ŁOMŻA– MIASTO MOJEGO DZIECIŃSTWA
Miasto z jeleniem w herbie, najmilsze moje Miasto,
Myślami wciąż wracam do Ciebie. Gdy w nocy nie mogę zasnąć.
Przez długie, bezsenne godziny przemierzam Twoje ulice
I widzę Cię takim, jak kiedyś: te same kamienice
Z mrocznymi bram wnękami, kochany Rynek Stary,
Budynek Magistratu z tym samym na wieży zegarem,
Ulice brukowane, wszystkie znajome takie:
Dworna, Polowa, Długa, Farna, Sadowa, Rybaki
I Plac Pocztowy ze skwerem, a w cieniu drzew obok niego
Rząd czarny konnych dorożek – jak w wierszach Gałczyńskiego,
Wszystko zaczarowane, konie i dorożkarze.
Stoję i patrzę i słucham…. Czy ja tak tylko marzę?
Czy może to naprawdę cofnął się czas o te lata
I znowu jestem w najdroższym ze wszystkich miast tego świata,
W Mieście mojego dzieciństwa, w Mieście, co było mi rajem,
Wszystko jest takie prawdziwe i nawet mi się wydaje,
Że słyszę najwyraźniej, jak pośród dymu z kominów
Rozpływa się dźwięk sygnaturki od Ojców Kapucynów.
Na starej dzwonnicy Fary też rozdzwoniły się dzwony.
Ich głos płynie nad miastem, ku Górze Królowej Bony,
Ku Narwi, co wije się w dole i miasto otacza wieńcem,
Ku łąkom, gdzie każdej wiosny kwitną złociste kaczeńce
I echem powraca do miasta, jak fala dawnych wspomnień
O tym, co już nie wróci. I czegoś tak żal ogromnie….
Iwona Krzepkowska- Bułat
Łomża – moje miasto rodzinne. Moja Łomża lat 30-tych. Dziwne, ale dziś, po ponad sześćdziesięciu latach, pamiętam ją, jakbym wyjechał stamtąd wczoraj. Łomża mojej młodości… co z niej zostało dzisiaj…. Wiem, że dzisiaj, jeśli chcę jechać z Warszawy do Łomży idę na dworzec PKS przy stadionie, kupuję bilet na jeden z kilku, czy nawet kilkunastu autobusów i za dwie godziny jestem w Łomży. Do niedawna mogłem jeszcze pojechać tam pociągiem…. Ale za moich lat dziecinnych było zupełnie inaczej. Pamiętam, że kilka razy w roku odbywałem z Ojcem wyprawę z Łomży do Warszawy, w której Ojciec mój załatwiał swoje sprawy handlowe. Była to na prawdę wyprawa. Z prowincji do stołecznego miasta. Dzisiaj te różnice się zatarły, ale wówczas…. Miała wprawdzie Łomża własną elektrownię na ul. Polowej u wylotu al. Legionów (dzisiaj jest tam ulica – przedłużenie al. Legionów) i oświetlone wieczorem niektóre ulice, ale elektrownia dawała „prąd stały”, który nie nadawał się np. do zasilania neonów i pamiętam, że te warszawskie neony, napisy, mrugające figury, pojawiające i znikające przedmioty, imponowały mi w Warszawie najbardziej.
Jadąc do Warszawy, zamawiało się na wczesne godziny ranne (chyba ok. 4 rano) dorożkę konną, która dowoziła nas na dworzec. Był to prawdziwy, stary dworzec kolejowy, wybudowany jeszcze za czasów carskich, z poczekalnią, kasą biletową i ekspedycją towarową.
