Od redakcji
Prezentujemy poniżej kolejne łomżyńskie wspomnienie z czasów młodości naszego redakcyjnego kolegi Jerzego Smurzyńskiego.
Jesienią 1944 roku mieszkańcy Łomży zostali wysiedleni do okolicznych wsi i miasteczek (Łomża leżała wówczas na linii frontu). Część z nich trafiła do Zambrowa i jego okolic. W Zambrowie znalazła się także pani prof. Stanisława Osiecka i już 16 listopada 1944 roku uruchomiła tam kilka klas Państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego w Łomży z tymczasową siedzibą w Zambrowie. Z chwilą kiedy ruszył front na Narwi, gimnazjum przeniosło się do Łomży. Niestety, dotychczasowe budynki zarówno gimnazjum męskiego jak i żeńskiego, nie nadawały się do użytku. Jednak już w lutym 1945 roku, w tzw. „Domu Chodźki” przy ul. Zjazd, pracowały wszystkie klasy – od I gimnazjalnej do II licealnej. Klasy te grupowały młodzież, która swoją edukację rozpoczęła na tajnych kompletach. Dla tych, którzy z różnych powodów, podczas okupacji nie mogli się kształcić, stworzono „klasy przyśpieszone” (semestralne), w których program jednej klasy przerabiano w ciągu półrocza.
Ponieważ na tajnych kompletach ukończyłem trzy klasy gimnazjum, po poświadczeniu tego faktu przez prowadzącą nasz komplet, panią prof. Marię Nożewską, w lutym 1945 roku zostałem przyjęty do IV klasy gimnazjum i stałem się, tak jak moi rówieśnicy, uczniem gimnazjum.

(Jurek Smurzyński stoi w ostatnim rzędzie drugi od lewej, Witek Czerniawski siedzi pierwszy od lewej w ostatnim rzędzie)
Ale trwała jeszcze wojna, a my byliśmy typowym „pokoleniem wojennym” i daleko nam było do statusu normalnego ucznia gimnazjum, który powinien mieć tylko jeden cel – naukę. My ten cel mieliśmy także, ale tkwiliśmy jeszcze w naszych sprawach okupacyjnych. A więc sprawy akowskie (później AKO i WiN), likwidacja różnych pozostałości okupacyjnych, czy po prostu, kłopoty materialne. Dlatego obecność w szkole, jakkolwiek najważniejsza dla nas, musiała czasami ustąpić konieczności udziału w jakiejś akcji zbrojnej, pracom przy ekshumacji, czy po prostu wyjazdowi w celach zarobkowych.
Krótko mówiąc przedzierzgnięcie się z żołnierza, skazańca, dywersanta, czy człowieka niezależnego materialnie, w spokojnego ucznia gimnazjalnego, z dnia na dzień było niemożliwe i nasi profesorowie to rozumieli. Tolerowali nasze częste nieobecności na zajęciach, ale nigdy nie stosowali taryfy ulgowej w ocenach. Można było nie być na lekcji, ale nie można było nie mieć uczciwie otrzymanej oceny. Nie było ani „taryfy ulgowej”, ani „oceny za zasługi”. Przykładem tego może być moje „zdobywanie oceny” z biologii: Późną wiosną rozpoczęły się prace ekshumacyjne w Jeziorku, w których musiałem uczestniczyć. W związku z tym do szkoły chodziłem „w kratkę”. Tak się złożyło, że moje nieobecności wypadały w dni kiedy pani prof. Wieliczkowa wykładała biologię. Pani profesor wiedziała dlaczego nie bywałem na jej lekcjach, uznała to za usprawiedliwione, ale zgodnie z obowiązującą w gimnazjum zasadą, poprosiła mnie o zdanie u niej egzaminu z całości obowiązującego materiału. Pozytywna ocena uzyskana na tym egzaminie warunkowała otrzymanie świadectwa ukończenia gimnazjum. Ponieważ termin zakończenia prac w Jeziorku (15 lipca) jak i termin zakończenia roku szkolnego (16 lipca), były prawie jednakowe, któregoś dnia, prosto z Jeziorka, zajechałem do gimnazjum i zameldowałem się u p. profesor. Ocena „dobry” z biologii na moim świadectwie świadczy zarówno o bezstronności mojej egzaminatorki, jak i o tym, że, mimo ciężkiej pracy w Jeziorku, nie lekceważyłem sobie obowiązków uczniowskich.

/fragment świadectwa gimnazjalnego Jerzego Smurzyńskiego/
16 lipca 1945 roku otrzymałem „małą maturę” i musiałem jakoś ułożyć swoje dalsze plany życiowe. Właściwie nie powinienem się zastanawiać – ukończyłem gimnazjum, w Łomży było liceum i po wakacjach powinienem rozpocząć dalszą edukację. Ale to nie było takie proste. Po pierwsze – warunki materialne. Wprawdzie koledzy mojej Mamy z Banku Polskiego wystarali się dla mnie o tzw. „rentę sierocą”, która miała być mi wypłacana do czasu ukończeni nauki, ale kwota ta nie wystarczała na utrzymanie się. Trzeba było coś dorobić. Dlatego odbyłem kilka kursów do Warszawy, skąd przywoziłem dla jednego z łomżyńskich aptekarzy różne zamówione przez niego towary.
