Biografia :: Hanka Bielicka 1915 – 2006, urodziła się w 1915 roku w miejscowości Konowka (obecnie Ukraina). Studiowała romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim i aktorstwo w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie pod okiem Aleksandra Zelwerowicza.
Na scenie zadebiutowała w 1939 roku w Teatrze na Pohulance w Wilnie i w czasie okupacji wystąpiła tam kilkakrotnie w rolach komediowych. Po wojnie przeszła do Teatru Dramatycznego w Białymstoku, od 1949 Bielicka grała w warszawskim Teatrze Współczesnym. W 1954 r. na ponad 40 lat związała się z Teatrem Syrena. Często pojawiała się także na estradzie, m.in. w kabaretach „Szpak”, „U Lopka”, „U Kierdziołka”.
Bielicka najbardziej zasłynęła dzięki kabaretowej postaci Dziuni Pietrusińskiej – komentującej paradoksy rzeczywistości „paniusi miejsko-wiejskiej z dość poważnie zmąconym poczuciem własnych korzeni”.
Zagrała także w ponad 20 filmach, m.in. w „Zakazanych piosenkach”, „Celulozie”, „Cafe pod Minogą” i „Małżeństwie z rozsądku” oraz wielu serialach m.in. „Wojnie domowej” i „Badziewiakach”.
Jak dodaje, źródłem jej życiowego optymizmu jest przede wszystkim udane dzieciństwo. Ja miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. To azyl, do którego zawsze można się odwołać, kiedy jest człowiekowi ciężko – uważa.
ŁOMŻA ZE SMUTKIEM TYM POZOSTANIE…
Kilkutysięczny tłum zgromadził się w czwartek 16 marca na Starych Powązkach w Warszawie, by pożegnać najsłynniejszą łomżyniankę, Hankę Bielicką. Sztandary Łomży, TPZŁ, II LO im. M. Konopnickiej, gdzie Hanka Bielicka kończyła gimnazjum. Wieńce od prezydenta, Lecha Kaczyńskiego, marszałków Sejmu i Senatu, mieszkańców Łomży i od Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej. No i ten najbardziej charakterystyczny: w kształcie kapelusza utkanego z białych i różowych goździków od Małgorzaty Potockiej i grupy baletowej Sabath. Nad trumną artystki pochylali się m.in.: Jerzy Połomski, Irena Santor, Edward Hulewicz, Teresa Lipowska, Roman Kłosowski, Lidia Stanisławska, pierwsza dama Rzeczpospolitej – Maria Kaczyńska.
Nie mogło w tym dniu przy trumnie Pani Hanki zabraknąć Łomżyniaków. Przyjechali z kapelą „Maki” i dziewczęcym zespołem śpiewaczym z GOK w Nowogrodzie. Prezydent Łomży, Jerzy Brzeziński oraz jego Krzysztof Choiński – zaciągnęli honorową asystę przy trumnie artystki.
Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się Mszą świętą w kościele św. Karola Boro-meusza. Żegnający Hankę Bielicką nie pomieścili się we wnętrzu świątyni… Modlitwom żałobnym przewodniczył ksiądz biskup Marian Duś. Homilię wygłosił ksiądz prałat Andrzej Przekaziń-ski, dyrektor Muzeum Diecezjalnego w Warszawie, który podkreślał, że Hanka Bielicka uczyła nas optymizmu i radości. „Hanka kochała ludzi, miała poczucie humoru. Nie zabiegała o żadne zaszczyty, one same do niej przychodziły. Taką ją zapamiętamy, taką przedstawiamy dziś Bogu” – mówił.