Dworzec kolejowy
Bilety kupowało się w kasie u p. Czesławy Baczewskiej i przy wyjściu na peron okazywało je kontrolerowi w drzwiach wyjściowych. Przy wchodzeniu do poczekalni po powrocie, temuż kontrolerowi zwracało się zakupiony w Warszawie bilet powrotny. Bilety te kontroler oddawał p. Baczewskiej, od której można było czasami dostać do zabawy kilkanaście takich, nikomu już nie potrzebnych, tekturek – bilety były tekturowe, wydrukowane gdzieś w Polsce i kilka razy, przez różnych kontrolerów, przedziurkowane.
Sama podróż pociągiem odbywała się podobnie jak dzisiaj, tyle, że tabor znacznie się zmienił. Pociąg składał się z wagonów których przedziały miały drzwi wychodzące, nie jak obecnie na korytarz, ale na długi drewniany stopień, biegnący wzdłuż całego wagonu. Konduktor, z karbidową lampką na piersiach, przechodził po takim stopniu od przedziału do przedziału, pukając przed otwarciem drzwi w okno, aby przypadkiem pasażer, oparty o drzwi, nie wypadł przy ich otwarciu. (Lampa karbidowa była to lampka, w której płonął gaz wytwarzany z włożonego do specjalnego pojemnika kawałka karbidu, na który kapały krople wody – im więcej wody kapało, tym więcej wytwarzało się gazu i tym mocniej świeciła lampka. Tak więc intensywność światła konduktor regulował pokrętłem dozującym wodę)
Zawsze podziwiałem tych konduktorów. Wydawali mi się tacy odważni: w biegu pociągu chodzili na zewnątrz wagonów, przechodzili nawet po stopniach z jednego wagonu do drugiego! Wieczorem, z nastaniem zmroku, od swojej karbidowej lampki zapalali gazowe lampy w przedziałach. Parowóz sapał, gwizdał, wyrzucał kłęby pary i snopy iskier… Ale w Śniadowie trzeba było parowóz przestawiać na drugi koniec składu i jechało się „ do tyłu”. (Nie było tam zakrętu torów i dlatego trzeba było od strony Łomży wjechać w kierunku Białegostoku, a następnie, po przestawieniu parowozu, pojechać w kierunku odwrotnym – na Ostrołękę.) W Ostrołęce trzeba było również postać dłużej, bo była to stacja „węzłowa”. Czasami wymieniano tam parowóz. A dalej już normalnie: Wyszków, Tłuszcz i wszystkie te małe stacyjki istniejące do dzisiaj.
Tylko przyjazd do Warszawy był inny. Wjeżdżało się na zadaszone perony Dworca Wileńskiego i przechodziło do drewnianego budynku tego dworca. I tu, oszołomionego wielkomiejskością łomżyniaka, obskakiwali tragarze, dorożkarze, usłużni Żydkowie… A przed dworcem czekał sznur dorożek, lub jeśli ktoś wolał, taksówek. Oczywiście przy wyjściu z peronu należało oddać kontrolerowi zakupiony w Łomży bilet. Ojciec brał przed dworcem taksówkę, która służyła nam przez cały dzień – oczekiwała na nas kiedy Ojciec załatwiał w jakiejś firmie swoje interesy i wiozła w kolejne miejsce. Po całym dniu spędzonym w stolicy, zmęczony, siadałem chyba ok. godz. 17-tej na tymże dworcu Wileńskim do pociągu i budził mnie Ojciec późnym wieczorem na stacji w Łomży. Pociąg dalej nie jechał.
