Publikacja książki “Eugenia i Marta historia jednego życia”. Jest to historia rodziny wywodzącej się z Ziemi Łomżyńskiej, na przestrzeni wieków. Wspomnienia spisał Bronisław Malinowski.
Redakcja Serwisu
Raz jednak stworzył przykrą sytuację na lekcji historii. Omawiałam z nim wtedy rozbiory Polski. Oczywiście, także i udział Rosji. W pewnym momencie wygłosił taki komentarz:
– Proszę pani, Polska musiała być rozebrana ponieważ Polacy lubili pić, krzyczeć „veto” i nie umieli się sami rządzić.
Zaskoczona zapytałam:
– A kto ci o tym powiedział ?
– Papa (czyli ojciec), odpowiedział.
I na tym na razie rozmowa z nim się skończyła. Ale jeszcze tego samego dnia wróciłam do tego tematu, w innych okolicznościach. Gdy udaliśmy się na obiad, był tam także zaprzyjaźniony aptekarz z Kuźnicy, wraz z żoną. Ojciec Igora zapytał jak mu poszły dzisiaj lekcje. Odpowiedziałam, że synowi lekcje poszły bardzo dobrze i przy okazji, jako nauczycielka, również się coś od niego nauczyłam.
– A czego ? Zapytali chórem.
– Pewnych szczegółów z historii Polski, których nie znałam, odpowiedziałam i powtórzyłam ze szczegółami wywód ich syna na temat rozbiorów Polski.
Zapanowała konsternacja i rodzice i Igor się zarumienili. Ojciec zwrócił się do niego:
– Jak mogłeś mówić takie głupstwa !
Wieńczesław Bołchowitinow był rodowitym Rosjaninem, z zawodu lekarzem. Praktykował w domu przyjmując u siebie chłopów z okolicznych wsi. Uciekł on do Polski po wojnie polsko – bolszewickiej, kiedy zaczęto w ZSRR niszczyć inteligencję. Musiał być w bliskich stosunkach z rodziną carską, ponieważ podczas mego tam pobytu na dworze przyjeżdżała do Bołchowitinowów elegancka panienka w wieku 22 lat (imienia nie pamiętam) z Paryża. Mówiła dobrze po polsku.
Była dla nich obca, ponieważ mówili jej per „pani”. Przy mnie rozmawiali po polsku. Wyczuwało się, że była to osoba bardzo miła, ale zachowywała się z wyczuwalnym dystansem. Była chyba tam ze trzy razy, najwyżej po trzy dni i w czasie tych krótkich pobytów chyba się polubiłyśmy. Rozmawiałyśmy na tematy ogólne, i spacerowałyśmy po parku. Potem, z reguły, odwożono ją na stację w Kuźnicy do pociągu. Zdarzyło się pewnego razu, iż pani Bołchowitinow powiedziała mi, że owa panienka była spokrewniona z rodziną carską, ostatniego cara zamordowanego przez bolszewików. Wyznała to w taki sposób, abym nikomu tego nie powtórzyła. Ludmiła była pół Polką, pół Rosjanką, wykształconą i mądrą kobietą. Jej ojciec był pułkownikiem armii carskiej, ale po jego śmierci ten temat nie był w towarzystwie poruszany. Wiadomo było tylko, że zwał się Kułakowski13.
Pani Ludmiła miała gruntowne wykształcenie. Widać było to ze sposobu bycia i mówienia. Była osobą energiczną, gospodarną, pracowitą. Sprawnie zarządzała służbą. Dom był duży. Połowę zajmowała jej siostra z mężem i z dwiema dziewczynkami oraz z drugą siostrą Galą – starszą panną, delikatnie mówiąc, niezrównoważoną. Z nimi mieszkała także matka, wówczas pani po sześćdziesiątce bez stałych zajęć. Mieli oni część majątku i niezbyt im się powodziło. Ludmiła ich nie lubiła. Żyli oddzielnie i się nie spotykali.
Wróćmy do nauki Igora. W następnym roku przerobiłam z nim program siódmej klasy szkoły powszechnej. Egzamin z siódmej klasy Igor zdawał w Sokółce. Tam też wystawiono mu świadectwo ukończenia szkoły. Stopnie otrzymał dobre, bo był bardzo zdolny. Rodzice podjęli inicjatywę, aby uczył się dalej w gimnazjum w Grodnie. Tam też udałam się z Igorem na egzamin wstępny. Zdawał, jak każdy, z języka polskiego, matematyki i historii. Oczywiście, zdał dobrze i został przyjęty.