Kondukt pogrzebowy – zdawało się – nie ma końca. Bez przerwy na trumnę z tłumu sypały się kwiaty. Zamiast tradycyjnej pieśni „Dobry Jezu, a nasz Panie, oto my dziś prosim za nią, daj jej wieczne spoczywanie”, zespół z Nowogrodu przez całą trasę aż do grobu śpiewał m.in.: Łomża ze. smutkiem tym pozostanie Dla Łomży to jest ogromny cios Mile wspominać będziemy Hanię bo takiej drugiej nie da nam los. Prezydentowa odczytała list od Lecha Kaczyńskiego. „Żegnamy wspaniałego człowieka i wielką artystkę. Przez dziesiątki lat obdarzała nas śmiechem, który pozwalał przetrwać trudy życia”. W imieniu Związku Artystów Scen Polskich aktorkę pożegnał jego prezes, Ignacy Gogolewski: „Sala Opery Narodowej nie pomieściłaby wszystkich, którzy chcą Cię dzisiaj pożegnać. Jedno można powiedzieć – zawsze miałaś frekwencję!” Wieloletni dyrektor Teatru Syrena, w którym większość zawodowego życia spędziła Hanka Bielicka, Zbigniew Korpolewski powiedział m.in.: – Hanka nie umarła. Ona tylko zeszła ze sceny. Kiedy prosiłem ją, by po mojej śmierci nad moją trumną powiedziała jeden ze swoich monologów, powiedziała: „Ja nie lubię pogrzebów. Nie wiem nawet, czy na swój wpadnę.” – wspominał.
„Kochała Łomżę, my kochaliśmy ją i byliśmy z niej dumni. Była w każdym łomżyńskim domu i w każdym łomżyńskim domu będzie jej brakowało – mówił nad grobem Hanki Bielickiej prezydent Łomży, Jerzy Brzeziński. Zaraz potem Waldemar Borusiewicz odegrał na trąbce hejnał Łomży… Wielu: starsi, kobiety, mężczyźni, młodzi panowie często z dzieckiem na rękach, ocierało łzy…”
Trumna została złożona do grobu. Hanka Bielicka spotkała się znowu z pochowaną tam wcześniej mamą Leokadią i siostrą Marią. Mogiłę pokrył ogromny kopiec kwiatów. A młode artystki z Nowogrodu śpiewały jeszcze długo piosenkę napisaną przez Arkadiusza Korytkowskiego i Kazimierza Bognackiego: A teraz jesteś już z aniołami Rozśmieszać będziesz w niebiosach gdzieś Dlatego Pan Bóg Cię tam powołał, by w niebie było wesoło też….
Wawrzyniec Kłosiński
ZAWSZE BYŁAM DZIEWCZYNĄ TYPOWĄ Z ŁOMŻY
Rodzina mojego Ojca była zaściankową szlachtą z okolic Łomży. Matka z kolei pochodziła z rodziny Czerwonków, prawdopodobnie kozackiej albo ukraińskiej. Mieli wielkie majątki i browary pod Kisielni-cą. Jeszcze przed moim urodzeniem to wszystko się skończyło. Ja już wywodzę się z biednego mieszczaństwa. Prowincja oraz solidny mieszczański dom dały mi, jak całemu mojemu pokoleniu, oparcie i siłę.
Ojciec mój, Romuald Jan Bielicki był uczniem znanej i dobrej szkoły rolniczej w Puławach. Około 1910 lub 1911 roku razem z kolegami założył tajną patriotyczną organizację wymierzoną przeciw caratowi. Gdy ochrana ich nakryła, Ojca osadzono w więzieniu w Łomży. Z więzienia udało się mu uciec do Krakowa, potem w majątku Boguchwała, położonym między Krakowem a Rzeszowem pracował jako koniuszy.
Matka Leokadia, z domu Czerwonko, skończyła gimnazjum rosyjskie w Łomży. W rok po ślubie urodziła się moja siostra Marysia. Wybuch pierwszej wojny światowej zastał moją Mamusię w ciąży ze mną. Rodzice jako poddani rosyjscy musieli się wycofywać razem z wojskami. Bieżeńcy – bo tak ich nazywano zajechali aż pod Połtawę.
Podróż trwała kilka miesięcy. Podczas tej podróży ja się ja urodziłam, w dniu 9 listopada 1915 roku w Konowce. Rodzice zaczęli pracować w pięknym majątku, a ja – ledwo nauczyłam się chodzić – zetknęłam się ze ślicznymi strojami. Właścicielka dworu miała ich pełne szafy, wszystkie sprowadzone z Paryża. Wielokrotnie oglądałam ich zawartość z Matką, która na czas pobytu w Konowce została garderobianą. Może dlatego od najmłodszych lat lubiłam przebierać się w Mamy kapelusze? Gdy rozpoczęła się rewolucja, majątek, w którym rodzice pracowali, nie był już bezpiecznym miejscem. Doszło do rozruchów, właściciele dworu zginęli, a moi rodzice uciekli.
