Publikacja książki „Eugenia i Marta historia jednego życia”. Jest to historia rodziny wywodzącej się z Ziemi Łomżyńskiej, na przestrzeni wieków. Wspomnienia spisał Bronisław Malinowski.
Redakcja Serwisu
Po „Cudzie nad Wisłą” powróciliśmy do Zambrowa. Rodzice zmienili lokum – zamieszkaliśmy w willi barona von Horocha, przy ulicy Czyżewskiej (obecnie Wojska Polskiego). Właściciel posiadłości również tutaj mieszkał z rodziną (żona, czworo dzieci, teściowa) na parterze, zaś nasza rodzina – na piętrze. Przy willi był olbrzymi ogród owocowy o tysiącu gatunków drzew sprowadzanych z zagranicy. W tej willi urodził w grudniu. 1920 roku najstarszy z moich braci – Zbigniew Alfred. Baron Wacław von Horoch2 był z wykształcenia prawnikiem, w tej willi prowadził biuro próśb i podań. Był raczej człowiekiem wścibskim, chcącym wiedzieć wszystko, co się działo dookoła. Wstawał wcześnie rano i po obejściu miasta wiedział wszystko co się gdziekolwiek zdarzyło. W młodości był bardzo rozrzutny i nie dorobił się niczego. Majątek, który posiadał, a były to dwa place i dwa budynki mieszkalne oraz ów ogród z tysiącem drzew i piękną altaną, wniosła w posagu jego żona, Janina3. Pochodziła z rodziny Kowalewskich, była córką rejenta, jednocześnie wspólnika firmy budowlanej budującej koszary w Zambrowie, jedne z większych w Polsce. Jej matka nie pozwoliła wyjść córce za barona Horocha. Ponieważ ta tak się zakochała, że ze swej decyzji nie chciała się absolutnie wycofać, matka zażądała aby córka przeszła przez krzyż, który położyła na progu. Jeżeli go przestąpi, matka się jej wyprze.
I tak się stało, córka przeszła krzyż, a matka wygnała ją z domu. Dramatyczne czasy i obyczaje. Zakochani po uszy udali się do Wilna, chyba do jego dalszej rodziny. Tam wzięli ślub, gdzie urodził się w 1906 roku ich najstarszy syn Witold. Baron był rozrzutny, nie mieli funduszy na utrzymanie, wprosili się do wspomnianego domu Kowalewskich do Zambrowa, wybłagali przebaczenie i zamieszkali w tej willi na parterze, którą to posiadłość później odziedziczyli.
* * * * *
Wróćmy do czasów i spraw gimnazjalnych. We wrześniu 1921 roku rozpoczęła się nauka w gimnazjum. W szkole obowiązywał strój regulaminowy. Dziewczynki musiały nosić granatowe bluzeczki i spódniczki poniżej kolan, fartuszek – czarny, błyszczący, pończochy bawełniane w prążki czarne lub brązowe, podobnego koloru pantofle. Bluzeczka musiała mieć obowiązkowo biały kołnierzyk, wykładany. Pożądane były długie warkocze i większość dziewcząt je miała. Nie wolno było się perfumować, kremować a o malowaniu nie można było nawet pomyśleć. Głowę należało nakrywać czapką barwy granatowej z czarnym daszkiem.
Początkowo czapki dla chłopców i dziewcząt były jednakowe, z obowiązującym znaczkiem metalowym. Później dziewczynkom zmieniono czapki na berety, także granatowe. Dziewczynki młodszych klas (do czwartej) miały wszytą w nakrycie głowy tasiemkę srebrną a starszych – złotą. Z lewej strony były przyszyte srebrne lub złote krokiewki dla oznaczenia klas. W klasie pierwszej była jedna srebrna, w drugiej – dwie itd., w piątej jedna złota, w szóstej dwie, w ósmej – cztery złote. Rozpiętość wieku gimnazjalistów była duża. My dwie (z Różą) najmłodsze gimnazjalistki z pierwszej klasy byłyśmy dziewięcioletnimi dziećmi, podczas gdy najstarsi w ósmej klasie byli już dorosłymi. Zachowywali się bardzo poważnie i raczej nie zwracali uwagi na przemykających między nimi maluchów. Budynek gimnazjum był jednopiętrowy, z dwoma balkonami i tarasem na parterze. Z pozoru mały, mieściło się w nim jednak osiem sal lekcyjnych, biblioteka, gabinet dyrektora, pokój nauczycielski, szatnia i sala rekreacyjna. W czasie dni szkolnych spędzało się w niej przerwy. Wszyscy spacerowali, było bardzo głośno.
