Publikacja książki “Eugenia i Marta historia jednego życia”. Jest to historia rodziny wywodzącej się z Ziemi Łomżyńskiej, na przestrzeni wieków. Wspomnienia spisał Bronisław Malinowski.
Redakcja Serwisu
Oczywiście w gimnazjum była drużyna harcerska żeńska. Należały do niej gimnazjalistki od klasy piątej, czyli po ukończeniu 14 lat (a w moim przypadku “wcześniaczki”- 13 lat). Początkowo harcerki nosiły mundurki zielone. Była to jednoczęściowa suknia z kieszeniami i krawatem wykonanymi z plecionki o odcieniach beżu z różem, sznur, gwizdek i czapka z daszkiem. Później zmieniono barwę umundurowania na szarą i wprowadzono mundury dwuczęściowe – bluzę i spódnicę. Do tego nosiło się ciemne pończochy. Harcerki były podzielone na zastępy. Ja pełniłam funkcję zastępowej.
Raz w tygodniu była zbiórka zastępu. Na zbiórkach sprawdzało się znajomość prawa harcerskiego, każda składała sprawozdanie z wypełnienia praw, wykonania dobrych uczynków dla innych. Uczyłyśmy się orientacji w terenie. Harcerki pomagały w nauce koleżankom i kolegom, pomagały ludziom starszym, wdrażano poszanowanie przyrody. Prowadziłam przez pewien czas drużynę w Szkole Powszechnej w Zambrowie, a w wakacje pracowałam na obozie organizowanym co roku w gimnazjum dla dziewcząt z Wolnego Miasta Gdańska. Była to grupa 20–25 dziewcząt z polskich rodzin, która w każde wakacje – przez kolejne trzy lata – przyjeżdżała do Zambrowa „żeby się napić i nałykać ojczyzny” (A. Mickiewicz, „Pan Tadeusz”). Goszczone dziewczęta cieszyły się z możliwości pogłębiania znajomości języka ojczystego, polskiej literatury, poezji, historii. Poznawały polskie pieśni i piosenki, tańce narodowe. W budynku gimnazjum miały nocleg i pełne utrzymanie, natomiast program pobytu realizowały harcerki. Byłam jedną z nich. Dziewczęta z Gdańska dzieliły się z polskimi harcerkami przeżyciami w kontaktach z niemiecką ludnością Gdańska. Polacy w Gdańsku byli prześladowani przez bojówkarzy niemieckich. Organizowali oni napady na sklepy, niszczyli mienie Polaków, okna wystawowe, bili ludzi, również starców i dzieci. Czasami napadali na polskie dzieci idące do szkoły, wyzywali i ubliżali. Krzyczeli, że Gdańsk jest niemiecki i Polacy muszą się z niego wynieść. Dziewczęta, ilekroć o tym opowiadały, były zasmucone i przejęte. Pamiętać należy, że były to lata 1927 i 1928. Z niektórymi dziewczętami korespondowałam, z Zosiami – Lewandowską i Szotyńską utrzymywałam taki kontakt aż do matury. Do dzisiaj posiadam fotografię Zosi Szotyńskiej z tego okresu.
W 1928 roku rozpoczęły się przygotowania do matury. W naszej szkole egzaminy przebiegały nieco inaczej, niż w innych gimnazjach. Przyczyną było to, iż gimnazjum w Zambrowie nie miało praw szkoły państwowej. Stąd nie mogło przeprowadzać egzaminów maturalnych, co za tym idzie – także wydawać świadectw dojrzałości. Przygotowania do matury polegały w gruncie rzeczy na dokładnym powtórzeniu materiału ze wszystkich przedmiotów.
Egzamin ustny obejmował język polski, łacinę, język niemiecki, historię, geografię, fizykę, chemię, biologię z podziałem na anatomię, zoologię i botanikę. Obowiązkowe egzaminy pisemne obejmowały matematykę, język polski i język niemiecki. Było więc się z czego przygotowywać.
W kwietniu 1929 roku, miesiąc przed maturą, miało miejsce niebywałe, nieoczekiwane wydarzenie, które wprowadziło trochę zamieszania i było dla mnie bardzo przykre. Mianowicie pewnego dnia w czasie przerwy, na boisku szkolnym podszedł do mnie gimnazjalny nauczyciel gimnastyki, porucznik 71 Pułku Piechoty z Zambrowa. Przychodził on do szkoły kilka razy w tygodniu i prowadził gimnastykę dla dziewcząt. Tego dnia nie miał lekcji i pewnie przyszedł do szkoły w określonym celu. Był galowo ubrany, z szablą przy boku, w szaserach (galowych spodniach z lampasami) i zapytał mnie, czy rodzice są w domu. Potwierdziłam grzecznie, on podziękował i odszedł. Gdy wróciłam po zajęciach do domu, ojciec powiedział, że ów porucznik był u niego i prosił o moją rękę ! Gdy pytał mnie, czy rozmawiał ze mną na ten temat, odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nigdy. Wówczas ojciec streścił przebieg rozmowy z nim.