Znowu na wóz i wreszcie do Łomży, gdzie w 1917 roku przygarnęła nas babcia. Matka mojej Matki, Władysława Czerwonko, była właścicielką leżącej w centrum miasta kamienicy i dała nam w niej mieszkanie. Mnie i Marysi rodzice zapewnili porządne wykształcenie,przede wszystkim naukę języków. Trzy razy w tygodniu uczyłyśmy się francuskiego, chodziłyśmy także na lekcje angielskiego. Ja ponadto przez osiem lat miałam muzykę, bo przygotowano mnie do konserwatorium. To był spory wydatek. Gdy znajomi pytali: – Panie Bielicki, czemu się pan nie buduje? – Ojciec pokazywał na nas i mówił: – To są moje dwie kamienice. I to była prawda. Za to, co wydał na naszą edukację, na pewno zbudowałby kamienicę, może nawet więcej niż jedną. Pochłaniały go publiczne sprawy, wiele dla ludzi robił. Był posłem na Sejm z ramienia partii endeckiej powiatu łomżyńskiego. Nie darmo chodził do jednej klasy szkoły powszechnej z Romanem Dmowskim. Przestał być posłem po przewrocie majowym i zajął się działalnością w Radzie Miejskiej w Łomży, sekretarzując okolicznym gminom. Znał całe województwo. Był tak wielkim społecznikiem, że nawet w nocy pozwalał się budzić i gdzieś wozić w cudzych sprawach. Potem założył Kasę Komunalną, został jej dyrektorem i często dawał rolnikom pożyczki. Dzięki Mamusi zachowały się nieliczne po Ojcu pamiątki: Medal za udział w wojnie bolszewickiej w 1920 roku, Papieski Krzyż za Akcję Katolicką.
Mamusia wzięła je ze sobą do Kazachstanu i po wojnie przywiozła do Polski. Wszystko w 1994 roku zaniosłam do Kancelarii Sejmu. Na piśmie podziękowano mi „za przekazane w darze pamiątki osobiste po śp. Romualdzie Janie Bielickim, pośle na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1925-1927. Medale i dokumenty zostały włączone do zbiorów Wydziału Muzealiów Biblioteki Sejmowej pod nr KWM 1811/94-1816/94″ W naszym domu na strychu było pełno papierów. Czto eto? – spytał jeden z enkawudzistów, którzy w 1940 roku przyszli po Ojca. Eto maja żyzń – odpowiedział Ojciec. Więc go wzięli. Zdążył jeszcze zdjąć obrączkę i zegarek, które oddał Mamie. Odwrócił się i odszedł. Nigdy go już nie zobaczyłyśmy. Umierał gdzieś na Syberii, daleko od swoich, samotnie… Pochowano go bez honorów, na które całym swoim życiem zasłużył… Gdy znowu przyszli enkawudziści, tym razem kazali pakować się Mamie, siostrze i babci. Pilnowali, żeby za dużo nie zabrały. – Po co ci to? Tam wsio budziet – mówili co chwilę.
No i wylądowały w Kazachstanie, nie mając prawie nic z niezbędnych do życia przedmiotów. Ich wagon jechał trzy miesiące, zanim pozwolili ludziom wysiąść. Zostawili wszystkich w pustym stepie i kazali żyć.
Babcia, 83-letnia „kamieniczniczka” o białych dłoniach, nie przeżyła Kazachstanu, w drugim roku pobytu zmarł także synek mojej cioci. Matka i Marysia wróciły po siedmiu latach.
Im jestem starsza, tym dokładniej widzę, ile zawdzięczam rodzicom, rodzinie, dzieciństwu. Moja młodość, zakończona brutalnie w 1939 roku, moja Łomża, moi nauczyciele – z tego czerpię siły. Dzięki nim tak długo zachowałam pogodę ducha i umiejętność prawdziwego śmiechu. Dzieciństwo miałam beztroskie i szczęśliwe. Rodzice bardzo się kochali.
