Helena Filochowska
L A G I T A NA
(C I E Ń)
Pani Helenie Schmeidlerowej poświęcam.
Maestro concertatora e dircttore d orchestra podniósł w górę ruchem niewymownie eleganckim swą lśniącą, jak heban, pałeczkę. Pogasły światła, i podobny do szkarłatnej bombonierki teatrzyk wypełnił delikatny, mile łechcący nerwy, półmrok. Marząco zaśpiewały skrzypce i flety. W jakiejś loży zaszemrał kuszący, matowy, kobiecy śmiech. I nagle rozsunęła się czerwona pluszowa kotara, i na estradzie zjawiła się signora Sirenetta, czarna, jak mulatka, inteligentnie, w czarne dżety ubrana cantante italiana.
I z jej ciemnoczerwonych grubych ust spłynęła jakaś najcudniejsza chyba serenata. Westchnęło przez sen błękitne, zmęczone morze, zaszumiały cicho gaje kwitnących migdałów, czarodziejskie różane ogrody, pełne białych posągów, i posypanych księżycowem srebrem alei z cyprysów i palm szerokolistnych. Wionął miłosny szept ust, przytulonych w śmiertelnie słodkiej zadumie do ust najdroższych na świecie, szept zaufany, nabrzmiały jasnemi łzami szczęścia… I znów w zalanych miesięcznym blaskiem skałach nadbrzeżnych westchnęła sennie, jak znużona pocałunkami kobieta, modra fala zatoki… Samotnym, dalekim wyspom zwierzyła miłośnie włoska noc jakąś przecudną, księżycową tajemnicę… Od morza powiał pachnący falą wiatr, musnął wonne uśpione ogrody i martwe twarze białych, w cyprysowych alejach, posągów… I znów wionął szept ust, wtulonych w najdroższe, jedyne usta…
Cały teatro di attrasione zadumał się nad niewysłowioną pięknością cichej serenaty. W pełnych złoceń i purpury lożach zastygły w bezruchu sylwetki kobiet w olbrzymich kapeluszach i głęboko wyciętych sukniach. Kto wie, czy przez szereg lat handlując urodą swoich ciał, nie przypomniały sobie dopiero teraz, jakiejś chwili odległej, podobnej już, raczej, do żałosnego marzenia, gdy dziewczęcemi ustami po raz pierwszy zwierzały takiej nocy pachnącej rozkoszny sekret serca, mocno bijącego w piersi, nie skażonej jeszcze tchnieniem rozpusty?
Tłum forestierów, wypełniający pierwsze rzędy, przestał szemrać językami starego i nowego świata. Pochylili łysięjące głowy zblazowani dżentelmeni we frakach i smokingach, zamyśliły się głęboko starzejące się damy otyłe i zdeformowane, ledwie dyszące w neapolitańskim upale. Nad tłumem — wrogiem piękna tryumfował księżycowy czar, nieopisany wdzięk sennej, zamierającej serenaty.
Ręka Marty bezwiednie odszukała w ciemności loży dłoń męża i wpiła się w nią uściskiem strasznym z miłości i żarliwej, prawie bolesnej tkliwości. Uścisk ten był niemym krzykiem, wybuchającym z głębi radosnego serca, nienasyconych zmysłów, duszy, szukającej w blizkiej, drogiej duszy ostatecznego spełnienia najtajniejszego snu.
Oczy jej, rozszerzone i nieprzytomne z zachwytu, napotkały w czerwonym mroku błękitne spojrzenie—matowe, jakby bezsilne z rozkoszy, ścinające w żyłach krew straszliwą głębią swej upajającej treści. Miażdżący uścisk nerwowej ręki odpowiedział wartkim szmerem krwi, szybko nabiegającej do cienkich, wytwornych palców męskiej dłoni.—O tak, znam tę pieśń, jedwabna, oddana dłoni, rączko maleńka, rączko do śmierci moja… Co noc śpiewają pod białym tarasem naszej willi niebieska zatoka i noc miesięczna, osypana gwiazdami, i wonne milczenie rozkwitłych różanych ogrodów.