– Był tu porucznik, który, ku mojemu zaskoczeniu, prosił o twoją rękę. Odpowiedziałem mu, że swojej córki nie wydam za „błyszczącą nędzę” !
Tak wówczas często określano zawodowych oficerów. Oczywiście, nie było w tym zdarzeniu krzty mojej winy, przecież z tym oficerem nigdy nie rozmawiałam. Ojciec nie opowiadał jakie było pożegnanie obu panów, ale ów incydent na przyszłą maturzystkę o mało co nie ściągnął czarnych chmur. Bo, jak to zwykle bywa między przyjaciółkami, zwierzyłam się jednej, w „głębokiej tajemnicy” z tą sprawą, ale ona powiedziała komuś, ten ktoś podał dalej i o niedoszłych oświadczynach wiedziała cała szkoła. Także doszło i do porucznika. Ten, skompromitowany i ośmieszony całą tą sprawą, wobec uczniów na lekcji oświadczył, że się postara nie dopuścić mnie do matury ! Zapytałam wówczas z uśmiechem:
– Co pan, z gimnastyki ?
– Zobaczymy ! Odpowiedział zdenerwowany.
Groźbę swą postanowił jednak spełnić. Na posiedzeniu rady pedagogicznej zgłosił wniosek, aby nie dopuszczać mnie do matury z powodu niepoprawnego zachowania, czyli też „braku wychowania”. Jego argumenty nie trafiły profesorom do przekonania i zostały oddalone. O tym fakcie bardzo dyskretnie opowiedziała rodzicom sekretarka, która pisała protokół z tego posiedzenia.
Klasa maturalna liczyła 15 osób. Jednak do egzaminu maturalnego dopuszczono jedynie cztery osoby, wyłącznie dziewczęta, w tym jedną drugoroczną. Była to Zosia Kolińska, znakomita uczennica. Poprzedniego roku nie zdała egzaminu przez losowy przypadek i dlatego musiała powtórzyć ostatnia klasę i stanąć do niego po roku. Tak więc było nas cztery. Ja, wraz z moją przyjaciółką Różą, ze względu na wiek (o rok wcześniej niż wymagały przepisy rozpoczęłyśmy naukę w szkole), musiałyśmy uzyskać specjalne pozwolenie z kuratorium białostockiego.
Sam egzamin odbywał się w dwóch miejscowościach, przed obcą komisją. Profesorowie naszego gimnazjum byli tylko obserwatorami na egzaminie ustnym a na pisemnym byli tylko dwaj: dyrektor ks. Franciszek Staniewicz i jego zastępca, nasz matematyk – Stanisław Rybiński. Pierwsza część egzaminu – pisemny – odbył się w powiatowym mieście Łomży, jeśli pamiętam, to chyba w gmachu gimnazjum żeńskiego. Do egzaminu stanęło około 30 abiturientów z czterech gimnazjów, z tym że tamci zdawali w normalnym trybie. Egzamin rozpoczął się w poniedziałek językiem polski, a w kolejne dni – łacina, niemiecki, a koniec był w czwartek – matematyka.
Przygotowania i oczekiwanie na egzamin niemniej nerwowo przeżywali moi rodzice, niż ja sama. Na czas egzaminu pisemnego wynajęli w Łomży pokój u pewnej starszej pani i polecili mnie jej szczególnej opiece. Zadaniem tej pani było zadbanie, abym była dobrze nakarmiona i we właściwej kondycji psychicznej. Żebym się nie denerwowała, owa pani po kryjomu dodawała do herbaty jakichś kropelek uspokajających, chyba waleriany, bo smak herbaty nie był naturalny. Ale trzeba było wypić, bo pilnowała. Szydło z worka wyszło dopiero czwartego dnia. Gospodyni musiała dawkę sporo przekroczyć, bowiem na matematyce kropelki zaczęły działać. Właśnie kiedy bez trudności rozwiązałam pierwsze zadanie, poczułam w głowie jakiś zamęt, opanowała mnie jakaś bezmyślność. Na twarzy – jak mi opowiadano później – pojawił się dziwny uśmiech i niesamowita bladość. Zobaczył to dyrektor ksiądz Staniewicz, podszedł do mnie i pyta „co ci jest, dlaczego dalej nie piszesz?”. Odpowiedziałam, że nic mi nie jest a dlaczego nie piszę – nie wiem. Ksiądz Staniewicz podszedł do stołu, gdzie siedziała komisja i rozpoczęto cichą naradę. Widocznie nie wyciągnięto żadnych wniosków bo do stolika znowu podszedł ksiądz dyrektor tamtego gimnazjum z małą tacą i poczęstował mnie czekoladką. Nie zjadłam, ale położyłam pod stolikiem z miejscem na szufladkę. Przy stole profesorskim zaobserwowano, że coś złego dzieje się z abiturientką, ponownie podszedł do mnie ksiądz Staniewicz i wyprowadził na korytarz. Tam zasłabłam do tego stopnia, że o mało nie upadłam. Dyrektor kazał przynieść gorącej herbaty, podał jakieś proszki. Po jakimś czasie stan mego zdrowia na tyle się poprawił, że koleżanki mogły mnie odprowadzić na stancję. Tak więc egzaminu pisemnego z matematyki nie dokończyłam. Po południu poczułam się lepiej i mogłam pójść na wieczorne nabożeństwo majowe. Jednak w kościele słabość zrazu się powtórzyła w takim stopniu, że zemdlałam. W krótkim czasie odzyskałam świadomość i koleżanki ponownie odprowadziły mnie na stancję. Po owym nabożeństwie majowym koleżanki namówiły mnie, bym pojechała do domu, do Zambrowa. Udałyśmy się więc na przystanek, gdzie zatrzymywały się autobusy. Ale w drodze spotkałyśmy moją mamę, która już została powiadomiona telefonicznie o moim zasłabnięciu i pośpiesznie udała się do Łomży. Po powrocie do domu byłam pewna, że przepadłam już na egzaminie z matematyki i z matury kompletna klapa.