Jak już wspominałam, mieszkaliśmy wszyscy w kamienicy babci Czerwonkowej. Niewiele
babcia miała z tej kamienicy: czynsz najwyżej z dwóch mieszkań i frontowych sklepów. Resztę pomieszczeń zajmowała rodzina. Wujek – drugie piętro, babcia z najmłodszą córką Gienią – parter. My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze w trzech pokojach z kuchnią. Długie podwórko, wybrukowane kocimi łbami, należało do dzieci. Było nas sporo: ja i siostra Marysia, dwóch synów wujka, córka dozorcy i syn lokatorów, Jasio Górski, pierwsza miłość mojego życia.
Bawiliśmy się całymi dniami, najczęściej i najchętniej w sklep. Gdy trochę podrosłyśmy, chodziłyśmy z Marysią po lekcjach na zbiórki harcerskie, obowiązkowo uczestniczyłyśmy w próbach szkolnego chóru.
W domach urządzało się potańcówki przy pianinie. Najczęściej u Jasia Górskiego. W Łomży mojego dzieciństwa i wczesnej młodości obowiązywały rygorystyczne normy obyczajowe. Wychowywano nas z miłością, ale surowo. W domu musiałyśmy być przed dziewiątą wieczorem i Ojca zawsze całowało się w rękę. Tak robiłyśmy z Marysią, nawet jako dorosłe panny, gdy Ojciec odwiedzał nas w internacie u sióstr Urszulanek w Warszawie.
Lubię wspominać zapachy mojego dzieciństwa: świeżo upieczone ciasto, przetwory na zimę, dojrzewające owoce. Gdy już nieco dorosłam, zaczęłam uczestniczyć w życiu towarzyskim, które toczyło się głównie w Klubie Wioślarskim. Tam właśnie odbył się mój „debiut” sceniczny w jednym z amatorskich przedstawień. Rodzice urządzali nam też majówki i pikniki, chodziliśmy na występy teatrów, które przyjeżdżały do Łomży. Nie byle jakich teatrów: z Grodna, Warszawy, Wilna.
Występowałam „od najwcześniejszego dzieciństwa”. Miałam zaledwie cztery, może pięć lat, a Mama biegała po sąsiadach, przepraszając za córkę. Bo ja odwiedzałam mieszkania, recytując każdy nowy wierszyk, którego się nauczyłam. Urządzaliśmy także własne przedstawienia w mieszkaniu Jasia Górskiego. Jego mama szyła nam kostiumy. Ja bardzo chciałam być królewną a musiałam grać czarownicę, bo już wtedy byłam bardzo… charakterystyczna.
Było zaledwie kilka osób, które w decydujący sposób zaważyły na moich losach. O dziwo, byli to sami mężczyźni. Najpierw decyzja Ojca. To on w sierpniu 1939 roku powiedział, że powinnam przyjąć zaproponowaną mi posadę w Teatrze na Pohulance. Wyjechałam 26 sierpnia 1939 r., dzięki temu uniknęłam losu mojej rodziny.
Ogromny wpływ wywarli na moje życie artystyczne dwaj inni mężczyźni: Aleksander Zelwerowicz i Ludwik Sempoliński. Zelwer, jak go nazywaliśmy, dyrektor szkoły teatralnej i wspaniały nauczyciel, ukształtował mój stosunek do zawodu. Sempoliński natomiast zaważył na moich późniejszych losach. To on zobaczył we mnie, młodej aktorce, talent estradowy, o czym w ogóle nie miałam pojęcia, i w tę stronę mnie ukierunkował. Debiutowałam w Wilnie w Teatrze na Pohulance dobrą rolą Doryny w „Świętoszku” Moliera. Do niezłych ról wileńskich zaliczam też Mariannę w Wieczorze Trzech Króli. W Madame Sans-Gene występowałyśmy – ja i Danuta Szaflar-ska – razem z Hanką Ordonówna Miałam wielkie szczęście, że ją poznałam. W czasie wojennego pobytu w Wilnie dała w naszym teatrze trzydzieści koncertów. To były niepowtarzalne przeżycia. We wrześniu 1939 roku Wilno stało się ostatnim skrawkiem polskiej ziemi. Ciągnęli tu wszyscy uchodźcy, głównie z Warszawy.