Namiętności naszej nieugaszonej, bezprzytomnym pocałunkom, bezładnym szeptom naszego szaleństwa śpiewa tę pieśń noc i morze, i niebo, błękitną szarfą rozpięte nad Neapolem…
I w dziwacznym półmroku loży oczy utonęły w oczach, jak w trującej nadmierną rozkoszą otchłani, spojrzeniem tak zapamiętałem, tak miłośnie oślepłem, tak pełnem krzyku i oddania, że Marta, blednąc w czarnym cieniu swego olbrzymiego kapelusza, pochyliła nizko głowę i zamknęła powieki. Jasne jej, długie loki, opadające na czarne koronki przedziwnie pięknej sukni, musnęły twarz Henryka. Z drżącym uśmiechem usłyszała, wypiła, wchłonęła imię swe, szeptane ustami męża.
Głęboki, prawie fizyczny ból sprawiły jej nagle wybuchające światła, drżenie zapadłej pluszowej kotary, gwar tłumu, już wyzwolonego z pod władzy piękna. Z przykrością zobaczyła w lożach mniej lub więcej kuszące mężczyzn maski handlarek własnych ciał, ich nagie biusty i uśmiechy, jak chore kwiaty, zakwitające na jaskrawym karminie umalowanych warg, w głębi podnieconych oczu, ledwie widocznych z pod olbrzymich piór warjackich kapeluszy. Z ulgą pomyślała, że wkrótce będzie wracać z huczącego, szalonego miasta z tym obok siedzącym bladym mężczyzną w ciszę i wonne powiewy znanego ogrodu, gdzie w białej willi, na kwietnym tarasie słodko jest wsłuchać się w szept morza i w szept tych bliskich, gorących ust.
Z uśmiechem spojrzała na Henryka.
Patrzył na nią nienasycenie, jak na arcydzieło sztuki. Czuła, że cieszy się skrycie spojrzeniami tłumu utkwionemi w jej cudzoziemskiej tu piękności. Czuła, że kocha piękność duchową jej twarzy bardzo bladej, ujętej w jasne, długie loki i w żałobną czerń wielkiego kapelusza i ziemski, niepokojący czar jej ust czerwonych i niedomkniętych na olśniewającej bieli wspaniałych zębów. Zachwycone spojrzenia z lóż zbierał, jak płomienne kwiaty, i w hołdzie składał u jej dziecięcych stóp. Z westchnień próżnego pragnienia brał purpurowy płaszcz i rzucał go na jej ramiona, które lśniły, jak kość słoniowa pod misterną arabeską czarnej koronki. Upijał się dumnem poczuciem, szczęśliwą świadomością, że złotowłose arcydzieło natury, jest właśnie jego szczęściem, jego chlubą, jego rozkoszą, cudowną pieśnią jego życia.
Wytworny i rasowy, niedbale oparty o szkarłatny plusz balustrady, z białą plamą chryzantemy w klapie fraka, nie widział spojrzeń kobiet, ich uśmiechów, ich nagich, zdanych na łup męskich źrenic, ramion. Cały pochłonięty blizkością Marty w pewnej chwili, gdy obróciła się ku widowni, poprosił szeptem niecierpliwym i miłosnym:
— Popatrz.
Spojrzała, i znów oczy ich zgasły w niemym, szalonym krzyku, splotły się, zwarły i omdlały. Wciąż trwały w sobie, ślepe na wszystko inne i nie widząc, że znów przestały płonąć światła w kryształowych pająkach, i że rozsunęła się szkarłatna zasłona scenki.
Jak przez sen, patrząc wciąż w błękitną smugę matowych źrenic, Marta usłyszała dziki, brzęczący, szalony rytm hiszpańskiego walca. Zatrzeszczały sucho kastaniety, zabrzmiał ostry, gardłowy kobiecy krzyk. I nagle w oczach męża zobaczyła jakieś mętne, niejasne, przykre uczucie, jakieś zdumienie, prawie bolesne, nikły grymas obrzydzenia.