W czasie pobytu w Grodnie odwiedziłam pracującego tam, ale w innym gimnazjum, profesora łaciny Aleksandra Woźniaka i jego żonę Adelę, nauczycielkę sztuk pięknych. Mieszkali w wynajętym mieszkaniu. Ucieszyli się bardzo, gdy zobaczyli mnie w swoich progach. Adela miała na sztaludze rozpięty brystol i rysowała węglem obraz „Orfeusz w piekle”. Ponieważ obraz był w zasadzie na ukończeniu i bardzo mi przypadł do gustu, podarowała go mnie. Przebywałam u Woźniaków półtora dnia. Wspominali czasy pracy w gimnazjum zambrowskim. Rano pan Woźniak dokonał zakupu. Specjalnie kupił obwarzanki, zwane bubliczkami. Była to dość duża bułeczka z ciasta. Gotowe obwarzanki wrzucało się na wrzącą wodę, a potem piekło w dobrze wygrzanym piecu. Były bardzo zbite i o ciekawym smaku. Ciasto robiło się na drożdżach, z jajkiem, dodawało się trochę tłuszczu i mleka. Były bardzo smakowite.
Igor był ulokowany na noc u znajomych Bołchowitinowów. Miał tam utrzymanie, więc po egzaminie mogłam się „urwać” do Woźniaków. Półtora dnia szybko minęło i trzeba było wracać do domu. W Grodnie byliśmy ponad tydzień, więc rodzice Igora oczekiwali z niecierpliwością na wyniki egzaminów. Gdy wróciliśmy, wielka była radość rodziców Igora z wyników egzaminu. Przebywałam u nich jeszcze dwa miesiące i wróciłam w sierpniu lub wrześniu do Białegostoku. Trzeba dodać, że prowadziłam jeszcze lekcje w jednoklasowej szkole w Mieleszkowicach Pawłowickich, małej wsi odległej od majątku około 2 km. Szkoła mieściła się w wiejskiej chałupce a uczyło się w niej dwanaścioro dzieci. Wprawdzie była w tej szkole nauczycielka, ale zachorowała i wyjechała ze wsi a dzieci zostały same. Zastępowałam ją do końca pobytu.
Po moim powrocie do Białegostoku ojciec przyniósł wiadomość, że jest możliwość zatrudnienia mnie na poczcie, jako pracownika kontraktowego, na stanowisku pracownika umysłowego. Pracowało tam prawie stu zatrudnionych. Ojciec przedtem tam pracował jako kontroler. Chciałam skorzystać z tej szansy, gdyż o pracę było niezwykle trudno. Przyjął mnie naczelnik, Andrzej Dąbrowski, sprawdził dokumenty, świadectwa i po krótkiej rozmowie zatrudnił w kancelarii, gdzie już pracowało trzech biuralistów. Do moich obowiązków należały wszystkie prace buchalteryjne, a więc pisanie na maszynie, wysyłanie pism, prowadzenie dziennika podawczego. Naczelnik Dąbrowski darzył mnie zaufaniem i nawet powierzył klucze do dokumentów poufnych.