Jednak po kilku dniach otrzymałam z gimnazjum (poprzez sekretarkę Zofię Mackiewicz) informację, że zostałam dopuszczona do matury ustnej warunkowo, ale będę szczegółowo egzaminowana z matematyki. Właśnie pierwszy egzamin ustny był z matematyki. Podczas, gdy inni abiturienci ciągnęli kartki z tematami, mnie zadawano zadania ustne. Przebieg odpowiedzi i poprawność rozwiązań zadań kontrolowało trzech matematyków. Na szczęście wszystko szło dobrze. Jedno z bardziej skomplikowanych zadań, trygonometryczne, rozwiązałam bezbłędnie. Z pozostałymi nie było już kłopotu, tak że po długiej dyskusji komisja uznała, iż ogólny stopień z matematyki jest dobry i taki został na moim świadectwie. Z pozostałych przedmiotów ciągnęłam już kartki. Ciekawe, że z języków obcych miałam szczęście do wierszy, które trzeba było przed komisją recytować. Dwa pytania dotyczyły różnych problemów, a jedno zawierało polecenie deklamowania „Ody do młodości” A. Mickiewicza, czy na egzaminie z niemieckiego „Erlkoenig” W. Goethego. Z łaciny: Owidiusza „Złoty wiek”. Z omówieniem utworów poetyckich nie miałam trudności, ponieważ w gimnazjum zwracano szczególną uwagę nie tylko na zrozumienie ich treści, ale na dosłowne ich opanowanie. Chociaż czasem gimnazjaliści narzekali na nadmiar nauki pamięciowej, później się okazało, że była ona przydatna, gdyż poszerzała zasób języka oraz uwrażliwiała na piękno poezji. Ostatnim przedmiotem była fizyka. Kiedy wszystko wreszcie się kończyło i egzaminator wypowiedział sakramentalne „dziękuję”, jeden z członków komisji polecił się jeszcze zatrzymać i zadał mi następujące pytanie:
– Jaka praca – zdaniem abiturientki – byłaby większa, czy gdyby do tej sali na pierwszym piętrze weszła przez okno po drabinie,
czy po schodach ?
Potraktowałam to jako podstęp i odpowiedziałam:
– Gdybym weszła przez okno po drabinie!
– A dlaczego? Zapytał.
– Bo musiałabym przystawić drabinę.
– A jeżeli ktoś inny przystawi drabinę, to co ?
– Praca byłaby wtedy jednakowa, bo wzór na pracę jest: siła x droga, po schodach jest mniejszy wysiłek a większa droga, a po drabinie – droga krótsza a większy wysiłek.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, podziękowali, ja także. Koleżanki podsłuchujące za drzwiami struchlały z przerażenia, bo myślały, że wpadłam z kretesem na odpowiedzi.
Był to ostatni egzamin. Wkrótce ogłoszono wyniki. Trzy moje koleżanki: Zofia Kolińska, Róża Wałłach, Cyla Chodorowska i Eugenia Bodak, czyli ja – pomyślnie ukończyłyśmy egzamin maturalny. Niestety w stosunku do 15 gimnazjalistów ósmej klasy tylko ta grupka samych dziewcząt była dopuszczona do matury.
Wszystkie szczęśliwie zdałyśmy egzamin dojrzałości. Dla nielicznej grupki maturzystek w szkole niestety nie zorganizowano balu maturalnego. Przyjęcie dla tych koleżanek i zaproszonych przyjaciół z gimnazjum odbyło się w domu moich rodziców. Na przyjęciu miał być obecny wychowawca, dr Feliks Burdecki4, ale nie przybył, ponieważ musiał pojechać z chorą żoną do Warszawy po poradę lekarską. Był to człowiek bardzo młody, ale wybitnie zdolny i pracowity. W owym czasie miał zaledwie 25 lat i dwa lub trzy fakultety. Z wykształcenia był astronomem, stąd i fizykiem oraz matematykiem. Te przedmioty wykładał w gimnazjum. Także biegle władał językiem niemieckim, którego uczył w ósmej klasie gimnazjum. W tamtych czasach, kiedy w kraju było około 30% analfabetów, matura była wielkim wyróżnieniem, nobilitacją i otwierała wiele możliwości.