Miała też Łomża z Warszawą połączenie autobusowe. Duży, żółty autobus PKP (Tak. Polskie Koleje Państwowe przed wojną miały również autobusy), raz dziennie kursował z Łomży do Warszawy i z powrotem poprzez Ostrołękę i Pułtusk, ale wielu pasażerów nie miał. Większym powodzeniem cieszyły się małe autobusy prywatnej komunikacji lokalnej. Szare autobusy żydowskiej spółki komunikacyjnej, kursowały np. z Łomży do Ostrołęki przez Nowogród i Miastkowo, do Zambrowa, Kolna i innych okolicznych miasteczek. Była też słynna „ciuchcia” – kolejka wąskotorowa, która miała stację końcową po przeciwnej stronie torów kolei szerokotorowej, również z ładnym budyneczkiem dworcowym. Kursowała ciuchcia wzdłuż „Obwodówki” – Szosy Obwodowej – (dzisiejsza Sikorskiego) poprzez Kupiski, do Nowogrodu i dalej do Myszyńca. Tam miała połączenie z liniami do Ostrołęki i Kolna. Kolejka ta cieszyła się szczególnym powodzeniem w lecie dowożąc „letników” w okolice Nowogrodu i Morgownik. Dużym także powodzeniem cieszyły się wyprawy kolejką do Myszyńca na słynne, kurpiowskie, procesje w Boże Ciało.
Nie wiem, może tylko tak mi się wydaje, ale kiedyś łomżyniacy nie byli tacy ruchliwi. Dzisiaj mówi się – Jutro jadę do Warszawy i jest to rzecz tak normalna, jak za moich dziecięcych czasów pójście np. na targ. A wtedy już do Piątnicy trzeba było jechać specjalnie zamówioną dorożką, a do Kolna było wówczas trudniej wybrać się niż dzisiaj do Warszawy, czy Białegostoku. Dlatego też miała moja Łomża swój własny klimat, swoje życie, że tak powiem „wewnętrzne”, swoje problemy, troski, kłopoty i radości. Ale myślę, że nie był to jakiś wyłącznie łomżyński problem. Taki sam chyba charakter miały wszystkie małe miasta Polski w owym okresie. Dziś może Łomża jest bardziej „otwarta”, ale też przez to straciła swój charakter. Czy to źle? Myślę, że nie. Idziemy z duchem czasu i Łomża nie może pozostawać w tyle i dobrze, że nie pozostaje,. Ale… jak mówi piosenka – tylko koni, tylko koni żal….
Właśnie – konie! Bez koni nie sposób wyobrazić sobie przedwojennej Łomży. Na nich oparta była cała wewnątrz-miejska komunikacja osobowa – dorożki i towarowa – wozy, a później platformy, przewożące dosłownie wszystko. Od drewna na opał po pieniądze ze stacji kolejowej do budynku banku. A woziwoda? Bez niego też nie można wyobrazić sobie mojej Łomży. Miała ona wprawdzie nieliczne domy wyposażone w lokalne instalacje wodne, ale głównym dostawcą wody był woziwoda. Jego jednokonny wóz, zamiast normalnych „gnojówek”, czyli bocznych desek, miał zainstalowaną dużą, poziomo ulokowaną drewnianą beczkę, najczęściej pomalowaną na kolor zielony. W tylnej ścianie (dnie?) beczki był drewniany kran, na którym wisiało również (przeważnie) drewniane wiadro. Woziwoda napełniał swoją beczkę doskonałą, kryształowo czystą, wodą źródlaną i przez cały dzień rozwoził ją po mieście, własnoręcznie dostarczając wiadrami do mieszkań. Podobnie pracowali węglarze a także dostawcy drewna i torfu, których to tańszych materiałów opałowych używano w Łomży więcej niż drogiego węgla.
Charakterystycznym elementem łomżyńskiej ulicy były żółte bryczki, głównie parokonne, często ze stangretem w granatowej kurcie i dużej granatowej czapce. Przyjeżdżali nimi do miasta okoliczni ziemianie. A było ich w okolicy Łomży wielu. Łomża była dookoła otoczona „majątkami”. Myślę, że nie były to fortuny rzędu radziwiłłowskich, ale wystarczające, aby utrzymać „ dziedzica” z rodziną i dość sporą czeladzią.