Wśród stu pracowników zatrudnionych na tej poczcie było wielu bez szkoły powszechnej, a więc nie mieli podstawowego wykształcenia. Skrajnym przykładem tego stanu był jeden pracownik o imieniu Bernard, który był absolutnym analfabetą. Nie nadawał się do niczego, więc pełnił tylko funkcję strażnika przy drzwiach. Właśnie dla tych pracowników dyrekcja poczty zorganizowała na miejscu kurs dokształcający w zakresie wiedzy elementarnej z języka polskiego i matematyki. Kurs ten trwał około roku i kończył się egzaminem sprawdzającym umiejętność pisania i czytania. Wykładowczynią języka polskiego i matematyki byłam ja. Ze słuchaczy byłam bardzo zadowolona, gdyż byli pilni i zdyscyplinowani. Wszyscy podnieśli poziom czytania i liczenia, pełnili później funkcje listonoszy. Gorzej było z owym strażnikiem, który nauczył się tylko podpisać i trochę liczyć. Na tej poczcie znalazł się za zasługi, gdyż przez pewien czas był ordynansem marszałka Rydza – Śmigłego i tam został skierowany przez niego lub jego podwładnych. Oczywiście, wykłady dla pocztowców były płatne przez Urząd Pocztowy w wysokości 4 zł za godzinę lekcyjną. Udzielałam także prywatnych lekcji dwóm chłopcom w domach prywatnych. Jeden był synem adwokata. Drugi, synem znajomej wdowy – ten miał wielkie trudności z matematyką. W szkole uznano, iż stratą czasu będzie zajmowanie się jego dokształcaniem. Mnie udało się go podciągnąć i, ku zdumieniu nauczycieli, później radził sobie zupełnie nieźle. W tym czasie spotkałam przypadkowo swego gimnazjalnego kolegę, Hipolita Lisowskiego, podczas podróży autokarem z Zambrowa do Białegostoku. Jeszcze gimnazjalistą, mieszkał z rodzicami w Białymstoku, choć nauki pobierał w gimnazjum zambrowskim. Po tym spotkaniu w autokarze zaczął systematycznie mnie odwiedzać w moim domu rodzinnym w Białymstoku. Już miało prawie dojść do małżeństwa, ale w międzyczasie otrzymałam przeniesienie służbowe do Zambrowa i jego nadzieje na małżeństwo się rozwiały. To on raczej do niego dążył, ja nie byłam do końca przekonana co do tego związku.
Po roku pracy, dzięki przychylności naczelnika Dąbrowskiego i na jego wniosek, otrzymałam z Dyrekcji Poczt i Telegrafów z Warszawy pismo, w którym awansowano mnie o dwie grupy. Otrzymałam mianowanie i skierowanie do Zambrowa na pocztę, na stanowisko asystenta. Pracowałam na poszczególnych okienkach, gdzie dokonywano różnych operacji, więc wpłat, abonamentów radiowych, PKO, weksli itp.
Podczas pobytu w Zambrowie poznałam urzędnika samorządowego gminy Długobórz z siedzibą w Zambrowie, Jana Grądzkiego. Widziałam go wielokrotnie na ulicy, bo Zambrów to miasto małe, ale nie zwracałam na niego specjalnej uwagi, tym bardziej, że zapamiętale się mnie przyglądał. Jednak kiedyś wprosił się do domu znajomej, gdzie często bywałam, i tak zawiązała się znajomość oficjalna. Spotkaliśmy się ponownie na balu w gimnazjum i nawet razem tańczyliśmy. Zdarzyło się, że zostawiłam go w tańcu na środku sali, ale nie obraził się i nie zrezygnował z dalszej znajomości. Zawsze kręcił się w pobliżu.
Niebawem zostałam delegowana służbowo na półroczny kurs pocztowo – telekomunikacyjny do Warszawy. Szkolenie odbywało się w gmachu Poczty Głównej. Wraz z trzema koleżankami mieszkałam na prywatnej kwaterze przy ulicy Wspólnej. Jan Grądzki zaczął przyjeżdżać w odwiedziny do Warszawy. W końcu ta znajomość przerodziła się w narzeczeństwo. Ślub odbył się w Zambrowie 8 października 1937 roku. Nie było hucznego wesela. Na ślubie byli tylko rodzice narzeczonych i najbliżsi współpracownicy. Zjawił się też baron Witold von Horoch, u którego kiedyś mieszkaliśmy z rodziną.
Mój mąż Jan pracował w gminie do końca sierpnia 1939 r. Pierwszego września został zmobilizowany do Pułku Łączności w Warszawie. W tym czasie byłam na urlopie w Białymstoku i podczas odjazdu męża do wojska minęłam się z nim w drodze. Po przyjeździe z urlopu 1 września poszłam do pracy na pocztę.
W tym czasie urząd pocztowy i telegraficzny został podporządkowany Wojsku Polskiemu i był przez żołnierzy chroniony, jak zresztą i sąsiednie ulice, na których w wozach przy drodze czuwało wielu żołnierzy z bronią gotową do strzału.