Moje koleżanki postanowiły studiować. Zosia Kolińska dostała się na polonistykę do Warszawy. Niestety, na drugim roku studiów zmarła na gruźlicę. Moja przyjaciółka Róża Wałłach poszła na farmację i szczęśliwie ją ukończyła. Następna, Cyla Chodorowska wyszła za mąż za kupca żydowskiego z Białegostoku i tam do wojny mieszkali. Nie znam jej sytuacji rodzinnej, ale wiem, że jej losy zakończyły się tragicznie. Podobnie, jak wszystkich Żydów z Białegostoku, Niemcy zamknęli ją w białostockim getcie, a następnie zamordowali. Gdzie zginęła, nie wiadomo…
Ja także zamierzałam studiować, interesował mnie wydział prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Początkowo uzyskałam zgodę ojca. Jednak po namyśle lub, być może, pod wpływem czyjejś opinii, zgodę cofnął i moje marzenie o studiach prawniczych się skończyło. Ojciec dowodził, że pozbawiona dozoru rodziców mogłam ulec moralnemu zepsuciu. Groził ponadto, gdybym na studia mimo to wstąpiła, jako jeszcze wówczas niepełnoletnia, to sprowadzi mnie do domu przy pomocy policji.
Ta jego postawa jest do dzisiaj niezrozumiała. Był to człowiek światły, zawsze wpajał szacunek do wiedzy i konieczność jej pogłębiania, a wówczas, w kwestii zamiaru studiów, stawiał opór. Sądzę, że kierowała nim jakaś głęboka miłość ojcowska i obawa przed utratą swojej ukochanej córki. Być może sądził, że w wielkim mieście ulegnę pokusom beztroskiego i swawolnego życia studenckiego. Tak czy owak, spaliło na panewce – zamiar studiów uniwersyteckich nie został zrealizowany. No i cóż miałam robić dalej ?
Po maturze pozostałam w Zambrowie ponad dwa lata, czyli do 1931 roku. Czas ten spędziłam beztrosko, bez specjalnego zajęcia, oddając się życiu towarzyskiemu.
Bywałam na proszonych balach w kasynie oficerskim. Najczęściej przychodzili tam oficerowie z żonami i dorosłymi dziećmi. Tańce odbywały się w sali lustrzanej, przekąski i posiłki – w sali bufetowej. Panie obowiązywały stroje wieczorowe, panowie oficerowie byli w mundurach, a cywile przeważnie w smokingach i frakach. Grały na zmianę dwie orkiestry wojskowe. Tańczono walca wiedeńskiego, tanga, polki, ale także oberki i tańce nowoczesne, jak np. shimmy, foxtroty i wszelkie nowości ze świata tańca. Było bardzo pięknie, jak na filmie, gdy w świetle reflektorów widziało się w dwójnasób w lustrach wirujące pary. Bal kończył się po północy białym walcem.
Swojego narzeczonego nie poznałam jednak na balu, lecz u koleżanki na prywatce. Nie pamiętam czy to były imieniny, urodziny, czy też wieczorna herbatka, ale było chyba z osiem osób. Byli rodzice koleżanki, którzy byli bardzo zamożni. Posiadali własną kamienicę i sklep wędliniarski. Pani domu pochodziła z rodu szlacheckiego, co chciała wykazać swym zachowaniem. Nosiła się bardzo wyniośle a każde słowo cedziła przez zęby, aż do obrzydzenia. Był tam też młody porucznik Józef Trzeciak, którego mi przedstawiono. Nie wyróżniał się specjalnie, nie chciał niczym imponować, był jednak młodzieńcem przystojnym, wysokim, eleganckim. Nie narzucał się z rozmową, raczej wolał słuchać. Na to przyjęcie – jak potem opowiadała koleżanka – został specjalnie zaproszony w celu poznania mnie. Prywatka trwała niezbyt długo, w tym damskim towarzystwie nie spożywano alkoholu. Przesłuchano płyty gramofonowe, ale tańczono niewiele – wszyscy młodzi byli bacznie obserwowani przez panią domu, czy ktoś nie popełni jakiegoś nietaktu. Kiedy tańce się skończyły, pan porucznik zapytał, czy może mnie odprowadzić. Nie miałam nic przeciwko, zgodziłam się. Pożegnaliśmy się przed moim domem. Od przypadku do przypadku, spotykaliśmy się na ulicy. Wkrótce zdarzyło się, iż złożył oficjalną wizytę w domu. Rodzice początkowo odnieśli się obojętnie, później raczej mu sprzyjali, bo ojciec nie oponował. Pewnego razu nie mógł przyjść bo się przeziębił i leżał w łóżku, więc przesłał list przez ordynansa. Ordynans, oddając jemu moją odpowiedź, podobno powiedział z humorem:
– Panie poruczniku, będziemy mieli żonę!