Najwięcej wozów było na ulicach we wtorki i piątki. Wówczas to na targ przyjeżdżali okoliczni chłopi. Szosami od strony Zambrowa, Konarzyc, Janowa, Kupisk, groblą jednaczewską, od strony Piątnicy, a także Starej Łomży i Drozdowa, ciągnęły dziesiątki, a chyba nawet setki furmanek. Chłopi wieźli wszystko: zboża, ziemniaki, a także drzewo zarówno w szczapach (w postaci metrowej długości klocków, z których grubsze były łupane na pół), jak też gotowe do palenia, porąbane i powiązane słomianymi powrósłami wiązki. Mieli też wiązki smolistych drzazek na podpałkę. Od strony Kupisk i Jednaczewa wozili też torf, którego łomżyniacy używali wiele do palenia. Obok „gospodarza” siedziała często „gospodyni” trzymająca na kolanach kosz z jajami, masłem, czy serem, gliniane garnczki ze śmietaną, a przy nogach – bańki z mlekiem. Wszystkie fury ciągnęły w kierunku rynku Zambrowskiego, gdzie odbywał się tzw. „targ chłopski” – handlowali tam mężczyźni ziemiopłodami, bydłem i końmi.
Targ na „Rynku Zambrowskim”
Kobiety zostawały na Starym Rynku, gdzie rzędami przysiadały ze swoim towarem tzn. nabiałem i drobiem. W sezonie były tam także grzyby, jagody i inne runo leśne. Wiele „gospodyń” szło na targ piechotą niosąc swoje towary zawiązane w chustę na plecach.
Drobni żydowscy kupcy i niektórzy bardziej zapobiegliwi kupujący, wychodzili na przedmieścia, gdzie dobijali targu (szczególnie na drewno, torf, czy, jesienią, na kartofle) i idąc obok wozu, prowadzili sprzedającego prosto na swoje podwórko. Około południa zaczynał się ruch powrotny i trwał do późnych godzin popołudniowych.
I tak było przez cały rok. Może tylko w czasie żniw było tych furmanek mniej, a w okolicach świąt i jarmarków – więcej. Ale najweselej wyglądały ulice Łomży zimą. A zimy były normalne – ze śniegiem i niekiedy siarczystym mrozem. Wtedy wszystkie dorożki i bryczki były zastępowane ozdobnymi saniami o długich metalowych płozach, a konie, aby nie obsypywać jadących grudkami śniegu, były przykrywane specjalnymi siatkami. Natomiast chłopskie furmanki, wozy towarowe i woziwodzkie, składały się z dwóch niewielkich sanek o drewnianych, podkutych płozach (zwanych „zajdkami”) i połączonych skrzyżowanymi łańcuchami. Na nich, tak jak na normalnych kołowych podwoziach leżały: „dennica” (deska spodnia) i „gnojówki” (deski boczne). Wszystkie konie przy dorożkach i sankach „dworskich” miały nałożone na szyi całe wianki drobnych dzwonków, a sanie chłopskie miały zazwyczaj przymocowany do dyszla pojedynczy dzwonek. I to dzwonienie było tak charakterystyczne dla zimowych łomżyńskich ulic. Często wybierając się na sanki, lub później na narty, zaczepialiśmy się do chłopskich sanek i w ten sposób pokonywaliśmy strome podjazdy Długiej, czy Dwornej. Czasami dojechało się w ten sposób do Łomżycy, czy koszar. Chłopi na ogół nie mieli nic przeciw takim dodatkowym „pasażerom”, ale czasami trafiał się taki „nieużyty”, który amatorów jazdy za jego sankami „pociągnął batem”. Mieliśmy na to swój sposób: sznurek naszych sanek był zawsze tak zaczepiony, że po puszczeniu jego końca z ręki, sam odczepiał się od chłopskich sań, a my pozostawaliśmy na środku jezdni.
W lecie życie towarzyskie Łomży skupiało się wokół Narwi. Późną wiosną przy brzegu przed przystanią wioślarską, rozpoczynały działalność „łazienki”, pełniące głównie rolę „mykwy” (żydowskiej rytualne łaźni). Były to pływające, cumowane do brzegu, drewniane budowle – coś w rodzaju krytych basenów, w których można było zażywać kąpieli w czystej rzecznej wodzie.