W Zambrowie była wielka koncentracja wojska ze względu na obecne tam koszary. Pierwszego września Niemcy bombardowali te koszary i pobliski las, do którego z koszar żołnierze się wycofali. Podczas tego nalotu było dużo zranionych i zabitych, karetki wojskowe woziły rannych żołnierzy do Białegostoku. Na ulicy były strugi krwi. Tego dnia jeden niemiecki samolot przeleciał nad pocztą z zamiarem zbombardowania, ale został strącony, a pilot wzięty do niewoli. Jak później mówiono, ów niemiecki pilot był wychowany w Polsce, skończył szkołę rezerwy piechoty w Zambrowie, znał więc dokładnie miasto i ludzi. W tym czasie dużo interesantów przybywało na pocztę, widocznie żal mu się zrobiło ogromnych strat, bombę zrzucił w ogrody i poczta na razie została nietknięta.
Naloty odbywały się często, więc pracownicy poczty musieli uciekać do ziemnych schronów wykopanych na zapleczu budynku pocztowego. Po napaści Niemców na Polskę dokumenty pocztowe zostały spakowane. Drugiego września Niemcy miasto zbombardowali, więc podjęłam inicjatywę wywiezienia dokumentów – naczelnik okazał się mało obrotny i zachowywał się biernie. Zatrzymałam trzy furmanki z uciekinierami i poprosiłam, by zabrali nas, rodziny pocztowców, a z nami dokumenty i pieczęcie. Z krótką jedynie bronią osobistą skierowaliśmy się na wschód. Postanowiliśmy zatrzymać się w Wysokiem Mazowieckiem na krótki odpoczynek. Odpoczęliśmy w jakiejś piwnicy, z obawy przed nalotami, po czym pojechaliśmy dalej. Spotkaliśmy po drodze jedyny polski dom – kurną glinianą chatę, w której byli rodzice oraz ich dorosła córka – niebawem miała wychodzić za mąż. Chata była kryta słomą, nie miała komina, tylko dziurę w dachu. Wewnątrz stał duży piec do chleba, gotowania, pieczenia. Na nim też się spało.
Mijani w drodze Białorusini, w sporych grupach, musieli znać niedaleką przyszłość, zaczepiali nas, buńczucznie się odgrażali:
– Zobaczycie co będzie 17 września, popamiętacie nas…. Uśmiechaliśmy się porozumiewawczo, bo w ich groźby nie wierzyliśmy. Jednak się spełniły. Faktycznie, 17 września wkroczyli sowieci. Owego dnia zastali nas, pocztowców w jednej z mijanych wiosek, już za Wołkowyskiem. Zatem Białorusini musieli wiedzieć, że do Polski wkroczą sowieci i wiedzieli kiedy wkroczą.
Rosjanie weszli niespodziewanie, rozbroili nas, obyło się jednak bez innych ich działań. Wszystkie dokumenty pocztowe (mobilizacyjne, tajne itp.) wraz z pracownikami poczty i ich rodzinami, wrzuciliśmy do sadzawki we wsi i obciążyliśmy kamieniami.
Topienie dokumentów odbyło się w nocy, w tajemnicy, już po wkroczeniu Rosjan. Potem, w zasadzie za frontem rosyjskim, zaczęliśmy organizować powrót do Zambrowa. Nie pamiętam poszczególnych miejscowości, przez które wracaliśmy tymi samymi furmankami i z tymi samymi ludźmi. W powrotnej drodze ludność białoruska odnosiła się do nas bardzo wrogo. Dokonywali stale rewizji na wozach i zabierali co się dało. Powracając mieliśmy jeszcze ze sobą zapasy żywności, głównie konserwy, które otrzymaliśmy od wojska w Zambrowie, na drogę – te też zostały odebrane. Nawet rozpruli poduszkę i wyrzucili pierze. Chcieli także ściągnąć z nóg moje pantofle, ale jakoś przekonałam ich i je zostawili. Niektórzy Białorusini byli ubrani w polskie mundury wojskowe. Ze względu na moje pantofle podejrzewano mnie, że jestem żoną policjanta (dlaczego?) – czyli musiałam być zamożna w ich mniemaniu. Podczas przejazdu przez rzekę dokonywano także rewizji na mostach. Jednemu Białorusinowi ubranemu w szczątkowy mundur wojskowy z rogatywką, ale bez orzełka, stojącemu na moście i jedzącemu pajdę chleba posmarowaną grubo masłem powiedziałam „smacznego!”.
Odpowiedział:
– Za was to byłem zawsze głodny, a teraz zobaczcie co jem!
