Gentil Bocca. Helena Filochowska – Żmigrodowa.
Dwa konie lśniące, pyszne, wiclkopańskic, czarne jak diabły. lotne jak wicher, niosły małe misterne sanki, a Turski, zwany w buduarach warszawskich ,.Lalusiem” uśmiechał się w cieple bobrowego futra i przymykając swe władcze, czarujące oczy, oddawał się stanowi miłych halucynacyi.
Pod fioletową smugą uśpionych borów wisiało nieruchome słońce, nasycone purpurą, która niebieskie powietrze wypełniła przecudną barwą delikatnego różu. Śnieg zwolna błękitniał i gasły jego kosztowne, brylantowe drżenia, a matowość dalekich równin powlekała przesmutny, martwy odcień jak gdyby marmuru, ten odcień specyalny, który w godzinach przedwieczornych wśród silnego mrozu rodzi zimno zimowej pustki.
Rzadkie, samotne wierzby całe białe i srebrne, a zawsze smutkiem swym budzące cichy, niejasny żal, pochylone ponad drogą osypywały śnieżny puch, który zanim spadł na ziemię, brał z purpury gasnącego słońca ciepły ton i chwilę trwał, wahał się w powietrzu, jak różowy kwiat, albo dziwny motyl.
.Lalusiowi” Turskiemu był zupełnie obojętny cudowny pejzaż, który jak blada, delikatna panorama ogarniała go zewsząd.
Ach… dość już miał tych sielskich krajobrazów zc „słońcem konającem”, czy wschodzącem, z zadumaną czernią lasów”, z „krowami na łące”, i czy „dziewczyna o świcie zbierającą kaczeńce” i. t. d. i. t d… Pienił się zawsze z wściekłości na wystawach obrazów (gdzie naznaczały mu nieraz schadzki żądne kombinacyi wrażeń przeestetyzowane i przesubtelnione kobietki), ilekroć widział jakieś „krowy w słońcu” albo „dziewczyny u strumienia”, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ladzie podobne „ohydy” malują.
— Krowa, proszę pana, to jest krowa, a dziewczyna wiejska każe zawsze pamiętać, że nic używa perfum ani, co gorsza, mydła nie zna się na tajemnicach manicure i ma czerwone popękane nogi—zwracał się gniewnie do pierwszego lepszego „peleryniarza” o rozwianym tragicznie włosie, stojącego w rzewnej kontcmplacyi zazwyczaj przed własnem arcydziełem. — Ja mam tego dotąd u siebie na wsi…
Tu Laluś Turski ślicznym gestem pokazywał ręką elegancki kołnierz z zachwycająco związanym najmodniejszym krawatem.
— Pan jest właścicielem dóbr? — pytał zazwyczaj olśniony malarz, drżący nadzieją, sprzedania jakiego „kicza“ i spożycia z eleganckim mecenasem młodej sztuki przyzwoitej kolacyi.
Turski machał rozpaczliwie delikatną ręką i zabierał malarza do pierwszorzędnej restauracyi prosząc go serdecznie:
—Mój złoty panie… Maluj pan wszystko, maluj najpiękniejszy twór natury – kobietę, twór, który ogromnie osobiście lubię.,. Albo maluj cudne hetery jak Żmurko. wytworne, orechideowe, drażniące damy salonów, jak , Axentowiecz. demoniczne anioły i anielskie demony, jak Bernard, Caro o Devaile albo coś a la Goya… wściekłe branety o śnieżnych ciałach, piekielnych oczach i ustach szalonych… Wszystko, co chcesz, mój panie, byle nie te „krowy w słońcu“ i „dziewczyny u strumienia…” Dobrze?
Chwilami wychylał z kosztownego kołnierza swą prześliczną twarz z czarnemi brwiami ponad niebieskiemi oczyma i orlim nosem o szeroko rozwartych nozdrzach, ale ze skrzywieniem wązkich ust chował ją natychmiast przed dojmującem zimnem, błądząc znudzonym wzrokiem po zbliżającym się czarnym prawic lesie.
Obojętne mu były cudne tajemnice, które wokół wysmukłych kolumnowych pni wyrzeźbiła zima srebrem i brylantami na ciemnych gałęziach świerków i sosen. Z tęsknotą czekał widoku stacyi kolejowej z jej czerwonymi budynkami, zaspanym kasyerem i jednym poslugoczem, posępnym jak noc i beznadziejnie brudnym.
Wybuchały w nim marzenia, jak płomienie, które ma zawsze, a więc kilkanaście razy do roku, rozpalały wyobraźnią, ilekroć jechał do Warszawy, cały drżący żądzą użycia, tęsknotą do gwarnych, pełnych światła i śmiechu ulic, do chaosu, szału, zgiełku sal balowych, wielkich restauracyi, do pięknych, grzesznych kobiet… W myśli widział je wyraźnie na tle eleganckich nocnych kawiarni, jak roztaczają swój pawi nieprzeparty czar, jak wabią, wołają leniwym uśmiechem, pieszczotą oczu chciwych, rozszerzonych podnieceniem…
Miasto, Miasto. Krzyczała w nim radość szalona, upajająca i słodka ilekroć pospieszny pociąg wpadł pod oszklony dach pełnego zgiełku olbrzymiego dworca, nad którym płonęła szeroka łuna miliona świateł wielkiego miasta. Tłumił głośny krzyk upojenia i wtapiał się w kuszący odmęt ulic. bezczelnie rzucających w oczy porywający przepych swych świateł, gwara, rozpędu, szaleństwa i oszałamiającej zmysły piękności.