Trafnie przewidział, bo została później wyznaczona data ślubu – na Wielkanoc 1931 roku. Niestety, do ślubu nie doszło, ponieważ narzeczony gwałtownie zachorował na gardlane suchoty i mimo, iż został wysłany do szpitala wojskowego w Warszawie, zmarł 12 marca, w dzień imienin mego ojca – Grzegorza. Była wtedy ostra zima i taka wielka zamieć śnieżna, że w żaden sposób nie było można pojechać na pogrzeb. Pochowany został w Warszawie.
Plany na przyszłość musiałam odłożyć, ponieważ ojciec otrzymał przeniesienie służbowe do Urzędu Pocztowego Nr 1 w Białymstoku na stanowisko kontrolera wewnętrznego przewoźników pocztowych. Praca przy remontach linii telefonicznych w terenie była ponad jego siły, miał już słabe zdrowie, więc ubiegał się aby mieć pracę na miejscu. Ponieważ w Zambrowie takiego stanowiska nie było, zaproponowano pracę w Białymstoku. Wyjechaliśmy jesienią 1932 roku. Ojciec wynajął mieszkanie przy ulicy Wersalskiej, naprzeciwko parku należącego niegdyś do rodziny Branickich. Po drugiej stronie parku stał pałac Branickich, w którym wówczas mieścił się Urząd Wojewódzki.
Pałac był zbudowany w stylu wersalskim, stąd nazwa ulicy. Była to ulica krótka, wychodząca na ulicę Świętojańską, wprost na fabrykę pluszu i aksamitu Beckera. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się park o sędziwych drzewach. Tuż z przodu w parku znajdował się niewielki skwer z dużym klombem i z ławeczkami wokół, doskonałe miejsce do spacerów z dziećmi i do wypoczynku. Park był położony na peryferiach miasta, z dala od ruchliwych ulic. Na skraju tegoż parku, z jego prawej strony, znajdował się cmentarz dzieci, które poległy w obronie Białegostoku w 1921 r., w czasie wojny rosyjsko – polskiej.
Pewnego dnia byłam świadkiem i uczestniczką podniosłej uroczystości. Mianowicie kładziono kamień węgielny pod przyszły pomnik twórcy Esperanto, rodowitego białostoczanina, Ludwika Zamenhofa5. Jego dom był w innej dzielnicy miasta, także nazwany jego imieniem. Był to drewniany budynek parterowy, typowy dla architektury Podlasia.
Początkowo poczułam się w Białymstoku obco, gdyż nie znałam nikogo, z kim mogłabym się przyjaźnić. Tęskniłam więc za zambrowskimi przyjaciółmi, za spędzonymi tam latami młodości. Ale pewnego dnia spotkałam koleżankę gimnazjalną z Zambrowa, Jadzię Perlitz (po wojnie zamieszkała w Krakowie z mężem architektem), córkę ówczesnego drogomistrza. Jej starsza siostra, Adela Woźniak była profesorką wykładającą sztuki piękne w zambrowskim gimnazjum, o czym było już wspomniane wcześniej. Jadwiga Perlitz przeprowadziła się z rodzicami i z bratem do Białegostoku. Jej ojciec zmarł tam po ciężkiej chorobie.
Jadwiga mieszkała przy ul. Sienkiewicza wraz z matką i bratem Zygmuntem6, kapitanem 42 Pułku Piechoty. Pracowała wówczas w aptece kasy chorych, gdzie prowadziła księgowość. Ogromnie się ucieszyłyśmy ze spotkania, ponieważ obie w Białymstoku czułyśmy się obco.
Oczywiście miałyśmy sobie dużo do opowiedzenia. Dom, w którym mieszkali Perlitzowie posiadał balkon, z którego można było dobrze obserwować stojący po drugiej stronie ulicy zbór baptystów. Otóż pewnego dnia, kiedy obie siedziałyśmy na balkonie i obserwowałyśmy zdążających na modlitwy baptystów, przechyliłam się przez poręcz i tak mocno przycisnęłam żebro, że się przesunęło, co odczuwam do dziś.
Jadzia miała poczucie humoru. Opowiadała, że pewnego dnia po przyjściu do pracy, zastała grupkę oczekujących interesantów. Usłyszała rozmowę, w której starsza kobieta – Żydówka, opowiadała, że ma tak zdolną i operatywną synową, która może wszystko załatwić. Swój wywód o synowej zakończyła: „Wie pani, to jest taka publiczna kobieta”. Na co oczekujący na otwarcie apteki wybuchnęli gromkim śmiechem.