Warto tutaj dodać, że ludność białoruska owacjami witała sowieckie wojsko. Zwłaszcza radośnie witali ojcowie swoich synów w mundurach sowieckich. Widocznie ich synowie uciekli przedtem za granicę i tam wstąpili do Armii Czerwonej, a teraz wracali bić Polaków. Bocznymi drogami dotarliśmy w okolice Wołkowyska, później dalej i dalej, nie wjeżdżając do wsi i miasteczek jechaliśmy ostrożnie, starając się nie rzucać mieszkańcom w oczy. Woźnice urządzali popasy dla koni w lasach, odpoczywaliśmy i my. Dotarliśmy w okolice Zabłudowa. Tutaj właśnie (umyślnie nie wjeżdżaliśmy do miejscowości), dostrzegłam pracujących na słupach telefonistów naprawiających linię. Zatrzymałam wszystkie trzy furmanki. Nie znałam tych monterów, ale sądziłam, że jako pracownicy zatrudnieni w firmie telekomunikacyjnej mogli znać mojego ojca. Zapytałam więc czy znają Bodaka i wiedzą co się z nim dzieje. Jeden z robotników opowiedział, że ojciec był z nimi, ale został aresztowany przez Białorusinów, umieszczony w pobliskiej stodole i czeka na rozstrzelanie, bo w pewnej odległości za stodołą rozstrzeliwują ludzi.
Ci rozstrzeliwujący byli też w polskich mundurach wojskowych. Do stodoły było chyba z 300 metrów, ruszyłam tam w pośpiechu. Ów robotnik ostrzegł mnie, abym tego nie robiła, ponieważ i ja zostanę rozstrzelana. Machnęłam ręką na to ostrzeżenie i pobiegłam. W tym czasie stodoły nikt nie pilnował, strażnicy byli nieobecni, bo, być może, byli zajęci rozstrzeliwaniem aresztantów, tak że do stodoły dotarłam bez przeszkód. Ujrzałam tam grupę mężczyzn leżących na słomie, smutnych, zrezygnowanych, wśród nich był mój ojciec! Dobiegłam do niego, chwyciłam za rękę i powiedziałam:
– Tatusiu uciekajmy, niedaleko czekają furmanki !
Odpowiedział z rezygnacją:
– Nigdzie nie będę uciekał, patrz co się dzieje, co chwilę kogoś prowadzą ! Uciekaj ty sama bo i ciebie zastrzelą.
Nie mogłam pozwolić sobie na opuszczenie ojca. Wolałabym razem z nim zginąć, niż go tutaj pozostawić, chwyciłam ponownie za rękę, poderwałam go i powtórzyłam:
– Uciekajmy ! Stodoły nikt nie pilnuje !
Opierał się trochę, ale zaskoczony moją obecnością i stanowczą postawą szybko się podniósł i wybiegliśmy w kierunku furmanek. Dobiegliśmy szczęśliwie i ruszyliśmy z kopyta. Dziwiłam się bardzo, że nikt ze stodoły nie ruszył z nami. Widocznie byli już zdecydowani na śmierć. Szybko oddalaliśmy się od Zabłudowa – nikt nas nie ścigał.
Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Białegostoku, ale do miasta nie wstępowaliśmy. Poprosiłam ojca (ponieważ sama nie mogłam pójść, bo byłam w ciąży i lękałam się, że mogę zobaczyć najgorsze), aby poszedł do naszego domu zobaczyć co się dzieje z resztą rodziny. Ojciec udał się poprzez ogrody i szczęśliwie dotarł do ulicy Nowowarszawskiej, gdzie rodzina wówczas mieszkała.