Do szkoły przychodziło się za kwadrans ósma. Wszyscy gimnazjaliści zbierali się w owej sali rekreacyjnej zwróceni twarzami do obecnego w komplecie grona profesorskiego. Jeżeli nie było do poruszenia przez dyrektora lub profesorów spraw bieżących, przystępowaliśmy do modlitwy porannej. Śpiewało się najczęściej „Kiedy ranne wstają zorze” a potem szło się do klas na lekcje. Wychowawczynią w klasie pierwszej była Maria Siwińska (później wyszła za mąż za kapitana 71 Pułku Piechoty).
Do szkoły przychodziło się za kwadrans ósma. Wszyscy gimnazjaliści zbierali się w owej sali rekreacyjnej zwróceni twarzami do obecnego w komplecie grona profesorskiego. Jeżeli nie było do poruszenia przez dyrektora lub profesorów spraw bieżących, przystępowaliśmy do modlitwy porannej. Śpiewało się najczęściej „Kiedy ranne wstają zorze” a potem szło się do klas na lekcje. Wychowawczynią w klasie pierwszej była Maria Siwińska (później wyszła za mąż za kapitana 71 Pułku Piechoty). Z wykształcenia polonistka, wymagająca, ale wyrozumiała. Zwracała uwagę na niestosowne zachowanie, lecz zawsze w odpowiedniej formie. W gimnazjum uczyło się jej rodzeństwo – siostra i brat. Pani Siwińska była krótkowidzem, więc nosiła okulary. Ale nikt z gimnazjalistów jej wady nie wykorzystał do psikusów. W gimnazjum obowiązywała zasada, iż albo było się porządnie wychowanym, albo przestawało się być uczniem.
Nasza polonistka kierowała kółkiem teatralnym, do którego należeli uczniowie różnych klas. Dobór aktorów zależał od charakteru sztuki. Ról każdy uczył się w domu, tańce i próby odbywały się w domu profesorki. Jej mieszkanie znajdowało się w budynku wielorodzinnym przeznaczonym dla inteligencji.
W jednym dużym pokoju gromadziła się zazwyczaj grupa aktorów, gdzie ćwiczyło się poszczególne sceny sztuki i czytało scenariusze. Z uczestnictwem w kółku teatralnym wiąże się pewne przykre zdarzenie w moim domu rodzinnym. Próby zazwyczaj kończyły się, gdy było jeszcze widno, bo, zgodnie z nakazem ojca, musiałam o oznaczonej porze powrócić do domu. Egzekutorem nakazów był ojciec, a matka zawsze podzielała jego zdanie. Otóż pewnego razu próba się nieco przedłużyła i przyszłam do domu spóźniona.
Zaniepokojony i zdenerwowany ojciec nazajutrz udał się do pani profesor z wyrzutami, domagając się z jej strony punktualności i odpowiedzialności. Od tego czasu profesorka zawsze informowała ojca o bieżącej sytuacji. Do kółka teatralnego należałam przez cały okres pobytu w gimnazjum. Bodajże w szóstej klasie kółko wystawiło „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, w którym grałam rolę „Polski”. Spektakle odbywały się początkowo na sali rekreacyjnej w gimnazjum, czasem w dużej sali straży pożarnej, gdzie była odpowiednia scena, bądź na świeżym powietrzu, jeśli to były tańce lub krótkie scenki rodzajowe. Postać „Polski” wkraczała do akcji sztuki… weselnicy wirowali bezmyślnie wokół chochoła. „Polska” była ubrana w suknię biało czerwoną z orłem na piersi, a na głowie miała laur zielony nakryty koroną.
„Wesele” było wystawiane w sali strażackiej. Po którymś występie wracałyśmy z przyjaciółką Różą do domu. Na ulicy przyłączył się do nas nieznajomy podoficer, który chciał nawiązać rozmowę, proponował odprowadzić nas do domu. Ponieważ uczennicom nie można było nawiązywać jakichkolwiek kontaktów z dorosłymi mężczyznami, szłyśmy ulicą w milczeniu jakby z nabraną wodą w ustach a tuż za nami ów podoficer. Gdy zbliżyliśmy się do kościoła, podoficer dał za wygraną i swój monolog zakończył krótkim komentarzem żołnierskim – „wobec tak opornych charakterów uważam dyskusję za zakończoną”.