Jednak w Białymstoku należało znaleźć sobie jakieś zajęcie. Musiałam pomyśleć o podjęciu pracy, ponieważ mój ojciec, ze względu na stan zdrowia, odszedł na emeryturę, a mama zaczęła poważnie chorować. Sprawy finansowe zaczęły się psuć, więc należało wesprzeć budżet rodzinny, tym bardziej, że dotychczas na utrzymaniu ojca było sześć osób. Dla zaoszczędzenia wydatków, zmieniliśmy mieszkanie na tańsze, przy ul. Warszawskiej.
W tamtym czasie o pracę nie było łatwo, trwał jeszcze ogólnoeuropejski kryzys gospodarczy, który bardzo dotknął społeczeństwo polskie, zwłaszcza młode kobiety. Owszem, trafiały się w gazetach ogłoszenia o posadach urzędniczych, ale chętnych było wiele i nie wszystkie warunki były do przyjęcia. Niektórym kandydatkom na sekretarki w prywatnych biurach z góry zapowiadano, że będą musiały spełniać jeszcze inną rolę.
Przez koleżankę Jadzię poznałam starszą, sympatyczną, dystyngowaną panią Pacewicz7 – wicedyrektorkę Seminarium Nauczycielskiego8 w Białymstoku. Była osobą samotną, więc dużo czasu poświęcała na działalność społeczną, zwłaszcza w organizacjach społecznych, także społeczno – politycznych, takich jak Liga Obrony Powietrznej Państwa, Polski Czerwony Krzyż i podobnych. Zaproponowała mi, abym uzupełniła swoje wykształcenie maturą pedagogiczną. Dawała ona uprawnienia nauczycielskie.
Takie przeszkolenie trwało pół roku, obowiązywały egzaminy z pedagogiki i egzamin praktyczny w szkole ćwiczeń. Psychologię i logikę zaliczono mi z gimnazjum w Zambrowie. Samo rozpoczęcie szkolenia było bardzo interesujące. Pani dyrektor Pacewicz wprowadziła mnie do klasy maturalnej seminarium, nie przedstawiła uczniom, ale jednego z nich poprosiła, aby przyniósł krzesło, posadziła mnie twarzą do uczniów i rozpoczęła wykład z pedagogiki. Tak było do końca szkolenia. Przynosiła też skrypty i materiały, z których poznawałam – obok wykładów – tajniki wiedzy pedagogicznej. Umiejętności praktyczne doskonaliłam w szkole ćwiczeń. Prowadziłam wszystkie lekcje, jakie wypadały w danym dniu według rozkładu zajęć. Najbardziej lubiłam prowadzić lekcje matematyki, ponieważ były one zgodne z moimi zainteresowaniami. W szkole ćwiczeń były dzieci z tzw. dobrych rodzin, dobrze ubrane, grzeczne, nie sprawiały kłopotów. Polubiłam pracę pedagogiczną.
Równolegle ze szkoleniem w seminarium zapisałam się na kurs pielęgniarski, zorganizowany przez Polski Czerwony Krzyż, dający uprawnienia do pracy w szpitalu. Trwał on dziewięć miesięcy, kończył się egzaminem chyba z piętnastu przedmiotów, np. z pielęgniarstwa, anatomii, lekoznawstwa, pierwszej pomocy, chirurgii, położnictwa i innych. Egzamin składało się przed czteroosobową komisją. Egzaminowali lekarze wykładający poprzednio te specjalności. Po pomyślnie zdanym egzaminie trzeba było jeszcze odbyć dwumiesięczną praktykę w szpitalach, do których otrzymywało się skierowanie. Ukończyło go około trzydziestu pań. Warunkiem przyjęcia na kurs było średnie wykształcenie. Ale był tam jeden wyjątek – pewna pani kapitanowa matury nie miała, ale ze względu na zajmowaną pozycję społeczną, na kurs została przyjęta, ukończyła go, ale praktycznie z niego nie skorzystała, bo nie miała takiej potrzeby. Otóż ta pani kapitanowa zaprzyjaźniła się ze mną i często korzystała z pomocy w nauce, szczególnie zaś ze skrupulatnie prowadzonych moich notatek.
Egzamin wypadł celująco, więc przy wręczaniu dyplomu ukończenia kursu dyrektor zaznaczył, że mam prawo wybrać szpital dla odbycia praktyki. Wybrałam szpital Polskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Warszawskiej9. Dyrektorem tego szpitala był dr Rotberg10, znakomity chirurg, zawsze opanowany, rozważny i życzliwy dla chorych i pielęgniarek. Szpital był niewielki, luksusowy jak na owe czasy, ale drogi dla pacjentów. Praktykę odbyłam na chirurgii. Pierwsza operacja, przy której asystowałam, utkwiła mi głęboko w pamięci. Przywieziono na salę mężczyznę z rakiem piersi. Operował sam doktor Rotberg. Wycinał mu duży fragment mięśnia z nowotworem. W czasie operacji czujnie obserwował, jak reaguję. Ponieważ nie zauważył niepokojących oznak, kontynuował spokojniej. Zdarzyło się, iż pod koniec praktyki stałam się także jego pacjentką.
