Freblówka pani Kossakowskiej
(Zagadka 153 )
Pewnego dnia, na naszym portalu ukazała się fotografia i pytanie: Na jakiej ulicy w Łomży znajdował się umieszczony na zdjęciu budynek oraz z jakiego okresu historycznego pochodził ?
Z jakiego okresu historycznego pochodził – nie mam pojęcia (na pewno sprzed I wojny światowej), ale jego usytuowanie oraz historię lat międzywojennych i okupacyjnych znałem doskonale. Spędziłem w nim kilka moich dziecięcych lat, a także kilkanaście najtrudniejszych w moim młodzieńczym życiu dni.
Dom wraz ze znajdującym się za nim dużym ogrodem w okresie międzywojennym był własnością państwa Henryka i Konstancji Kossakowskich. Czy cala posesja zawsze należała do tej rodziny – nie wiem, ale pewne wątpliwości nasuwało określanie przez niektórych starszych, ówczesnych mieszkańców Łomży ślizgawki urządzanej zimą na stawie zlokalizowanym w ogrodzie „ ślizgawką u Czochana”. Być może posesja ta też kiedyś, przed I wojną, należała do rodziny Czochańskich i później dopiero trafiła w ręce państwa Kossakowskich, bo „Kinem Czochana” było nazywane ówczesne kino „Reduta” (powojenne „Milenium”) będące własnością pana Czochańskiego. Tej zagadki dzisiaj już pewno nikt nie rozwiąże.
Ten drewniany budynek , sądząc po stylu, zbudowany najprawdopodobniej w „czasach carskich” usytuowany był na rogu ulic Stacha Konwy (wysoka część frontowa ze sklepem) i Nowogrodzkiej (część parterowa). Od strony ul. Stacha Konwy było też dość obszerne podwórko ograniczone od ogrodu ( równolegle do ul. Stacha Konwy) parterową murowaną oficyną z dwoma niewielkimi mieszkaniami, a od strony sąsiada, również parterowym budynkiem z pomieszczeniami gospodarczymi, którego fragment widać po prawej stronie za drewnianą bramą.
Dom składał się z dwóch integralnych części : piętrowej ze szczytem od ul Stacha Konwy i parterowej, wzdłuż ul. Nowogrodzkiej, ze szczytem od strony na ogrodu. Było w nim cztery mieszkania: jedno na parterze od strony ul. Stacha Konwy, nad nim dwa na piętrze i jedno w części parterowej ( wzdłuż ul. Nowogrodzkiej). Wejścia do wszystkich były z korytarza, do którego wchodziło się od podwórka poprzez usytuowany tam ganek. Po lewej stronie korytarza było wejście do parterowego mieszkania części piętrowej, a po prawej – „wejście kuchenne” do mieszkania zajmującego całą część parterową. Bezpośrednie „frontowe wejście” do tego mieszkania znajdowało się od strony ul. Nowogrodzkiej. (Gdyby fotografia była jaśniejsza można by je było zobaczyć na środku budynku pomiędzy dwoma drzewami). W korytarzu były też schody prowadzące do mieszkań na piętrze, a także wejście do piwnicy. Widoczny na fotografii sklep posiadał tylko wejście „od ulicy”. Ten lokal wynajmował żydowski kupiec prowadzący niewielki sklep spożywczy, jakich dziesiątki były w Łomży i okolicach, a które oprócz artykułów spożywczych oferowały czasami także naftę, mydło i „bielidło”.
Teren wzdłuż ulicy Nowogrodzkiej znacznie się obniżał , co widać na podmurówce. Różnica poziomów pomiędzy krańcami budynku była tak znaczna, że ze znajdującego w części parterowej tarasu schodziło się do ogrodu po kilku stopniach. Ogród odgrodzony od ul. Nowogrodzkiej drewnianym płotem, którego fragment widać na dole fotografii po lewej stronie, był podzielony drogą biegnącą od bramy wjazdowej na dwie części. Niewielka część po prawej stronie, użytkowana przez pp. Kossakowskich była częścią „ozdobną”. Były na niej klomby z kwiatami przedzielane żwirowanymi alejkami, krzewy ozdobne i kilka drzew owocowych. Po lewej stronie rozciągał się duży (chyba około hektara) teren uprawny , a za nim duży zarybiony karasiami staw, w zimie przekształcany przez pana Kossakowskiego na znaną i uczęszczaną ślizgawkę. Ten teren z wyjątkiem stawu, dzierżawił żydowski ogrodnik ( chyba nazywał się Honka, lub Honek…) który uprawiał tam warzywa. Pamiętam wielkie zagony marchwi, buraków, kapusty…
Jak podałem to wyżej , całą cześć parterową wzdłuż Nowogrodzkiej zajmowało pięciopokojowe mieszkanie ( okna od dwóch pokoi widać na fotografii ), w którym pani Kossakowska nie tylko mieszkała z rodziną ale też przez prawie dziesięć lat prowadziła tam „freblówkę”. Tak, w początkach XX wieku, od nazwiska ich twórcy – niemieckiego pedagoga Fredricha Frὂbla – nazywano placówki przedszkolne, a „freblankami” – pracujące w nich wychowawczynie. ( Termin „przedszkole” pojawił się po raz pierwszy w Polsce na tzw. Sejmie nauczycielskim w 1919 roku. Powołano wówczas sekcję wychowawczyń przedszkoli. Nazwę przedszkole wprowadzono w Ustawie o ustroju szkolnictwa z 11 marca 1932 roku, ale nazwa „freblówka” w języku potocznym była używana jeszcze dość długo.)