Moje wspomnienia z lat wojny są bardzo niedokładne. Wiem, że pracowałam, że chorowałam, że miałam operację, że byłam kelnerką. W ciągu dnia wszyscy uchodźcy, ci ludzie bez domu, siedzieli po kawiarniach, pili kawę – lurę i bardzo się nudzili. Właśnie dla nich Sempoliński stworzył Miniatury, a Minkiewicz Ksantypę. Po raz pierwszy wystąpiłam u boku Ludwika Sempolińskiego w lutym 1940 roku, gdy zaprosił mnie do udziału w dwóch koncertach swojego recitalu. Kiedy w czerwcu 1941 roku przyszli do Wilna Niemcy, polskie teatry zostały pozamykane. Wtedy przydała mi się umiejętność gry na fortepianie. Zostałam kawiarnianą pianistką. Dawało to niewielki zarobek, tylko kawę i parę groszy. Ale przynajmniej nie siedziałam w nie ogrzewanym mieszkaniu.
Przez dwadzieścia lat moim mężem był Jerzy Duszyński. Studiowaliśmy razem i oboje w czerwcu 1939 roku skończyliśmy PIST, czyli Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej, wspaniałą warszawską szkołę aktorską. Pobraliśmy się 1 lipca 1940 roku, nasz ślub był ostatnim w Wilnie ślubem kościelnym. Weselne śniadanie zrobiła nam Hanka Ordonówna. Nie miałam się w co ubrać, bo wszystkie moje rzeczy przepadły w drodze z Łomży. Poszłam więc do ołtarza w lila-różowej sukience i w jakimś aksamitnym płaszczyku.
W Wilnie wojna skończyła się w lipcu 1944 roku. Do oswobodzonego miasta przyjechał z Lublina Stefan Jędrychow-ski. Szukał aktorów, którzy by się przenieśli do Białegostoku, gdzie powstawał teatr. Pojechaliśmy pierwszym transportem: Mieczysław Dowmunt z żoną Igor Śmiałowski z narzeczoną Mietek Wojnicki, Zygmuś Kęstowicz z żoną, ja z Jurkiem Duszyńskim. Były to dziwne czasy. Z jednej strony wojna i śmierć – z drugiej młodość i życie. Życie brało górę. Był to luty lub marzec 1945 roku. Miasto doszczętnie zbombardowane. Z całej ulicy został tylko kościół i maleńkie kino. W nim zaczęliśmy grać. Nie było gdzie mieszkać, więc ludzie pozabierali nas do siebie. Wiedliśmy życie na walizkach, w butach powiązanych sznurkami. Graliśmy sporo. Współpracowaliśmy także – Igor Śmiałowski i ja – z rodzącym się dopiero białostockim radiem. W Białymstoku byliśmy niespełna rok. Potem Ludwik Sempoliński ściągnął nas do Łodzi, gdzie byliśmy cztery lata, do 1949 roku. Do października, póki było ciepło, występowaliśmy w Teatrze Bagatela. Pierwsze przedstawienie daliśmy na Boże Narodzenie. Była to Szopka wojskowa. W 1949 roku nasz Teatr Kameralny Domu Żołnierza przeniósł się do Warszawy i zmienił nazwę na Współczesny. W tym czasie Axer wrócił z niewoli i odpowiadał w nim za sprawy artystyczne. Takie czasy, jak wtedy w Łodzi, nigdy się już nie powtórzą. Byli wówczas w tym mieście wszyscy: znani politycy, literaci, bogaci kupcy, aktorzy. Zupełnie jak w Wilnie.
I nagle, w 1947 roku, zjechała z Kazachstanu moja Mama z Marysią. To był dzień jak z bajki. Trwały próby do „Ich czworo” w reżyserii Michała Meliny. Przychodzi portier i mówi: – Pani Bielicka, do pani matka z siostrą.
Zamarłam. Sądziłam, że to jakiś bolesny żart. Ale on przysięga, że obie są w dorożce przed bramą. Rzeczywiście, w dorożce siedziały dwie wychudzone kobiety w łachmanach. Płaszczyki z drelichu, na gołych nogach za duże kalosze, pod spodem jakieś liche koszule. Znalazły mnie dzięki ciotce z Łomży, do której wysłałam kartkę z adresem: Dom Żołnierza w Łodzi, ul. Przejazd. To jakiś cud, że ta informacja dotarła do nich hen, aż do Czelabińska.