Pewnego dnia przyszłam do szpitala z silnie bolącym małym palcem lewej nogi. Doktor Rotberg, widząc chory wyraz mojej twarzy, zechciał obejrzeć stopę. Po oględzinach zwrócił się do obecnej pielęgniarki:
– Siostro, proszę biksę.
Była to skrzyneczka z narzędziami chirurgicznymi. Wyjął z niej skalpel i bez znieczulenia przeciął obolały palec. Stwierdził, że jest zapalenie okostnej, więc będzie konieczna operacja, za tydzień. Oczywiście odbyła się, ale już z narkozą, bo konieczna była operacja kostna.
W międzyczasie kurs pedagogiczny się skończył, ale pracy nie podjęłam, ponieważ nadarzyła się okazja zapisania na następny kurs, tym razem buchalteryjny. Organizował go prywatnie profesor Ginzburg11, starszy, doświadczony w profesji człowiek. Kurs trwał cały rok i należało za niego zapłacić. W tej grupie szkolili się przeważnie Żydzi, tylko ja byłam narodowości polskiej. Wszyscy byli kulturalni, mili dla siebie, taktowni i pomagali sobie wzajemnie w rozwiązywaniu zawiłych zadań.
Jedna z kursantek, również Żydówka, Ida, przychodziła do mojego domu na wspólna naukę. Raz, chyba w jakieś żydowskie święto, przyniosła srebrny kieliszek wina z orzeszkami. Było delikatne i smaczne. Oczywiście Ida cieszyła się że byłam nim zachwycona. Kurs szybko dobiegł końca, wszyscy zdali egzamin i rozeszli się w swoje strony. Egzamin Pedagogiczny odbył się w Seminarium Nauczycielskim w Białymstoku w czasie matur. Jako absolwentka gimnazjum z maturą zdawałam – jak wszyscy seminarzyści – z pedagogiki i psychologii. Oczywiście, przedtem przed komisją należało zaliczyć lekcje praktyczne w szkole. Po egzaminie otrzymałam dyplom uprawniający do nauczania w szkołach. Trzeba więc było podjąć jakąś pracę. Pani Pacewicz poradziła, bym zamieściła w gazecie ogłoszenie o poszukiwaniu pracy nauczycielskiej.
Po pewnym czasie od ukazania się oferty przyjechała do domu rodziców Ludmiła Bołchowitinow z Pawłowicz, dziedziczka majątku położonego około 6 km od Kuźnicy Białostockiej. Pani Bołchowitinow zaproponowała mi posadę prywatnej nauczycielki dla jej jedynego syna, Igora, z możliwością zatrudnienia w jednoklasowej wiejskiej szkole we wsi Pawłowicze, odległej około 1,5 km od majątku. Interesowała się moimi kwalifikacjami i podała warunki: mieszkanie, wyżywienie, oraz miesięczną pensję, chyba 80 zł. Było to wynagrodzenie ówcześnie stosunkowo wysokie. Rozmowa trwała około godziny, odpowiedziałam, że się zastanowię i dam listowną odpowiedź w krótkim czasie. Postanowiłam zasięgnąć informacji o przyszłych chlebodawcach, ponieważ, jak doniosła jedna z przypadkowo spotkanych nauczycielek – na dworze tym zmieniali się często nauczyciele – bo dziedziczka miała być apodyktyczna. Radziła, aby tam nie jechać. Ale ta opinia chyba była zbyt naciągana, ponieważ relacjonująca bardzo nerwowo opowiadała. Widocznie w czasie pobytu u dziedziców nie spisała się dobrze, więc swoje niepowodzenie chciała usprawiedliwić. Zdecydowałam się pojechać do Pawłowicz. Ojciec oczywiście był z tego niezadowolony, ponieważ wolał mieć swoją córkę przy sobie. Jednak czasy były trudne i należało ulżyć rodzicom, usamodzielnić się materialnie. Z Białegostoku pojechałam pociągiem do Kuźnicy Białostockiej. Tam czekała bryczka, którą dojechałam do dworu12. Była wczesna wiosna, ale było ciepło. Ponieważ był wieczór, przyszły uczeń – Igor – nie przyszedł na powitanie, bo już spał. Budynek mieszkalny miał masywną bryłę, przypominał raczej budowlę koszarową, niż pałac. Zresztą, niedaleko, po prawej stronie wjazdu na rozległe podwórze stały dwa budynki używane kiedyś przez wojsko rosyjskie, teraz częściowo wykorzystane jako budynki gospodarcze. Front domu skierowany był na rozległy park i tam znajdował się główny podjazd dla gości, którzy zajeżdżali pod ganek z dwiema kolumnami. W parku był basen kąpielowy a za parkiem stały czworaki dla służby folwarcznej. Państwo Bołchowitinowowie powitali mnie grzecznie, ale bez zbytniej wylewności. Poproszono mnie do pokoju jadalnego na pierwszym piętrze na kolację. Rozmowa dotyczyła przebiegu podróży, ale po gospodarzach było widać, że badawczo mnie obserwują. Po kolacji gospodyni wskazała sąsiedni pokój, w którym miałam przenocować.