Historię tej placówki przedszkolnej , używając już dzisiejszej nazwy „przedszkole”, opisała w „Łomżyńskich Wspomnieniach” (Wyd. Oddział Warszawski TPZŁ 1998) córka pani Kossakowskiej – Hanka Oczepowska (Kossakowska) :
…Pierwsze przedszkole, do którego uczęszczałyśmy z moją siostrą Elą, prowadziła w Łomży przy ul Pięknej(?) w połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku pani Stefania Niemyska. Niestety pani Niemyska chyba po roku pracy została przeniesiona do Ostrołęki i małe dzieci w mieście pozbawione były przygotowania przedszkolnego. Znalazła się wreszcie chętna – moja mama – Konstancja Kossakowska, która miała nas – dwie córki- bliźniaczki w wieku przedszkolnym. W czasie I wojny światowej mama znalazła się na terenie obecnej Ukrainy, tam prowadziła w latach 1915- 1918 sierociniec dla polskich dzieci i posiadała odpowiednie zaświadczenie. Aż się zdziwiła, kiedy zaczęły napływać zgłoszenia i to przez kilka lat ( 1927-1936). Na początku było 10 dzieci, a zimą nawet ilość się podwoiła.
Mama bardzo lubiła dzieci i umiała się nimi zajmować. Za pierwsze „wpisowe” w jej prywatnym mieszkaniu zaczęło się przemeblowanie. Największy pokój ( ponad 20 m2 – dom był własny a w nim nasze 5-cio pokojowe mieszkanie) był już „przedszkolem,”, z dwoma długimi stolami i kilkunastoma krzesełkami obstalowanymi u stolarza. Potem przybyło trochę zabawek. Były to przeważnie celuloidowe laki „nagusy” do ubierania, mycia i tzw. „opieki”, aby mogły zachować się na dłużej dla następnych „roczników”. Dzieci w ten sposób uczyły się oszczędzania zabawek i ich szanowania. Potem przybyło książeczek. Było dużo czytania opowiadań, bajeczek, wierszy.
Dzieci okazały się bardzo dobre, mądre i szybko przystosowały się do warunków jakie panowały w przedszkolu. Całe miasto nie było wówczas skanalizowane. Więc w kuchni urządzona była umywalka, a za kuchnią – ubikacja. Przedpokój został zamieniony w szatnię, gdzie dzieci według swoich znaków zostawiały okrycia i buciki. Na płycie kuchennej gosposia grzała dzieciom (które nie przyniosły termosów) mleko, lub kakao na drugie śniadanie. I tak przy współpracy z rodzicami panowało przyjemne zrozumienie, choć dzieci były różnych wyznań – nie tylko katolickie. Pracowitości i wytrwałości uczyły się robiąc tekturowe koszyczki przeplatane z których robiona była wystawa dla rodziców, często z nagrodami. W okresie jesieni było trochę kasztanów i jarzyn z którymi dzieci przychodziły na lekcje przyrody. Było też nieco historii Polski i rachunków „ na palcach”. Zimą przy odpowiedniej pogodzie wyprowadzano dzieci do sąsiedniego parku na spacer. Latem miały do dyspozycji ogród łącznie z drzewami ( owocowymi) i krzakami, a więc i ruch na powietrzu. Gdy nadszedł okres przed świętami Bożego Narodzenia dzieciaki robiły bardzo wiele zabawek choinkowych. Mama moja znosiła całe zwoje różnokolorowych ozdobnych papierów, główek aniołków, gwiazdek i tp. I znowu dzieci wysilały się w pomysłach i prześcigały w wykonywaniu pięknych łańcuchów, pajaców i innych ozdób. Radością dla dzieciaków był też bal noworoczny jaki organizowano przy pomocy i współpracy rodziców w wynajętej sali Klubu Wioślarskiego. Każda mama wysilała się podobnie jak dzisiaj, by jej dziecko było najpiękniej ubrane. A stroje wykonywano własnoręcznie. Przedtem dzieci przez wiele dni uczyły się ról do przedstawienia, skeczów i tp. Ja pod kierunkiem i opieką niewiele starszej koleżanki – Hani Bielickiej – uczyłam się „czardasza”.