Była to ulica peryferyjna, więc ojciec niezauważony dotarł na miejsce szczęśliwie. Zastał w domu wszystkich, to znaczy mamę, braci Zbyszka i Jurka oraz najmłodszą – siostrę Ankę. Trwało to niedługo i wszyscy jak stali, bez bagaży, czy tobołków, przybyli w komplecie do oczekujących furmanek – po krótkim powitaniu, powiększony o moich najbliższych „konwój” ruszył w kierunku Zambrowa. Po drodze nasi wozacy zatrzymali się w lesie koło jakiejś wsi na popas i odpoczynek. Aby się dowiedzieć co się dzieje, poszli na zwiady do mijanej wsi, my zaś zostaliśmy z furmanką w lesie. Dowiedzieli się od swych krewnych, że w miejscowości Poryte (gdzie mieszkała rodzina męża) zginął w walkach z Niemcami jako żołnierz, mój mąż Jan Grądzki. O tym fakcie opowiadali raczej jako zdarzenie tragiczne, nie dotyczące nikogo z podróżujących. Był to dla mnie szok, ale nie było wyjścia, trzeba było jechać dalej, bowiem do Zambrowa było jeszcze kilkanaście kilometrów. Po odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę. Do Nagórk (nieopodal Zambrowa) dotarliśmy jeszcze tego samego dnia. Zatrzymałam się w Nagórkach u państwa Krajewskich – jednego z trzech gospodarzy, którzy owymi trzema furmankami jechali. Sam Krajewski udał się do Porytego (ok. 3 km od Nagórk), aby dowiedzieć się co się tam dzieje. Po powrocie oświadczył, że rodzina męża jest w komplecie a ów żołnierz, który zginął to nie był mój mąż, tylko do niego trochę podobny jakiś nieznajomy. Po przenocowaniu u Krajewskich, siostra gospodarzy poprosiła mnie, aby pójść do jednego z domów, gdzie znajdował się ciężko ranny żołnierz, podchorąży rezerwy Mieczysław Nagórka z 71 Pułku Piechoty z Zambrowa. Właśnie niedawno (13/14 września) przywieziono go do domu jego rodziców, rannego w bitwie koło Andrzejewa. Znałam z widzenia tego jegomościa, a to z incydentu na poczcie przed wojną, ale nie wiedziałam, że o niego chodzi. Nie poszłam tam, bo miałam dosyć własnych kłopotów. Przed wieczorem odwieziono mnie do Porytego do teściów.
Niestety, teściowie o losie męża nic nie wiedzieli. A ów zabity – jak rozpoznała teściowa – to nie był Janek, nie był moim mężem.
Było to już chyba po 20 września. Przez około dwa tygodnie nie było w okolicach Porytego ani wojsk niemieckich, ani sowieckich. Był to więc pas ziemi niczyjej. Jak się później okazało, obaj okupanci nie ustalili jeszcze przebiegu granicy rozbioru w tamtych okolicach i w tej sprawie prowadzili rokowania, o czym w tym czasie oficjalnie nie było wiadomo. Wkrótce, ziemie te przypadły ZSRR, łącznie z Zambrowem i Łomżą. Po wkroczeniu do Porytego sowieci kwaterowali u rolników. Żołnierzami były także kobiety rosyjskie, które zajmowały się praniem i gotowaniem dla wojska. Zaraz też zaczęli umacniać swoją władzę poprzez szerzenie propagandy. W tym celu zarówno w Porytem, jak i w okolicznych wsiach organizowali obowiązkowe zebrania ludności, po którą do domów we wsiach wysyłali żołnierzy. Na tych zebraniach (odbywały się w szkole) zachwalali władzę radziecką. Spośród mieszkańców wybierali wiejską radę i jej przewodniczącego, którzy to mieli zarządzać wsią. W domu teściów kwaterował jeden z oficerów o nazwisku Mierzlak, był bardzo podejrzliwy i mrukliwy. Zajmował alkierzyk i na noc drzwi zapierał krzesłem, gdyż mocno się bał. Dom miał dwa pokoje z kuchnią, tak że cała rodzina zajmowała tylko większy pokój i kuchnię. W pokoju był brat męża z rodziną, w kuchni – teściowie i ja. Na razie Rosjanie nie czepiali się nikogo. Założyli sklepik, „kooperatywę”, w którym według przydziału można było kupić za polskie pieniądze niektóre towary, jak cukierki czekoladowe (bardzo smaczne), czy materiały na sukienki, ale w ograniczonej ilości. Po pewnym czasie część wojska się wycofała, a pozostały tylko posterunki w miejscowym majątku hrabiego Dzieduszyckiego i we wsi. Okupanci uruchomili gorzelnię (‘Spirtzawod’) z silnie rozbudowanym aparatem administracyjnym. Był tam dyrektor, jego zastępca oraz liczny aparat urzędniczy. Muszę tutaj dodać, że po przyjeździe do Porytego, chyba w październiku, otrzymałam wiadomość z odległego o około 5 km Zambrowa, że Rosjanie wywiesili na słupach ogłoszenia z nazwiskami byłych pracowników pocztowych, aby natychmiast zgłosili się do pracy na poczcie. Musiałam więc udać się do pracy, gdyż grożono sądem polowym. Była to już chyba późna jesień 1939 roku. Zgłosiłam się w Zambrowie na pocztę u naczelnika, starego pracownika pocztowego z pobliskiej wsi. Przedwojennego naczelnika nie było, bo uciekł gdzieś przed frontem i ów nowy go zastępował. Nazwiska jego nie zapamiętałam.