Rano, gdy się obudziłam, usłyszałam skrzyp drzwi i wyglądającą zza nich twarz chłopca. Gdy mnie zobaczył, cofnął się i zniknął.
Później jego mama powiedziała, że podobały mu się moje włosy – byłam ciemną szatynką. Rano po śniadaniu poznałam dokładniej swojego ucznia. Miał blisko 14 lat, był wysoki, dobrze zbudowany, o ciemnej karnacji. Rysy twarzy miał podobne do matki, karnację i włosy – do ojca. Okazał się bardzo rozmowny, pytał o moją rodzinę i rodzeństwo, potem oprowadził mnie po parku, także wszystkich zabudowaniach gospodarskich. Igor szybko nawiązał kontakt, jako nowa nauczycielka przypadłam mu do gustu.
Lekcje z Igorem prowadziłam według rozkładu zajęć, który został uzgodniony z kierownikiem szkoły powszechnej w Sokółce, odległej około 20 km. Przerabiałam z Igorem wszystkie przedmioty obowiązujące w szkole z wyjątkiem gimnastyki, artystycznych i religii rzymsko – katolickiej, gdyż chłopiec był wyznania prawosławnego. Nauka miała kończyć się sprawdzianem pod koniec siódmej klasy. Miał być to dwutygodniowy egzamin przeprowadzony przez nauczycieli na miejscu w szkole w Sokółce. Naukę rozpoczęłam od dokończenia programu klasy szóstej.
Lekcje odbywały się codziennie, w dni robocze, w godzinach między 10 a 14, czyli do obiadu. Po obiedzie miał trochę wolnego, potem odrabiał pisemne prace domowe i przygotowywał się ucząc do następnej lekcji. Oczywiście, przyswojona przez niego wiedza była sprawdzana i oceniana. Trzeba stwierdzić, że chłopiec był zdolny, jednak wymagał dozoru i systematycznej kontroli. Ale trudności nie sprawiał, nigdy nie było z jego strony sprzeciwu – chociaż wiedziałam, że poprzedni nauczyciele mieli z nim kłopoty i musieli z pracy zrezygnować.
cdn.
4 Feliks Burdecki – ur. 17.04.1904 w Toruniu, zm. 14.09.1991 w RPA. Polski pisarz science – fiction i popularyzator nauki. Ukończył studia na Uniwersytecie Poznańskim i w Strasburgu, doktorat obronił na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej. Za kolaborację skazany po wojnie na karę dożywotniego więzienia, zmarł na emigracji w RPA.
5 W latach trzydziestych wmurowano kamień węgielny pod planowany pomnik, tzw. „Wieżę Babel”. Pomnik wykonany przez Ludwika Kucza według zupełnie nowego projektu został odsłonięty dopiero w 1973 roku.
6 Kpt. Zygmunt Perlitz, ur. 15.08.1903 w Brańsku, zamordowany w 1940 roku w Katyniu.
7 Helena Pacewiczówna
8 Seminarium Nauczycielskie im. Króla Zygmunta Augusta w Białymstoku, składające się z dwóch oddzielnych seminariów: męskiego i żeńskiego, istniało w latach 1919–1932, ostatni rocznik opuścił mury szkoły w 1936 r. Mieściło się w pałacu Branickich a nauka trwała 5 lat.
9 Szpital Polskiego Czerwonego Krzyża przy ul. Warszawskiej 29 działał od 1921 (po przejęciu dotychczasowego szpitala przez PCK) do 1952 roku (od 1944 jako szpital miejski).
10 Dr Stanisław Rotberg, ur. 1882, ukończył studia medyczne w Kazaniu w 1909, ordynator Szpitala PCK w Białymstoku.
11 Salomon Ginzburg, dyrektor kursów handlowych w Białymstoku przy ul. Kilińskiego 13 od 1905 r.
12 Pałac Wołłowiczów w Pawłowiczach zbudowany w 1610 roku, przebudowany w XVIII wieku, częściowo zniszczony w 1944 roku.
/red/
od redakcji:
Materiał pobrano z książki „Eugenia i Marta historia jednego życia” za zgodą autora.
Poprzedni rozdział: https://historialomzy.pl/eugenia-i-marta-historia-jednego-zycia-czesc-3/
Następny rozdział: https://historialomzy.pl/eugenia-i-marta-historia-jednego-zycia-czesc-5/
Dziękujemy za przeczytanie artykułu :)
Jeśli chcesz być informowana(-y) o nowych artykułach, to obserwuj naszą stronę na https://www.facebook.com/historialomzy
oraz
zgłoś swój udział do grupy na FB:
https://www.facebook.com/groups/historialomzy