale po dwóch tygodniach nie mogłem na nie spojrzeć, a co dopiero przełknąć. Ten wstręt do zielonek pozostał mi do dziś.
Stan zdrowia dziadka pogarszał się z każdym dniem. Wdała się gangrena, cała stopa stała się czarna, a w okolicy nigdzie nie było lekarza. Dziadek zmarł 18 grudnia, umierał ciężko i długo. Strasznie było mi go żal. ale po jego śmierci poczułem jakąś ulgę, że już się nie męczy. Pochowany został na wiejskim cmentarzu w Szumowie. Ja chorowałem i nie mogłem pójść na pogrzeb. Po wojnie ciotki postawiły na cmentarzu w Łomży grobowiec, do którego przeniosły jego szczątki, jak i babcię Adelę z grobowca Wejrochów.
Boże Narodzenie 1944 roku obchodziliśmy bardziej niż skromnie. Pomimo względnej serdeczności gospodarzy nie było co jeść i znowu musiałem wałczyć o życie Baśki. Po Nowym Roku spadły duże śniegi. Tymczasem mojej kozie zachciało się do kozła. Nigdzie jednak w okolicy nie było kóz, tylko owce. Ja przekonywałem, że jeśli moja koza się okoci, to będziemy mieli własne mleko. Ta wizja własnego mleka w tamtych głodnych czasach była bardzo kusząca. Mama dowiedziała się, że w sąsiedniej wsi, kilka kilometrów od Srebrnej, ktoś ma kozła i pewnego dnia mama, ja i koza poszliśmy, brodząc w głębokim śniegu polnymi drogami, szukać męża dla Baśki. Pamiętam, że dzień był mroźny, ale słoneczny, śnieg do kolan. Znaleźliśmy koziego kawalera, a po „weselu” wróciliśmy do Srebrnej. Nic z tego jednak nie wynikło i nadal byliśmy bez własnego mleka.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.