Była to wypowiedź na wyrost, ponieważ żadnej dyskusji nie było. Ale cóż miał powiedzieć, swego honoru musiał jakoś bronić.
Innym razem ów podoficer doprowadził mnie pod sam dom, gdy wracałyśmy z miasta. Niósł koszyk w ręku a w nim coś, pewnie zakupy domowe. Znów usiłował nawiązać kontakt. Ale nic z jego zabiegów nie wychodziło. Miał zamiar już odejść, a że chciał to uczynić z „fasonem”, żeby popisać się swoją zręcznością, skoczył na nieodległą drewnianą ławkę. W tym momencie ławka się przekręciła na bok i podoficer spadł na śnieg wraz z niesionym koszykiem. Ukazała się zawartość koszyka – duża plama z rozbitych jaj i podoficer siedzący w rozkroku w środku plamy. Cóż było jeszcze potrzeba do szczęścia figlarnym podlotkom? Śmiechu było co niemiara, ale i trochę żal tego podoficera.
Oprócz udziału w szkolnym kółku teatralnym pobierałam po zajęciach szkolnych lekcje gry na fortepianie. Początkowo – chyba przez dwa lata – u pani Jadwigi Grabińskiej, przez następne trzy lata u kapelmistrza 71 Pułku Piechoty – Jabczyńskiego, a potem u pana Wilczka. Było wtedy w zwyczaju, że panny z dobrych domów powinny grywać na fortepianie. Muzykę lubiłam, więc postępy były niezłe. Rodzice do nauki gry przywiązywali dużą wagę, sami byli muzykalni i obdarzeni dobrymi głosami. Na lekcje gry chodziłam do końca szóstej klasy gimnazjalnej. Później ostatni kapelmistrz, pan Wilczek, wyjechał z Zambrowa i nie było możliwości kontynuowania i doskonalenia umiejętności muzycznych. Drugim zajęciem była nauka języka francuskiego. Uczyłam się go u pewnego oficera, ale jego nazwiska nie pamiętam. Biegle władał francuskim, ale nie wiadomo gdzie nabył tej umiejętności. Lekcje odbywały się w naszym domu indywidualnie, przez okres lat czterech. Aż sama się dziwię, że tyle lat wytrzymałam, ponieważ nie lubiłam tego człowieka. Choć był wysoki i przystojny, twarz miał zawsze ponurą a język nieprzyjemny, za bardzo wojskowy i oschły. Edukację francuskiego zakończyłam z końcem siódmej klasy gimnazjum, ponieważ doszło więcej nauki szkolnej.
Wróćmy jednak do tematów szkolnych, do profesorów gimnazjalnych. W czasie ośmioletniej nauki przewinęło się ich sporo. Zacznę od dyrektorów. Ksiądz Franciszek Staniewicz pełnił tę funkcję przez lat siedem. Poza rolą dyrektora, wypełniał swoje powołanie kapłańskie w kościele parafialnym pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny. Mnie i moje dwie koleżanki doprowadził do pierwszej komunii świętej. Przystąpiłyśmy do tego sakramentu o rok wcześniej, niż normalnie, stąd była to grupka wyjątkowa. Uroczystość komunijna była bardzo podniosła, odbyła się w dzień Bożego Ciała. Klęcząc na stopniach ołtarza sakrament komunii świętej przyjęłyśmy razem z celebrującym księdzem Staniewiczem. Później odbyła się tradycyjna procesja, w której szłyśmy obok księdza i klęczałyśmy na stopniach ołtarza przy celebransie. Ksiądz Staniewicz był dyrektorem zdyscyplinowanym i zdyscyplinowania wymagał od wszystkich. Jego egzekwowanie ułatwiało mu to, że jego mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze w budynku gimnazjum. Stąd miał szeroki ogląd na to, co się dzieje wokół szkoły, bo wystarczyło tylko otworzyć drzwi, by widzieć wszystko. A miał sporo pracy, ponieważ w naszym gimnazjum była młodzież przeważnie z zamożniejszych domów a tej fantazji, także chęci do figli, nie brakowało. Niegdyś jedna z koleżanek wybrała się pieszo z Zambrowa do odległego o dziewiętnaście kilometrów Czyżewa po butelkę szampana. Oczywiście go tam kupiła i przyniosła do domu. Ale jej „kawał” szybko rozniósł się po całym gimnazjum no i, oczywiście, doszło to do dyrektora. Wybuchła