WOJEWÓDZTWO BIAŁOSTOCKIE. Str 10 – 11
Izmir
W dawnych czasach było dużo bagien wokół Supraśla. Porośnięte trawą, rzadziej – rachitycznymi drzewami, stanowiły miejsce pełne tajemnic, a nieraz i grozy. Bywało czasem, że jakaś tajemnicza siła wciągała człowieka w czeluście bagien i ślad po nim zaginął.
Ludzie niechętnie zapuszczali się w trzęsawiska leśne, chyba że dla zbierania żurawin, czy odurzającej rośliny używanej przeciw molom, zwanej bagno. Rzadko koszono bagienną trawę, gdyż bydło jadło ją niechętnie. Najczęściej znoszono ją po skoszeniu na suchsze miejsca i ustawiano w stogi na palach, skąd zimą przewożono saniami do zagrody.
Bagno Izmir miało ponoć lepszą trawę, toteż okoliczni chłopi przeprowadzili obok drogę z drewnianych belek i zabierali siano nawet latem. Z czasem Izmir stał się deputatem jakiejś gajówki. Któregoś majowego wieczoru wracał gajowy z pracy. Słowiki śpiewały, z dala słyszał poszczekiwania psów. Wieczór był ładny, ciepły i cichy; nigdzie żadnego wiatru. Do domu blisko, więc się nie śpieszył. Księżyc na bezchmurnym niebie świecił jasno. Droga była dobrze widoczna. Idąc nucił wesołą melodię. Czuł się
jakiś szczęśliwy i beztroski. Tak dotarł do drogi na bagnie, która znacznie przybliżała gajówkę. Nie musiał zresztą iść tędy, gdyż nawet drogą leśną, po zakolu, byłby w domu po kilkunastu minutach. Ale coś go korciło. Droga układana z belek wydawała się nie tylko krótsza, ale i bardziej urokliwa. Złoty księżyc odbity w wodzie i połyskliwe okrąglaki, mieniące się jak brylanty w jego blasku, pociągnęły gajowego w tym kierunku.
Idzie tak sobie belkową drogą i pogwizduje wesoło, a tu słyszy cichy płacz. Przystanął na chwilę. Cisza, tylko słowiki kląskają. „Chyba się zdawało” – pomyślał i ruszył dalej. A tu znowu płacz dziecka, tylko jakby nieco głośniejszy. –
Co u licha?! – zawołał. I znowu go posłyszał. Teraz był bardziej wyraźny i dochodził zza kępy brzózek nie opodal. Przystanął i nasłuchiwał uważnie. Nie mylił się. Głos bez wątpienia dziecięcy, przechodzący niekiedy w niemowlęce kwilenie.
– Trzeba ratować dziecko!- powiedział do siebie półgłosem. I zaraz skacząc z kępy na kępę, próbował zbliżyć się do niego. Płacz coraz bardziej wyraźny dochodził jakby z pobliskich zarośli. Gdy już myślał, że cel osiągnął, płacz ustawał.
– Czyżbym uległ omamom? – zaniepokoił się gajowy. I w tej chwili posłyszał za sobą kwilenie. Odwrócił się, ale nic nie zobaczył. Czym prędzej chciał wracać do drogi, ale nie mógł trafić. To dziwne, przecież znał dobrze bagno. W Izmirze nieraz kosił siano ze swoim ojcem. Woził je belkową drogą tylekroć…
Strach owładnął gajowym, poczuł krople zimnego potu na czole, ale nie załamał się. A tu znowu płacz dziecka i to w zasięgu ręki. Ciarki przeszły po ciele, bo nie wątpił, że jakaś siła nieczysta wodzi go tak po topieli. Jak trwoga, to do Boga!
Przeżegnał się nabożnie i z całych sił zawołał: – Precz duchu nieczysty! – Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, płacz dziecka ustał, na niebie zarysowała się
biała linia świtu. Spojrzał w tę stronę i zorientował się, że szedł w przeciwnym
kierunku, w samą czeluść bagna…
Materiał pobrany. Nazwa poniżej
WOJEWÓDZKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
im. Łukasza Górnickiego
w Białymstoku