Spojrzała na scenę. W zamęcie czerwonych, żółtych gaz, rozwianych falban i wirujących frendzli, suchym zgiełku kastanietów i pijanym rytmie tańca szalała lagitana, sławna hiszpańska tancerka Ney – Connero. Była prawie naga w połyskach i falowaniach rozwianych barw, naga tą nagością bezwstydną i bezczelną, w której niema piękna, tylko trucizna rozpusty. Z płomiennego wiru jej sukien raz po raz wyłaniała się głowa czarna, kędzierzawa, strojna w czerwone kwiaty, i twarz zwierzęca w wyrazie o okrutnie szkarłatnych, rozwartych w gardłowym krzyku ustach i oczach, potwornie rozszerzonych szminką. Uśmiech pseudo-wampiryczny i sztucznie niedbały odsłaniał zęby, gryzące ponsową róże. Ruchy pantery i węża, drapieżne i czające się, nieoczekiwane, wściekłe rzuty gięły jej śniade, szczupłe ciało w linje zawrotne, nagłe, nieprawdopodobne i dzikie. Cała była wirem, zamętem, szałem, wściekłym rozmachem, nieokiełznanym krzykiem szaleństwa. Patrząc na jej olbrzymie brylanty, na sznury pereł, owijające nogi i ramiona, Marta z dreszczem odrazy przypomniała sobie tragiczny los pewnego młodego magnata francuskiego, który, zrujnowany doszczętnie przez tancerkę, powiesił się na klamce drzwi, wiodących do jej sypialni.
Odwróciła wzrok od hiszpanki i ze zdumieniem zauważyła nerwowe drżenie spuszczonych powiek Henryka. Z fałszywie swobodnym uśmiechem zapytał, pochylając usta ku ręce żony:
— Dzieciaku, a może opuścimy już ten hałaśliwy „Teatro di Varieta“?
W milczeniu skinęła głową. Uczuła nagle w sercu niejasny, przykry niepokój, a w ustach ostry niesmak, jakby po jakimś wstrętnym gryzącym płynie. Owinięta miękkim płaszczem z czarnego jedwabiu, wychodząc z loży, spojrzała pytająco na Henryka. Ale zobaczyła tylko tajemnicę spuszczonych powiek i milczące usta, lekko skrzywione jakimś pół-grymasem.
W samochodzie, mknącym przez huczący, wściekłym nocnym gwarem Neapol, wpatrzona w blade lśnienia zatoki i białą drogę, wiodącą ku Torre del Greco, rozmyślała żałośnie, że życie jest ślicznym i bolesnym snem. Przecie jak we śnie, stała się żoną Henryka. Szybko, jak we śnie, minął wstrętny i przykry proces rozwodowy i cały szereg bezmyślnych, nużących formalności. Jak we śnie, przyszło szczęście, bez nazwy i kresu, poczęte z oszalałego szeptu Henryka: „Niczyją nie będziesz, tylko moją…“. Cudne dni błękitne na włoskich morzach, kwitnących wyspach, noce rozkoszy na białych tarasach w duszącej woni różanych ogrodów… Strasznie, trująco słodki sen, aż nagle… ta zwierzęca w czarnych kędziorach twarz, te okrutne rozpustne usta, śniada pół-nagość, jaskrawy wir rozwianych gaz i ochrypły, ostry, jak świst bata, krzyk gitany… Ten grymas Henryka, to spojrzenie fałszywie spokojne, ten nerwowy, sztuczny, wysilony uśmiech…
— Och… Cień… Pierwszy cień — westchnęła cichutko w głębi nie spokojnego serca, i nagle, spojrzała na bledszy, niż zwykle w księżycowem jaśnieniu profil twarzy męża i zapytała, pochylając się ku niemu blizko:
— Henryku… Ty znałeś Ney-Connero?
Usłyszała cichą odpowiedź:
— Tak, maleńka.
Po chwili zadumy, powiedziała spokojnie, patrząc daleko oczyma, zwężonemi cierpieniem:
— Ty posiadałeś tę kobietę, Henryku.