z tego wielka burza w szklance wody, bowiem dziewczyna – jak się okazało po przesłuchaniach – nie wypiła ani łyka, ponieważ owa wyprawa była tylko rezultatem zakładu. A wiadomo, że jak się ktoś zakłada, powinien postąpić honorowo, dotrzymać warunków i danego słowa. No i dotrzymała, ale o mało nie wyleciała ze szkoły. Sytuację uratowali jej rodzice, którzy na wezwanie dyrektora stawili się do szkoły i ubłagali, aby córkę pozostawiono. Może mieli nieco sprawę ułatwioną, ponieważ ojciec był urzędnikiem skarbowym, więc osobą wpływową i szanowaną. Innym razem ta sama koleżanka postanowiła skrócić lekcję. Poprosiła więc o wyjście z klasy, zeszła na parter do sali rekreacyjnej i tam przesunęła do przodu wskazówki zegara. Woźna nie poznała się na tym i oznajmiła dzwonkiem przerwę wcześniej. I znowu sprawa się wydała, była komentowana przez całe gimnazjum, dyrektor się mocno zdenerwował, zwołano w tej sprawie posiedzenie rady pedagogicznej, ale kara nie była zbyt dotkliwa, ponieważ dziewczyna w gimnazjum się utrzymała. Pomimo surowości – jak podane przykłady świadczą – rozumiał bardzo dobrze młodzież i różne wybryki wybaczał. Był więc przez wszystkich szanowany.
Drugim duchownym w gimnazjum był ksiądz profesor gimnazjalny Wiesław Majewski. Wykładał religię w szerszym zakresie oraz filozofię i logikę a także podstawy psychologii, które były oddzielnym przedmiotem. Miał bardzo szeroką wiedzę, wykładał jasno i zrozumiale. Lubił humor. Gdy wchodził do klasy, zdejmował binokle i wycierał je chusteczką. Siedząc w pierwszej ławce, lubiłam uśmiechać się lekko podczas tego czyszczenia, spoglądając na nieco inną twarz, niż prezentowała się w binoklach. Ksiądz Majewski zarażał się tym śmiechem i także śmiał się głośno. Dowcipów nie opowiadał ale poszczególne fakty naświetlał na wesoło. Miał bardzo szerokie zainteresowania historyczne. Posiadał zbiór dokumentów pisanych jeszcze gęsim piórem na pergaminie. Na jednym z nich – który pokazał klasie i komentował – była spisana historia budowy kościoła w Zambrowie, jeszcze w czasach księcia Konrada Mazowieckiego. Był to dokument spisany po łacinie, na pergaminie. Biegle ten dokument czytał i tłumaczył. W gimnazjum pracował do około 1935 roku, potem został przeniesiony na posługę proboszcza do wsi Piątnica koło Łomży. Zginął we wrześniu 1939 roku w czasie napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę, gdy na czele kompanii prowadził ją do natarcia.
Łacina była wykładana w gimnazjum przez pięć lat. Uczył tego języka profesor Aleksander Woźniak, z zawodu – co ciekawe – lekarz wojskowy, który tej profesji nie uprawiał a poświęcił się całkowicie pracy nauczycielskiej. Był bardzo nerwowy, typowy choleryk. Gdy wchodził do klasy i miał twarz spiętą, bladą, niczego dobrego to nie wróżyło. Ale jeszcze gdy cichym, spokojnym głosem powiedział: „proszę siadać”, było pewne, że będzie ostre odpytywanie i masa dwój. Jako wykładowca był świetny, wykładał krótko, sucho i zwięźle wszystkie arkana i zawiłości gramatyki łacińskiej, ale dużo, bardzo dużo wymagał. Owidiusza i Liwiusza czytało się w oryginale i tłumaczyło bez słowników. Mimo tych wymagań, nerwowego charakteru, był człowiekiem bardzo przyjaznym uczniom. Choć sypał dużo dwój, można było to jednak poprawić i z nich „wyleźć”.
Profesor dobrze się znał moimi rodzicami, czasem spotykali się w restauracji z ojcem. Podczas jednego takiego spotkania profesor powiedział:
– Pana córka jest bardzo zdolna, ale nie zawsze jej się chce nauczyć.
Ojciec tę wymówkę potraktował bardzo poważnie i po przyjściu do domu rzekł:
– Profesor Woźniak stwierdził, że nie chcesz się uczyć.