Z innych okazji, bez potrzeby wynajęcia sali, dzieciaki też uczyły się na pamięć ról do inscenizacji wiersza o tematyce wiosennej. Powodów do radości im nie brakowało. Myślały o tym wraz z moją mamą mamusie podopiecznych. Choć o dzisiejszych dyskotekach nikomu się jeszcze nie śniło, ale najbardziej oczekiwane były zabawy noworoczne na dużej sali.A czas leciał, biegł nieubłaganie. Co rok już dzieci dorastały i przybywały nowe. Na piękne dziewuszki wyrosły Basie, Niunie, Tereski, tylu zgrabnych chłopaków z zawadiackich Leszków, czy Januszków…
I moją pierwszą „uczelnią” była freblówka Pani Kossakowskiej.

Nie pamiętam pierwszego dnia w tej „uczelni”, ale zapewne dlatego, że państwo Kossakowscy byli bardzo zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami (pani Kossakowska i moja mama były chyba szkolnymi koleżankami) a Hankę i Elę (zwane u nas po prostu „dziewczynkami”) traktowałem jak wlane rodzone siostry, których nigdy nie miałem. Dlatego też prawdopodobnie chodzenie do przedszkola niewiele się dla mnie różniło od normalnego chodzenia z rodzicami do państwa Kossakowskich, ale zapamiętałem na zawsze kilka faktów związanych z tą moją pierwszą „uczelnią”:
W ogrodzie państwa Kossakowskich, po prawej stronie od głównego klombu, na niewielkiej polance rósł piękny świerk. Nazywaliśmy go choinką. Pamiętam do dzisiaj niezapomniane chwile kiedy usadowieni na trawie pod choinką słuchaliśmy z zapartym tchem czytanych nam przez panią Kossakowską bajek. W ciepłe dni pod choinką jadało się też drugie śniadania.
Do naszej edukacji włączał się także pan Kossakowski, u nas w domu po prostu nazywany panem Henrykiem. Pan Henryk miał w podwórku podręczny warsztat a w nim kuszące nas przeróżne narzędzia, których z uwagi na bezpieczeństwo naszych rąk nie wolno nam było dotykać. Pomieszczenie to nie wiem dlaczego nazywano „kajutą”. Czasami jednak pan Henryk przynosił coś z kajuty do mieszkania. Tak po raz pierwszy poznaliśmy np. pojęcie prądu elektrycznego. Pamiętam do dzisiaj takie doświadczenie, kiedy pan Kossakowski ustawił nas kołem, kazał uchwycić się za ręce, przy czym pierwszy z nas dotykał palcem jednej śrubki a ostatni – drugiej. Kiedy pan Henryk pokręcił korbą urządzenia poczuliśmy łaskotanie w rękach – przepłynął przez nasze ręce prąd elektryczny z dynama. Potem następowało objaśnienie co do istoty samego zjawiska.
Wiele atrakcji wzbudzało wspomniane wyżej przez Hankę robienie zabawek na choinkę. Ale najbardziej utkwiły mi w pamięci występy „artystyczne” w dużej sali z wielką widownią. (Nie wykluczone, że było to właśnie w Klubie Wioślarskim, chociaż wydaje mi się, że występowaliśmy w Gimnazjum Żeńskim). Bralem udział w kilku przedstawieniach, ale do dziś pamiętam rolę bociana. Może dlatego, że było to najtrudniejsze przygotowanie kostiumu. Pamiętam jak moja mama męczyła się z ufarbowaniem na czerwono moich rajtuz (rajstopy były wówczas jeszcze nie znane). Z tektury oklejonej czerwonym papierem miałem piękny długi dziob a białe skrzydła pożyczone były od „aniołków”. Po scenie uganiałem się za zieloną żabką, którą chyba była Tereska Milewska.