Turski rozszerzał nozdrza i zsuwając brwi sugestyonował się z oporem, starając się uprzytomnić sobie silną, odurzającą woń perfum, które mu przypominały jego ostatni romans.
Gentil bocea…
Wspomnienie tego zapachu wywoływało szereg innych mile denerwujących wspomnień, nasuwających zupełnie realne widzenia kobiecej postaci w morelowej barwy szlafroczku japońskim, z szerokim niebieskim pasem z wzorzystego jedwabiu. Mała twarzyczka, na pól dziecięca, na pół rozpustna z bronzowemi oczyma, o żółtych błyskach okrutnych źrenic pantery.., Małe nóżki, kołyszące się dziecięcym ruchem w zadużyeh pantofelkach z czerwonej skóry…
I ten zapach niezapomniany… zapach Gentil bocco…
Nagle marzenia Turskiego przerwał widok budzący go swą starością, nijakością i nudą w sposób bardzo niepożądany.
W śniegu, bokiem drogi brnął, zapadając co chwila w olbrzymie zaspy, chłop w żółtym mocno przewiewnym kożuchu i wtulonej na uszy równie przewiewnej czapie. Co parę kroków zwracał się w stronę sani twarzą z mrozu obrzękłą, wprost granatową, o rysach stężałych i nieruchomych. Trwożliwie biegały jego duże, wypłowiałe oczy nawpół okryte obrzmiałą brwią. Zamiast wąsów wisiały mu u ściętych mrozem ust spękanych misternie zamarzłe sople lodu. Wreszcie zrównawszy się z wspaniałemi sankami, chłop zgrabiałą ręką ściągnął z głowy czapę i zgięty wpół stał pokornie, trzymając ją tuż przy ziemi.
Turski spojrzał jednem okiem na ukłon chłopa i przypomniało mu się jakieś przedstawienie w Paryżu, jacyś hiszpańscy rycerze zamiatający pióropuszami pył z przed złoto obutych stóp pięknych dam średniowiecznych, jacyś paziowie, chylący się kornie przed majestatem królewien jasnowłosych w złotogłowia, brokatach i perłach.
Zamknął oczy, porwany pięknem obrazu, ale przypomniała mu się granatowa obrzękła twarz chłopa i ruch ramion, jakby chcących objąć pańskie, jaśnie wielmożne kolana.
— Aha, bo to mróz — pomyślał Turski, zastanawiając się nad dzikim kolorytem chłopskiego oblicza, i nagle powstała mu w głowic myśl nader szlachetna:
— A możeby go zabrać na sanki?
Rozkazał stanąć. Stangret podniósł wysoko brwi i czekał, w duchu wzruszywszy ramionami.
A chłopisko brnął spiesznie, mnąc w zsiniałej garści czapkę, olśniony i niedowierzający. Stał chwilę przed sankami, przestępując z nogi na nogę.
— Niech będzie pochwalony—zaczął nieśmiało.
Turski dopiero teraz spostrzegł, że musi chłopa umieścić obok siebie, gdyż na koźle piętrzyły się eleganckie kuferki. Z westchnieniem wskazał chłopu miejsce lekkim ruchem głowy.
Bóg zapłać, jaśnie panu, – mruknął chłop i zaczął szukać ustami pańskiej ręki.
Ale Turski obrócił się profilem i jeszcze głębiej wtulił się w miękkie ciepło futra.
— Trzeba z ludem żyć—myślał i w duchu widział kontrast swej wytwornej, pańskiej sylwetki ze zmarzniętym chłopiną w wytartym kożuchu.
Spojrzawszy z ukosa na przygodnego towarzysza, zauważył, że chłop jechał z obnażoną głową. Pęd powietrza rozwiewał mu siwe włosy i odrzucał z upartego, pełnego troski czoła.
— Włóżcie czapkę, gospodarzu, — wycedził, nie otwierając prawie ust, w obawie zaziębienia.
Chłop posłusznie nakrył głowę.
— Mróz, jaśnie panie—zaczął ochrypłym głosem, – i coś już późno. Żeby nie łaska jasnego pana, to nie zdążyłbym na kolej… Bo jadę do syna… do śpitala piotrkowskiego jadę.