Przyjęłam relację od ojca do wiadomości milczeniem, bo o jakimkolwiek komentowaniu jego wypowiedzi nie było mowy. Uwagi były zawsze przyjmowane z szacunkiem. Wspomnę, że gimnazjalistkom nie było wolno używać żadnych perfum ani pachnideł. Któregoś dnia ojciec kupił olejek różany o silnym zapachu, dla potrzeb domowych. Otworzyłam z ciekawości buteleczkę i dotknęłam ją do swojej chusteczki. Chusteczka przeszła różanym zapachem. Po przyjściu do szkoły właśnie na lekcji łaciny wyjęłam tę chusteczkę aby wytrzeć twarz – cała klasa wypełniła się tym miłym zapachem. Profesor ostro zapytał;
– Kto się perfumował?
Oczywiście, aby nie narażać całej klasy na rozpytywanie i szukanie przestępcy, wstałam i się przyznałam, podając okoliczności przeniesienia owego zapachu do szkoły. Byłam przekonana, że zostanę wysłana do gabinetu dyrektora na przesłuchanie, ale, ku zdumieniu całej klasy, profesor Woźniak złagodniał, odszedł od tematu lekcji i zaczął przez dwie godziny lekcyjne i przerwę opowiadać o hodowli tego gatunku róż z południowej Francji i sposobach uzyskiwania z nich olejków, stanowiących podstawowy składnik ówcześnie wyrabianych perfum.
Klasa była oczywiście zadowolona, bo nie było pytań, a ja szczęśliwa, że nie było konsekwencji z powodu owej „zbrodni”.
Żona profesora Woźniaka, Adela z domu Perlitz, prowadziła w gimnazjum przedmioty plastyczne, tj. rysunek i malarstwo. Była utalentowaną artystką, lecz malarstwa profesjonalnie nie uprawiała. Pod względem usposobienia i stosunku do młodzieży była dosłownie przeciwieństwem swego męża. Zawsze wesoła, uśmiechnięta, bez zbytniego dystansu, młodzież jej zaufania nie nadużywała i odnosiła się do niej zawsze z dużym szacunkiem.
Matematyki uczył Stanisław Rybiński, mężczyzna niewysoki, lat około czterdziestu, bardzo wymagający. Mówił krótko, zwięźle, jasno, tak jak na matematyka przystało. Klasówki były częste i niespodziewane, zresztą tak było ze wszystkich przedmiotów. Siedziałam zawsze w pierwszej ławce, gdy wykładowca siadał na katedrze, mimo woli pobudzał mnie do śmiechu. W takiej sytuacji zawsze groził: „Bodakówna ostrzegam”. I na tym się kończyło. Zmieniałam minę na poważną a profesor przechodził do normalnych zajęć. Mimo szorstkości w obejściu, był człowiekiem dobrym, nie mścił się na nikim, ale młodzież zawsze była zdyscyplinowana i tajniki matematyki zgłębiała sumiennie.
Przeciwieństwem matematyka, pana Rybińskiego, był historyk, pan Modzelewski. Był to człowiek o głębokiej wiedzy. Kończył Sorbonę w Paryżu, co w tamtych czasach wśród nauczycieli gimnazjalnych było rzadkością. Niestety, mimo tych zalet wykształcenia, nie posiadał talentu pedagogicznego, niezbędnego do pracy z uczniami. Miał kiepską wymowę, źle budował zdania, jakby brakowało mu słów. Stąd jego zdania były krótkie, oderwane i niespójne. Ze względu na surową dyscyplinę w gimnazjum, na jego lekcjach wszyscy zachowywali się w miarę poprawnie, ale szemrali, opowiadali sobie o jego potknięciach językowych. Raz przyniesiono do klasy pozytywkę i włączono melodię. Profesor usłyszał i spytał:
– Kto tu gra?
– Za oknem panie profesorze!
– W takim razie proszę zamknąć okna!
Dalszy ciąg tego „kawału” został przerwany przez dzwonek na przerwę. Profesor, nie dociekając źródła zakłócenia lekcji, wziął dziennik pod pachę i wyszedł z klasy. Już nigdy nie wracał do tego zdarzenia.
Gimnazjum było o kierunku humanistycznym. Filarami wiedzy była historia, łacina, język niemiecki i polski. Programy były obszerne. Łacinę wykładano 6 godzin tygodniowo, język niemiecki też chyba tyle a język polski – codziennie. Dziennie było przeciętnie po sześć lekcji, oprócz tego zajęcia pozalekcyjne – jak chór, kółko teatralne, literackie, zespół muzyczny (męski). Oczywiście nie były to zajęcia obowiązkowe, ale każdy był w nich mile widziany. Tylko do chóru należeli obowiązkowo wybrani, o znacznym talencie śpiewaczym. W sumie zajęć było sporo.