O tym jak wysoki poziom miało nasze przedszkole najlepiej może świadczyć fakt, że po jego ukończeniu poszedłem od razu do drugiej klasy „Szkoły Ćwiczeń”. Cały program klasy pierwszej przerobiła z nami pani Kossakowska. Dziś w „dobie zerówek” może to nikogo nie dziwić, ale wówczas było to wielkie osiągnięcie.
Tak zakończyły się moje codzienne pobyty w domu na rogu Stacha Konwy i Nowogrodzkiej, ale przechodziłem koło niego przez pięć lat w drodze do „Ćwiczeniówki” i późniejszej „dziesięciolatki”. Często bywałem też z rodzicami u państwa Kossakowskich. Jesienią siadałem z ojcem nad stawem , gdzie łowiliśmy dorodne karasie. W zimie zachodziłem odpocząć po ślizgawce, a przed Bożym Narodzeniem aby z Elą czy Hanką zrobić jakieś nowe ozdoby choinkowe.
Cel wizyt zmienił się podczas okupacji niemieckiej. Pani Kossakowska utrzymywała jakieś konspiracyjne kontakty z moim ojcem, a ja przenosiłem między nimi różne drobne przesyłki. Pisałem o tym w moich wojennych wspomnieniach ( https://historialomzy.pl/lomza-miasto-mojej-mlodosci-4/ ) .
Kiedy 15 lipca 1943 roku Rodzice moi z wyroku Dowódcy Policji Bezpieczeństwa i SD na Okręg Białostocki zostali rozstrzelani w Jeziorku, ja z wyrokiem śmierci ukrywałem się na Łomżycy („na Piaskach”). Wtedy to dziwnym zbiegiem okoliczności znowu trafiłem do domu pp. Kossakowskich. Zdarzenie to tak zapisałem w 1998 roku w moich wspomnieniach:
…Pod koniec lata 1943 roku, wychodziła za mąż moja najlepsza koleżanka i przyjaciółka – Hanka Kossakowska. Państwo Kossakowscy mieszkali w dużym domu z ogrodem na rogu Nowogrodzkiej i Stacha Konwy, do którego z Piasków miałem bezpieczne przejście przez pola i ogrody. Wybrałem się zatem nie tyle na ślub, bo do kościoła pójść nie mogłem, ile na „weselną”, okupacyjną kolację. Ponieważ przeciągnęła się ona do wieczora, postanowiłem nie wracać na Piaski i przenocować u pp. Kossakowskich. Rano przybiegł od pp. Paliwodów posłaniec z wiadomością, że w nocy był tam Radke z żandarmami i pytał o mnie. Stało się więc jasne, że na Piaski już wrócić nie mogę….
Tak to niespodziewanie musiałem zamieszkać u państwa Kossakowskich, a mieszkanie to spełniało szczególnie warunki doskonalej miejskiej meliny : Z tyłu było niewidoczne z ulicy wyjście do ogrodu, do którego w razie zagrożenia zawsze można było wyskoczyć i niepostrzeżenie przedostać się polami nawet do lasu jednaczewskiego. Niestety, warunki okupacyjne nie pozwalamy zbyt długo przebywać na jednej melinie. Po kilkunastu dniach przeniosłem się do pani prof. Marii Nożewskiej, a później już na stałe wyjechałem z Łomży do Miastkowa i nigdy już nie spotkałem Państwa Kossakowskich.
Nie wiem kiedy ten narożny dom przy ul. Stacha Konwy został zniszczony. Przypuszczam, że podzielił losy większości łomżyńskich domów w tym rejonie i spłonął w czasie trwania frontu na Narwi na przełomie lat 1944/45.
Wiem natomiast, że państwo Kossakowcy, którym tak jak wszystkim mieszkańcom Łomży rozkazano we wrześniu 1944 roku opuścić miasto, wyjechali do rodziny w Białymstoku gdzie wkrótce oboje zmarli. Nie powróciły też do Łomży ich córki: Hanka (Oczepowska) z mężem i dziećmi zamieszkała w Wyszkowie, a Ela po kilkuletnim pobycie w Warszawie, w początku lat pięćdziesiątych, wyjechała do Londynu i tam wyszła za mąż.
…czas leciał, biegł nieubłaganie… Pozostały tylko wspomnienia o „freblówce” i niezapomnianych chwilach spędzanych w starym, drewnianym domu…
Jerzy Smurzyński
1 comments
Dziękuję Panu Jerzemu za to piękne wspomnienie Łomży minionych dni, które mimowolnie wywołałem przypadkowo odnalezionym zdjęciem.