Mamusia wychudzona, siwa, po przyjeździe do Polski bardzo szybko się odrodzi- Ą ła. Lekarze aż wierzyć nie chcieli, że to w takim stopniu jest możliwe. Została ze mną do końca swojego życia. Żyła jeszcze dwadzieścia pięć lat. Gdy z Łodzi przenieśliśmy się do Warszawy, już jako Teatr Współczesny, jego kierownikiem artystycznym był Erwin Axer, a dyrektorem naczelnym – Michał Melina.
Pracowałam we Współczesnym do 1953 roku. To był dobry teatr, grałam ze wspaniałymi ludźmi. Czułam się trochę tak, jakby to było przedłużenie naszej szkoły teatralnej, bo znaliśmy się wszyscy z tamtych zasów. Grałam we Współczesnym niewiele. Byłam przede wszystkim komiczną aktorką charakterystyczną, a w repertuarze teatru nie było wtedy fars. Mimo wszystko nie czułam się na marginesie, zdążyłam we Współczesnym zagrać kilka ról, ważnych w moim aktorskim życiorysie. Na pewno należała do nich Marianna w kolejnym Wieczorze Trzech Króli (w reżyserii Axera) oraz Żona w Ich czworo Zapolskiej, za którą dostałam w 1954 roku Złoty Krzyż Zasługi. Zorientowałam się w końcu, że w teatrze dramatycznym będę musiała latami czekać na role, a na estradzie mogę się „wygrać.” Odeszłam do Syreny. Nie bez bólu i łez. Najpierw gościnnie, by zagrać w „Żołnierzu królowej Madagaskaru”, potem Jurandot zaangażował mnie na stałe. Grałam tam 43 lata. Do emerytury, a nawet dłużej. Dyrekcje się zmieniały, a ja trwałam. Przejście do Syreny było bardzo mądrą decyzją, teraz bez ograniczeń mogłam mówić teksty, o jakich mi się przedtem nie śniło. Cenzura puszczała w Syrenie nawet ostrzejsze dowcipy, a publiczności się to podobało. Jurandot dbał o to, żeby teatr miał świetnych autorów tekstów satyrycznych. Ludzie do Syreny przychodzili tłumnie, cała Warszawa była zainteresowana każdą premierą i tygodniami nuciła wpadające w ucho piosenki z naszych programów. Trudno uwierzyć, ale telewizja nigdy nie zarejestrowała żadnego przedstawienia Syreny. Tyle razy mówiłam redaktorom, że trzeba to zrobić, choćby dla celów archiwalnych. Ale telewizji się nie opłacało. Szkoda, bo tamta Syrena została tylko w ludzkiej pamięci. Dwa razy w moim życiu zdarzyło się, że sama prowadziłam kabaret. Przez pięć lat był to kabaret „Pod Gwiazdami”, który mieścił się na piątym piętrze kamienicy na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Założyłam „Pod Gwiazdami” po to, by młodzi ludzie mieli gdzie występować. Ja tylko witałam, mówiłam jeden monolog i na oka, a publiczność się z tego bardzo cieszyła. Potrafiła we wszystkim znaleźć to, co chciała usłyszeć: krytykę komunizmu, żarty zarówno ze zgrzebności życia, jak i pompatyczności.
Unikałam monologów politycznych. Moja bohaterka była zawsze jakąś ćwierć inteligentką, która mądrzy się na każdy temat, a o niczym nie ma pojęcia. W jej wydaniu wszystko było przedstawione w krzywym zwierciadle. Śmieszność tkwiła właśnie w ujęciu całej tej wielkiej polityki, tak jak ją widzi paniusia z kawiarni, albo przekupka na bazarze. Taką perspektywę przyjęły teksty np. Zbigniewa Korpolewskiego i Ryszarda Marka Grońskiego, które są nie tylko satyryczne, ale także mocno osadzone w codziennej rzeczywistości. Gdy myślę, że w moich koncertach uczestniczą już trzy pokolenia, przypomina mi się, co kiedyś, gdy kończyłam szkołę teatralną mówiła profesor Stanisława Wysocka, myśląc zresztą o teatrze dramatycznym. „Pamiętaj, że humor to najtrudniejsza dziedzina sztuki teatralnej. Ale za to, po 30 latach, jeśli będą cię znały i lubiły babka, córka i matka, możesz spać spokojnie”.