Podjęłam pracę na poczcie na tym samym stanowisku, co poprzednio, jednak trzeba było wykonywać więcej innych obowiązków, gdyż nie wszyscy pracownicy powrócili do pracy. Obsługiwałam centralę telefoniczną, dwa aparaty Morse’a do obsługi których przeszłam przeszkolenie przed wojną w Warszawie. Obsługiwałam okienko nadawcze telegramów, sprzedaż znaczków pocztowych, obsługę weksli. Była to praca na trzy zmiany. Najgorzej było nocą, bo często pojawiali się oficerowie i czegoś szukali. Raz chcieli mi zabrać obrączkę ślubną, ale powiedziałam, że obrączek ślubnych z palca się nie zdejmuje. Odpuścili sobie wówczas. Innym razem zadzwonił na pocztę rosyjski prokurator i zarzucił mi, łamaną polszczyzną:
– Ty przeklęta Polko podsłuchujesz rozmowy, jeśli cię przyłapiemy to będziesz zlikwidowana!
– Nic podobnego, po rosyjsku nie rozumiem! Odpowiedziałam.
Dał mi spokój. Jednak podsłuchiwałam w dalszym ciągu. W tym czasie bowiem tworzyła się konspiracja i wiadomości krążące wśród sowietów były zainteresowanym osobom potrzebne. Praca na poczcie była dla mnie uciążliwa, byłam w zaawansowanej ciąży i szybko się męczyłam. W nocy nie było gdzie odpoczywać, więc zdjęłam drzwi z zawiasów i kładłam się na nich, gdy nie było ruchu interesantów. Moje mieszkanie w Zambrowie zostało zarekwirowane na szpital, tak jak i mieszkanie sąsiadów. Oba mieszkania znajdowały się nad przedwojennym ośrodkiem zdrowia, więc zostały z nim połączone.
Do pracy na poczcie musiałam dojeżdżać z Porytego Jabłoni odległego o 5 km od Zambrowa. Mniej więcej w tym samym czasie, na przełomie września i października, gdy rozpoczynałam pracę na poczcie, powrócił mój mąż Jan Grądzki. Cały i zdrowy. W październiku lub listopadzie Niemcy z Rosjanami dokonali gruntownego rozgraniczenia swych zdobyczy. Cała Białostocczyzna wraz z Zambrowem dostała się pod wpływy radzieckie. W Zambrowie, Porytem, Nagórkach stały oddziały Armii Czerwonej. Mąż podjął pracę w gorzelni w Porytem Jabłoni, w majątku hrabiego Dzieduszyckiego, jako magazynier wyrobów spirytusowych. Ja pracowałam na poczcie do lutego 1940 roku. Z powodu upadku miałam zwolnienie lekarskie aż do 20 marca, czyli urodzin syna Wojciecha. Poród był ciężki, a ponieważ nie było lekarza, odbierała go miejscowa babka wiejska. Po porodzie otrzymałam z poczty dokumenty dotyczące urlopu macierzyńskiego. Trwał on trzy miesiące. Urlopy macierzyńskie nie były przed wojną w Polsce znane. Ten był dla mnie zaskoczeniem, gdyż przez trzy miesiące otrzymywałam wynagrodzenie. Po urlopie macierzyńskim władze rosyjskie poszły mi na rękę i, aby być blisko dziecka, zatrudniono mnie w gorzelni jako buchaltera na punkcie skupu zboża na spirytus w Zambrowie. Dowożono mnie wozem konnym do pracy, a także, w czasie pracy, na karmienie synka. Dyrektorem tej gorzelni był cywil rosyjski, Czernikow, bardzo inteligentny człowiek, mieszkający z żoną i chyba z trojgiem dzieci. Była ona prostą, wiejską dziewczyną. Oboje nie umieli posługiwać się nożem i widelcem ani nie znali podstawowych zasad bon – tonu.