— Syn wam chory- -uprzejmie rzucił Turski— rozgrzany znów wspomnieniem rozpustno – niewinncj, kobiecej twarzy o pałających oczach i usteczkach pełnych namiętnych uśmiechów kaprysu i uporu. Powiał znów szalony zapach Gentil bocea…
— A chory, jaśnie panie—podjął chłop, uszczęśliwiony łaską pańskiego zapytania. Nogę mu doktory ucieni, bo kość całkiem w niej zgniła…Ucicni całą nogę — ciągnął ochryplej, ciszej. — Jeden syn… jeden, chłop był, jak świeca, w barach szeroki, w pasie cienki jak panna… Jak zaśpiewał to się płakać i śmiać chciało… Wzieni do wojska i przysłali kalekę. Z konia spadł i kolanem w kamień wycion, jasny panie…
Turski nie słyszał prostej, rozpaczliwej melodyi chłopskiej skargi. Patrząc w ostatnią czerwoną smugę słońca, widział czarną wizyę kominów fabrycznych, płaszczyznę niezliczonych dachów, całą olbrzymią sylwetę wielkiego jak potwór miasta.
Myślał.
— Płonie ponad niem nocami ruda łuna miliona świateł i gra skłębiony wir szalonego gorączkowego życia. O miasto… Przejmujący spazm rozkoszy wybucha jak czerwony płomień ze śmiechu kobiet, dźwięku muzyki, wściekłego gwaru ulic, nocnych kawiarni i szeptów ust upojonych słodyczą szampana. Tulą się pary, szukające schronienia dla tak pięknej w swym odwiecznym grzechu miłości, miłości krótkiej jak noc, miłości bez jutra, miłości, która jest jak kwiat — o świcie zwiędnie, zagaśnie i w pył uliczny wdepczą ją stopy ludzkie…
…Nad miastem, dysząccm jak potwór, płonie rudy blask miliona świateł….
— A przed reperacyją niby w tym śpitalu, bo płakał jak dziecko i prosił: Tatusiu, nie dajta mi umierać, takim młody chłop.. Jezus, jak to dobrze, że mnie jaśnie pan wzięli na sanki, bo bym nijak nie zdążył bez te śniegi straśliwc na maszynę…
Turski nagle oprzytomniał. Uderzyła go wstrętna, nieznośna woń chłopskiego korzucha; woń, która mu specyalnie działała na nerwy. Poruszył się niespokojnie, zasłonił nos kołnierzem futra i odwrócił się tyłem do chłopa.
Zaczął znów myśleć o rzeczach bardzo pożądanych, bardzo miłych, bardzo wykwintnych, które czekają go w przyszłości tak niedalekiej. Ale woń, owiewającą myśli te subtelną i wytworną woń Gentil Boeea zabijał straszliwy odór kożucha, w którym trząsł się z zimna chłop zesmutniały, milczący, ale uszczęśliwiony dobrocią „jaśnie pana”. Jego ciemny, obrzękły profil rysował się w przeczystem powietrza grubemi liniami twarzy, zżartej troską i stężałej w gorzkiem rozpamiętywania. Oczy tylko nieśmiałe, blade, nie taiły wyrazu szczęścia i jakiejś bezmiernej, wzruszającej ufności, zbudzonej zapewne pytaniem młodego pana z Zacisza o syna.
Nagle „jasny pan“ zakaszlał i zakrztusił się. Zrobiło ma się słabo, jak kobiecie na balu zbyt ściśniętej gorsetem. Doznał uczucia duszności i za-wrota głowy.
Stangret na dany znak zatrzymał konie pędzące, jak czarne dyably, jak smoki apokaliptyczne, a Turski, odwracając od chłopa delikatno, pobladło twarz króla buduarów, powiedział słabym głosem:
Mój człowieku… zsiądźcie. Kożuch wasz strasznie… śmierdzi…
To trywialne „śmierdzi” Turski wymówił dyskretnie, z dużym zażenowaniem. Chłop patrzył szeroko otwartemu oczyma, nie pojmując słów pańskich. Jaśnie pan go wziął na sanki… śniegi zawaliły drogę… nie zdąży na maszynę… Wreszcie zrozumiał, gdy stangret, zwracając ku niemu krzywą, wygoloną twarz, rzucił, jak pięścią między pczy:
— Złazić! Marsz
Zlazł posłusznie, zsiniałą ręką zgarnął z siwego łba czapę.
— Bóg zapłać jaśnie…—zaczął, ale czorty konie ruszyły, aż chłopu twardy śnieg bryznął w zdumione oczy.
Stał wśród zwałów śnieżnych z czapką w ręce, obrócony siną z mrozu twarzą w stronę niknących sanek. Po chwili obwąchał kożuch i wpatrzony wciąż zdamionemi oczyma w niebieski cień mroźnej, czającej się nocy, wyszeptał stężonemu ustami przez łzy:
— Nie zdążę na maszynę… A kożuch… juści, że śmierdzi. — — —
Turski, zwany w buduarach warszawskich „Lalusicm”, nawpół leżąc na aksamitnych poduszkach przedziału pierwszej klasy, patrzył przez okna wagonu na senne, białe pola i czarne, ciche lasy. Marzył znów o rzeczach blizkich, miłych i upajających. Znów widział gorące, napół niewinne, na pół rozpustne oczy, o połyskach topazu i bronzu, kapryśne usta kobiece i małe nóżki w czerwonych pantofelkach.
Zamknął powieki. W wagonie zapachniało coś odurzająco, słodko, narkotycznie, wonią rozkoszy, upojenia, szaleństwa…
Był to zapach perfum „Gentil bocca“.