Prócz sympatii widzów, która przyniosła mi zwycięstwo w plebiscycie na Najpopularniejszą Kobietę Warszawy (1968 rok), czy tytuł Warszawianki Roku 1994, przyznany w plebiscycie „Expressu Wieczornego” i Radia Eska, spotkały mnie w życiu także oficjalne zaszczyty. W roku 1954 dostałam Złoty Krzyż Zasługi za rolę w Ich czworo, w 1974 – Krzyż Kawalerski, a w 1986 Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Otrzymałam także telewizyjnego Wiktora i Nagrodę Prometeusza za wybitne osiągnięcia estradowe.
Patrzę na oficjalny wykaz moich nagród oraz odznaczeń, który zestawił ZASP, i aż mi się śmiać chce. Bo czym się tu ekscytować? Te wszystkie wyróżnienia nie mają nic wspólnego z moją dzisiejszą popularnością. Widzowie nawet o nich nie wiedzą. Wypełniają sale na moich występach z innego powodu. Nigdy po medale nie chodziłam. Nagrodę Prezesa Rady Ministrów, przyznaną mi w 1979 roku przez Piotra Jaroszewicza, przywiózł mi do domu jego sekretarz. Nigdy nie byłam na żadnym przyjęciu z władzami, ani dla nich nie występowałam. Mój Ojciec zginął na Syberii, babka zmarła w Kazachstanie, a Matka i siostra spędziły tam wiele lat. Dwaj cioteczni bracia zginęli w Katyniu, trzeci został rozstrzelany w twierdzy lubelskiej przez wycofujących się w 1945 roku Rosjan. Miałam powody, by z władzą się nie bratać.
Starałam się być kolorowa, zawsze chciałam wyglądać efektownie i bez żalu wydawałam na to pieniądze. Nikt mnie nie uczył takiego inwestowania w siebie, widocznie miałam jakiś szalony instynkt. Robiłam to na wiele lat przed tym, zanim stało się to modne. Czytałam o wielkich gwiazdach i chciałam być taka, jak one. Na ulicy aż oczy zamykałam, widząc, że wszystkie kobiety chodzą albo z gołymi głowami, albo w chusteczkach. Na tle szarej i siermiężnej rzeczywistości starałam się być kolorowym akcentem. Zawsze też byłam typową dziewczyną z Łomży, która prze do przodu. Nigdy nie zapominam, że pochodzę z małego miasta. Szczycę się tym, bo tam rosną najmocniejsi ludzie. Prowincja oraz solidny mieszczański dom dały mi, jak całemu mojemu pokoleniu, oparcie i siłę.
BYŁA ARTYSTKĄ TOTALNĄ
Zbigniew Korpolewski, satyryk, autor monologów Hanki Bielickiej: – Zapamiętam ją uśmiechniętą, radosną, pełną energii. Taką, jaką była. Radość życia wylewała się z niej nawet na ulicy, bo każdego przechodnia traktowała jako godnego szacunku widza. Z wzajemnością kochana przez publiczność. Była artystką totalną. To nie jest śmierć, odejście. Ona tylko zeszła ze sceny doczesnej i zaangażowała się do teatru wiecznego.
Wojciech Blllip, aktor teatru „Syrena”: – Grałem z panią Hanią wiele lat na scenie i była to prawdziwa przyjemność. Osoba bardzo pogodna, sympatyczna jako koleżanka z pracy, a na scenie była po prostu królową.
Andrzej Rosiewicz, piosenkarz i showman: – Było zaszczytem ją znać. Rozweselała Polskę, a ja staram się prowadzić ten sam nurt. To smutna niespodzianka, że odeszła. Ale ta radość, której dostarczała, żyje w nas.
Ignacy Gogolewski, aktor i prezes Związku Artystów Scen Polskich: – Była takim słonecznym promieniem i żal, że ten promień zgasł. Jestem przekonany, że w pamięci pozostanie. Że nasze i młodsze pokolenia będą przekazywały te wrażenia następnym. A może znajdzie się jakiś dziennikarz i stworzy wspaniałą biografię… A. jest z czego – prawie 70 lat pracy na scenie, estradzie.