Milczał. Nagle poczuła jego głowę na swych kolanach. Szeptał żarliwie, szukając ustami jej drżących rąk:
— Nie myśl o tem, żono, żono moja… Cudowna moja, jedyna, kochana… Przecież wiesz, że serce moje oczyściło się u twoich stóp i stało się ciebie godne… Choćby samą męką długich miesięcy, straszliwem cierpieniem bezsennych, szalonych nocy, gdy obłędem przejmowała mnie niepewność, myśl, że nie zechcesz być moją… Zapomnij, maleńka, tak, jak ja zapomniałem, o kałużach płatnej rozpusty, szaleństwach, przejmujących nazajutrz odrazą, bezmyślnych orgjach pijackich nocy… Ja tak straszliwie, cierpiałem tam w loży… Cierpiałem, że twoje oczy patrzą na ten łachman ciała, który każdy może kupić za garść złota, i dławiłem się wstydem i wstrętem, wiedziałem, że wiesz, i nie śmiałem podnieść na ciebie oczu…
Już chciała z miłosnym szeptem, z cichym płaczem przypaść ustami do głowy, wtulonej w jej kolana, ale nagie, jak na jawie zobaczyła tamto gniazdo, sprzedajne ciało, gnące się w objęciach Henryka. Usłyszała ochrypły krzyk Gitany, gardłowy śmiech, stłumiony szalonym pocałunkiem….
Wstrząsnął nią dreszcz fizycznej odrazy. Zesztywniałemu palcami, nieszczerze i z przymusem powiodła po ciemnyoh, lśniących, gładko przyczesanych włosach na głowie mężczyzny.
Samochód przystanął. W milczeniu poszła znaną cudowną aleją z cyprysów ku nadmorskiej willi, świecącej w błękicie nocy złotem lśnieniem oświetlonych okien. Owionął ją dobrze znajomy duszący zapach róż i wilgotny powiew morza. Z niemem łkaniem wczuła się w rozkoszną treść ubiegłych dni, dni, w których jeszcze nie było cienia.
Weszła do swego pokoju, pełnego miesięcznego blasku i woni kwiatów, więdnących olbrzymimi pękami w wazach o cudnych, antycznych linjach. Rozbierała się w ciemności, z bołesnem drżeniem serca, wsłuchana trwożnie w łagodny, senny plusk morza w szept fali błękitnej, ocierającej się rytmicznie o kamienne schody ogrodu. Nie chciała zaświecić nocnej różowej lampy, której ciepłe, żywe światło jeszcze wczoraj zamieniało w pachnącą, czarodziejską grotę miłości, ten wykwintny, pełen białych mebli pokój, cały lśniący srebrnemi taflami zwierciadeł, oddzielony od alkowy ciemnoróżową, ciężką kotarą, przesycony słonym zapachem morza i powiewem kwitnących różanych krzewów.
Przez otwarte okna i drzwi tarasu sączył się księżycowy czar tej włoskiej nieopisanej nocy, kuszącej i zdradzieckiej, jak piękna kobieta. Daleko, na morzu, poznaczonem krwawemi światłami odpływających okrętów, płakały i śmiały się sennie mandoliny rybaków i barkarzy. Przez sen wzdychały cyprysy, palmy i kwitnące migdałowe gaje. Drżała, pieściła się i szumiała leniwa fala…
Mijały godziny, czy kwadranse niewysłowionego smutku. Marta, snując się po tarasie, patrzyła w nieoświetlone okna pokoju Henryka ze strasznym, gryzącym żalem. Od cienia, który nieoczekiwanie padł między nich dwoje, wiał chłód, w którym zdawały się więdnąć boleśnie serca. A noc wabiła, kusiła, szeptała, jak rozkochana kobieta w objęciach kochanka…
Uniosła się na śnieżnych poduszkach. Zdawało jej się, że słyszy cichy, tłumiony szloch. Z mocno bijącem sercem, z pluskiem nagich stóp podeszła, drżąc, ku drzwiom, wiodącym do pokoju Henryka. . Usłyszała cichy, cichy jęk…
Pochylona nad łóżkiem, drzącemi rękami, odszukała najdroższy kształt szczupłej, gładko ogolonej twarzy. Była mokra od łez, ta twarz ukochana…
Z szeptem strasznego, na nowo odnalezionego szczęścia przytuliła usta do spłakanych, gorących powiek:
— Rysiek… Rysiek!.. Rysiek…
Z jękiem, rozpierającym zdyszaną pierś, szybko, gwałtownie zerwał się i przypadł ustami do jej maleńkich, białych stóp.
Nieśmiałem przyjść—szeptał pośpiesznie, jak w gorączce. — Ty jedyna… Strasznie… słyszysz? Strasznie i ponad wszystko… kocham!…
Wspólna Praca Łomża. 1 Września 1914 roku. Nr. 1
Informacja o autorce i wykaz opublikowanych utworów jest tutaj