Posiadanie własnych pieniędzy i pewna niezależność nie skłaniały młodych ludzi, szczególnie tych, którzy podczas okupacji stali się już zupełnie „dorosłymi”, do kontynuacji nauki. Nowe władze, których funkcjonariusze często nie potrafili się nawet podpisać, także niechętnie patrzyły na uczących się. Wykształcenie nie było w tym czasie najważniejszym warunkiem zostania urzędnikiem, czy nawet dygnitarzem. Ważniejsze było zaangażowanie polityczne, przynależność partyjna i pozytywny stosunek do „nowej rzeczywistości”. Szeroko propagowano hasło:
Nie matura lecz chęć szczera
Zrobi z ciebie oficera!
Chodziło tu przede wszystkim o to, aby podkreślić, że przed wojną, w burżuazyjnym państwie, oficerami mogli zostać tylko, maturzyści, a więc inteligenci – synowie ludzi „bogatych”. Władza ludowa zapewniała gwiazdki synom robotników i chłopów. I to pochodzenie było najważniejsze. Matura nie była potrzebna. Na to, że oficer miał trudności z czytaniem można było nie zwracać uwagi. Ważne aby był „zaangażowany”. To wtedy powstał dowcip: Dlaczego milicjanci chodzą po dwóch? Bo jeden umie czytać, a drugi pisać”. Wtedy też odpowiadano na „maturalne” hasło:
Nie pomogą szczere chęci –
Z piasku bicza nie ukręci!
Ja nie miałem alternatywy czy matura, czy chęć szczera…. Mnie te „państwowotwórcze” hasła nie interesowały. Traktowałem je jak dobre dowcipy, tym bardziej, że jak wszyscy z mojego środowiska, uważałem rozbicie Niemiec tylko za pewien etap wojny. Uważaliśmy, że przecież Zachód nie zostawi nas samych, że Wilno, Lwów, Brześć, Grodno muszą wrócić do Polski, a „trzecia wojna” to kwestia tylko najbliższych miesięcy, no, może roku. W tej sytuacji prawdopodobnie zdecydowałbym się na kontynuację nauki w łomżyńskim liceum gdyby nie pewne zdarzenie, które zdecydowało o moich dalszych losach:
Szedłem Dworną i mijałem kondukt pogrzebowy, jakich w owym czasie było w Łomży dużo, bo w okolicy działali „ partyzanci”, lub „bandy” (w zależności, kto o nich mówił) i wielu działaczy nowej władzy, po spotkaniu z nimi, wracało w „sosnowych jesionkach”. Byłem w czapce. Nagle podszedł do mnie umundurowany facet i zażądał dowodu. Podałem, a on schował dowód do kieszeni i kazał mi nazajutrz zgłosić się do UBP (Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego). Ponieważ większość wchodzących do tego urzędu, z niego już nie wychodziła, zastanawiałem się, czy od razu wiać, czy też zgłosić się. Ale, ponieważ nic specjalnego nie miałem na sumieniu, poszedłem. Okazało się, że był to pogrzeb jakiegoś dygnitarza zastrzelonego przez partyzantów, a ja nie zdjąłem czapki. Tłumaczyłem, że nie było krzyża, a więc przed czym miałem zdejmować czapkę. Wtedy padło stwierdzenie – bo wy jesteście z AK! A ja mu na to – a tam, ja nie jestem zbyt pobożny, a do tego nie jestem taki stary, to dlaczego miałbym być w AK? Teraz on zbaraniał – Co ma do tego pobożność? A ja na to – Bo w Akcji Katolickiej są przeważnie starsi i pobożni.
Myślałem, że go szlag trafi. Wymyślał mi, że robię z niego durnia, że udaję wariata co to nie wie, co to jest AK itd. Ale ja wciąż kojarzyłem AK wyłącznie z Akcją Katolicką, o żadnej Armii Krajowej nie miałem pojęcia i wreszcie zrezygnował i wypuścił mnie, obiecując, że jeszcze kiedyś ze mną pogada. Zorientowałem się, że w Łomży już długo nie wysiedzę i że bezpieczniej będzie jednak „pojechać w Polskę”. (Maturę uzyskałem w 1947 roku w Inowrocławiu)
Jerzy Smurzyński
Warszawa, lipiec 1996 r.
opublikował: Wojciech Winko /redakcja.historialomzy@wp.pl/
Dziękujemy za przeczytanie artykułu :)
Jeśli chcesz być informowana(-y) o nowych artykułach, to polub naszą stronę na https://www.facebook.com/historialomzy
oraz
zgłoś swój akces do grupy na FB:
https://www.facebook.com/groups/historialomzy