Niezapomniana w dziesiątkach miast, od Łomży po południową Polskę.
Roman Kłosowski, aktor: – Jeździliśmy razem na koncerty BHP. Tak, propagowaliśmy bezpieczeństwo i higienę pracy, chociaż nie jestem pewny, czy sami jej przestrzegaliśmy. Wspaniała, optymistyczna, pełna życzliwości do świata i ludzi, krytyczna, ale sprawiedliwa, nie napastliwa. Kiedyś na koncertach w Chicago piliśmy wódeczkę. „Kto to kupił?! – krzyknęła z groźną miną. Cisza. Wstałem i mówię: – To ja. „No i bardzo dobrze” – powiedziała pani Hania.
Irena Santor, piosenkarka: – Myślę, że gdyby nie była gwiazdą sceny, byłaby bardzo dobrą nauczycielką. Ze swoim poczuciem humoru, a nawet od czasu do czasu małą złośliwostką. Ja dużo się od niej nauczyłam i bardzo ją kochałam. Żal…
Z wpisów do Księgi Kondolencyjnej w łomżyńskim Ratuszu
Dziękuję, dzięki Tobie mogę czuć dumę z urodzenia w moim mieście -Łomży.
***
Szanowna Pani Hanko, dziękuję Ci za wielkie serce i miłość do Ziemi Łomżyńskiej, za rozsławienie naszego miasta na całym świecie. Przez Twoje nazwisko byliśmy rozpoznawalni jako łomżyńska rodzina.
***
Byłaś i pozostaniesz w naszych sercach zawsze uśmiechniętą Łomżynian-ką.
Ludzie wielcy nie odchodzą w zapomnienie. Będziesz, Hanko na zawsze wpisana w malarski pejzaż Ziemi Łomżyńskiej i w nasze serca.
***
Będzie nam Ciebie brakowało, Pani Haneczko.
***
Haniu nasza Najmilsza, dziękuję za Twoją miłość do Łomży, za to że zawsze szczyciłaś się Łomżą i rozsławiałaś Ziemię Łomżyńską, za radość jaką zawsze
wnosiłaś w nasze grono! Jesteśmy przy Tobie.
***
Kochała Pani ludzi, my kochamy Panią!
***
Uczyniłaś Łomżę „perłą wśród miast”. Pozostaniesz „najpiękniejszą gwiazdeczką wśród Gwiazd”. Najwspanialszą, Najjaśniejszą, zawsze Największą.
Łomża uczciła pamięć naszej sławnej rodaczki nadając rondom kompaktowym u zbiegu ulic Szosy Zambrowskiej, zawadzkiej, Kierzkowej i Giełczyńskiej iminiem Hanki Bielickiej.
W hołdzie wielkiej artystce teatralnej, filmowej i kabaretowej, a przede wszystkim niezwykłej łomżance Hance Bielickiej, parafia Krzyża Świętego w Łomży organizuje od 2006 roku Ogólnopolski Konkurs Krasomówczy im. Hanki Bielickiej, pod hasłem: „Radość spod kapelusza”.
Na ulicy Farnej od strony ulicy Długiej i Starego Rynku postawiono w 11 listopada 2007 odsłonięto pomnik – ławeczkę z siedzącą na nie postacią Hanki Bielickiej. Całość wykonano z brązu.
Źródło:
– Wiadomości Łomżyńskie Nr 5, wiosna 2006, (Kwartalnik Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej): „Łomża ze smutkiem tym pozostanie…” – autor Wawrzyniec Kłosiński, „Zawsze byłam dziewczyną typową z Łomży.”, „Była artystką totalną.”, „Z wpisów do Księgi Kondolencyjnej w łomżyńskim Ratuszu.”
– Hanka Bielicka „Uśmiech w kapeluszu”, oprac. Maria Sondej, Łódź, 2000, Akapit Press.
– Wywiady i artykuły, m.in. „Pani Hanka”, oprac. Ewa Dobrowolska w: „Poradnik Domowy” nr 1/1999 oprac. Irena Rymwid-Mickiewicz
– fot. Józef Babiel