Pewnego razu, gdy zaprosiłam ich na obiad, wstrzymywali się od posiłku. Gdy się zapytałam czemu nie konsumują, Czernikow odpowiedział, że u nich sztućce nie są w użyciu. Później, w sekrecie, opowiedział, iż pochodzi z arystokratycznej rodziny, ale po rewolucji ukrywał się w społeczności, wśród której zatracił wszelkie zasady, treści, umiejętności, którymi żył niegdyś w gronie rodziny.
Na punkcie skupu pracowałam jakiś czas, potem przeniesiono mnie na stanowisko księgowej w gorzelni. Pracowałam tam chyba z pół roku, potem udało mi się wykręcić od pracy (był obowiązek pracy) i pozostałam w domu z dzieckiem. Mąż nadal pracował w gorzelni. W tym czasie zaczął udzielać się w konspiracji. Zaczęło się to dla mnie niewinnie. Były to początkowo częste odwiedziny „kolegów” męża u nas w domu. Tajemnicze, ukradkowe rozmowy, porozumiewawcze gesty, półsłowa, tak wówczas się zachowywali. Niektórzy bywali tylko moment, godzinę – dwie, inni dłużej – nocowali i znikali. Oczywiście wiedziałam, że nie są to koledzy. Dopiero później mąż zdradził mi, że jest w konspiracji i zasugerował, żebym i ja o tym pomyślała. Pewnego dnia przyjechał do nas znany mi z widzenia brunet średniego wzrostu, nieogolony. Przebywał kilka dni ale wciąż gdzieś wychodził. Po tej wizycie bywał u nas często, przekazywał mężowi jakieś informacje i potem znikał. Pewnego dnia, gdy byliśmy we troje, tzn. mąż, on i ja, mąż wspomniał o zaprzysiężeniu. Wtedy nasz gość zdjął krucyfiks ze ściany, kazał mi położyć na nim rękę i polecił powtarzać rotę przysięgi. Niestety, jej słowa zapomniałam…
Przyjmujący przysięgę był porucznikiem 71 Pułku Piechoty, który przed wojną stacjonował w Zambrowie. Nosił pseudonim „Kalina”, a rzeczywiście nazywał się Kazimierz Malinowski14. Znaliśmy się sprzed wojny, chociaż tylko z widzenia. Teraz, ze względu na niedbały zarost, był trudny do rozpoznania. Sama podziemna organizacja (późniejsza AK) powstała w prywatnej aptece, miejscu pracy Barbary Michałowskiej15 w Zambrowie. Było tam sporo pomieszczeń, tam też odbywały się tajne spotkania.
Z nich to narodził się obwód zambrowski należący do okręgu białostockiego. Komendantem obwodu był właśnie „Kalina”, a okręgu białostockiego – Władysław Liniarski ps. „Mścisław”16.
13 Ludmiła Bołchowitinow była córką Elżbiety Kułakowskiej, właścicielki pałacu Wołłowiczów od 1910 roku. Elżbieta Kułakowska przeprowadziła gruntowny remont pałacu i majątku. Po drugiej wojnie światowej rozbiórce uszkodzonego pałacu zapobiegł prof. Paweł Kułakowski, syn Elżbiety.
14 Kpt/mjr Kazimierz Malinowski „Kalina”, „Jaxa”, komendant Obwodu AK Zambrów.
15 Barbara Michałowska „Basia”, farmaceutka, pracownica apteki pana Skarżyńskiego w Zambrowie, rozstrzelana najprawdopodobniej podczas zbiorowej egzekucji w sierpniu 1943 roku.
16 Władysław Liniarski „Mścisław” (23.11.1897 – 11.04.1984) – podpułkownik WP, komendant Białostockiego Okręgu ZWZ-AK.
/red/
od redakcji:
Materiał pobrano z książki „Eugenia i Marta historia jednego życia” za zgodą autora.
cdn.
Poprzedni rozdział: https://historialomzy.pl/eugenia-i-marta-historia-jednego-zycia-czesc-4/
Dziękujemy za przeczytanie artykułu :)
Jeśli chcesz być informowana(-y) o nowych artykułach, to obserwuj naszą stronę na https://www.facebook.com/historialomzy
oraz
zgłoś swój udział do grupy na FB:
https://www.facebook.com/groups/historialomzy