Niezwykle interesującą osobowością była polonistka, wówczas już wdowa po generale. Niestety, o jej mężu nic nie mogę powiedzieć, ponieważ – jak wszyscy profesorowie – o swoim życiu rodzinnym nie opowiadała. Pani profesor Gierwatowska miała bardzo twarde zasady moralne, które starała się wpajać uczniom, a szczególnie dziewczętom. Tłumaczyła, że każda dziewczyna musi się szanować i nie zapominać, że jest uczennicą. Potępiała wszystko, co mogło wyglądać na flirt, kokieteria, zaloty. Powtarzała zawsze dziewczętom: „Od mężczyzny zawsze na odległość szpicruty„. Na zabawach szkolnych tańczyło się z partnerem na dystans (na odległość odmierzoną linijką), zawsze pod okiem pani Gierwatowskiej, aby zasady przyzwoitości były zachowane. Jako przykład surowości obyczajów wpajanych młodzieży przez panią Gierwatowską niech powie pokaz tanga na jednej ze szkolnych zabaw.
Właśnie jeden z kolegów gimnazjalnych uzyskał pozwolenie od dyrektora na wprowadzenie na zabawę szkolną swojej przyjezdnej do Zambrowa kuzynki. Była starsza, więc obracała się już w świecie dorosłych. Oboje z kuzynem postanowili pokazać jak się tańczy tango i poprosili szkolną orkiestrę o odpowiednią melodię, która była wtedy wielką nowością. Niestety, tytułu tego tanga nie pamiętam. Rozpoczęli ten pokaz tańcząc bardzo zmysłowo, tak zresztą, jak nakazywały kanony owego tańca. Profesorka nakazała orkiestrze przerwanie pokazu i kazała zagrać inny utwór. Wedle niej, zachowanie tańczących było zbyt wyzywające, a to nie licowało z obowiązującymi w szkole obyczajami. Rygor i szczegółowe ingerencje profesorki nie pozostawiały złudzeń. Wszyscy musieli się im podporządkować. Mimo to, była przez młodzież szanowana za swój sposób bycia, konsekwencję, skrupulatność. Niektóre dziewczęta uważały panią Gierwatowską za doskonały wzór moralny i próbowały go naśladować. Pochodziła ona z wykształconej rodziny. Jej brat był znanym lekarzem w Łomży, a bratanica była później profesorką (Alina Czaplicka) w zambrowskim gimnazjum, uczyła śpiewu, prowadziła chór i kółko teatralne. Syn pani Gierwatowskiej nawiązał do tradycji wojskowej swego ojca i był kapitanem Wojska Polskiego. Czasem przyjeżdżał do matki do Zambrowa aż do wybuchu wojny w 1939 r. Kiedy Zambrów zajęli w październiku Rosjanie, zaczęli aresztować inteligencję i wywozić na Syberię. Aresztowanych transportowano w bydlęcych wagonach z zakratowanymi oknami. Były to ruchome więzienia. Nieco później doszła do mnie niepotwierdzona informacja, że pani Gierwatowska została aresztowana i zmarła w transporcie na Syberię (mogła mieć wtedy ponad 80 lat), a jej zwłoki konwojujący żołnierze wyrzucili z pociągu.
cdn.
2 Wacław von Horoch wraz z córką Ireną zostali rozstrzelani 17 stycznia 1944 przez oddział partyzancki w Zambrowie przy ul. Świętokrzyskiej.
3 Żoną Wacława von Horocha była Janina Kowalewska, zmarła w grudniu 1945 roku. Ich dzieci to Witold, Janusz, Tadeusz i Irena.
/red/
od redakcji:
Materiał pobrano z książki „Eugenia i Marta historia jednego życia” za zgodą autora.
Poprzedni rozdział: https://historialomzy.pl/eugenia-i-marta-historia-jednego-zycia-czesc-2/
Następny rozdział : https://historialomzy.pl/eugenia-i-marta-historia-jednego-zycia-czesc-4/
Dziękujemy za przeczytanie artykułu :)
Jeśli chcesz być informowana(-y) o nowych artykułach, to obserwuj naszą stronę na https://www.facebook.com/historialomzy
oraz
zgłoś swój udział do grupy na FB:
https://www.facebook.com/groups/historialomzy