Po drugiej stronie Narwi, naprzeciw przystani, była plaża, na którą przedostawaliśmy się łódką.
Narew pod Łomżą. Po lewej stronie – tratwy, po prawej, przy brzegu, „łazienki”
Pamiętam jak nad Narwią wybudowano prawdziwy stadion sportowy, tuż koło przystani wioślarskiej. Klub wioślarski w Łomży miał długą tradycję. Pamiętam smukłe łodzie wiosłowe i piękne, kolorowe kajaki. Ale prawdziwą atrakcją była motorówka pana Kossakowskiego. Była to duża płaskodenna łódź z dziobem, rufą i położoną między nimi zamykaną kabiną. Przypominała trochę tramwaj napędzany silnikiem samochodowym. Na dachu tej imponującej łodzi Ojciec mój umieszczał specjalny głośnik a w kabinie instalował własnej konstrukcji radio (radia własnej, Ojca, konstrukcji zasilane z akumulatorów, mieliśmy w domu aż do 1937 roku, kiedy to zastąpił je fabryczny „telefunken”).
Tą motorówką jeździliśmy a właściwie pływaliśmy Narwią na urocze majówki. Nie obywało się to bez przygód: a to utknęliśmy na mieliźnie, a to, płynąc nocą, wpadliśmy na zastawione (nielegalnie) sieci-niewody, a to drogę zagrodziły tratwy, którymi spławiano drewno z dalekich augustowskich lasów. Raz nawet wypadłem z tej łodzi i naprawdę się topiłem. Ale w ogóle było fantastycznie. Niestety, którejś jesieni, pan Kossakowski nie zdążył wyciągnąć swojej łodzi na brzeg, uwięziły ją lody i tak ze słynnej motorówki pozostał tylko silnik, a jemu samemu pozostało pływanie łódką po sadzawce we własnym ogrodzie. W sadzawce tej łapaliśmy z Ojcem okazałe karasie. Ale największą frajdą była sadzawka w zimie. Pan Kossakowski urządzał na niej ślizgawkę. Oczywiście płatną. Wstęp, o ile mnie pamięć nie myli, kosztował 20 groszy. Na brzegu ustawiano ławki, na słupie zawisał głośnik (ten z motorówki), tataraki były wykoszone już przed zamarznięciem wody, a lód codziennie czyszczony.
Na ślizgawkę chodziło się w niedziele i po lekcjach, ale, ponieważ była ona położona tuż przy ogródku naszej szkoły, przez specjalną furtkę, chodziliśmy na nią w ramach zajęć WF. Wtedy, zamiast ćwiczeń na sali gimnastycznej, jeździliśmy „ jaskółką”, lub graliśmy w hokeja.
W ogóle tzw. „życie sportowe i kulturalne” było w naszej szkole bogate. Urządzaliśmy przedstawienia, jasełka i różne okolicznościowe występy.
Jasełka w „Ćwiczeniówce” . Jurek Smurzyński jako góral
Raz, z okazji przygotowywanych jasełek, zgłosiłem się, że będę góralem. Ileż moja kochana Mama miała z tym kłopotu – bo jak tu w Łomży znaleźć strój góralski i to jeszcze w takim rozmiarze! Byłem co prawda wysoki, ale nie aż taki, żeby można mnie było ubierać w rozmiary dorosłego. Nie wiem jak Mama to zrobiła, ale góralem byłem! Mam to nawet na zdjęciu! Innym razem zgłosiłem się do roli bociana. Tym razem musiała Mama farbować na czerwono rajtuzy i pożyczać skrzydła od jasełkowych aniołów, ale było to znacznie łatwiejsze niż zdobycie stroju góralskiego. Urządzaliśmy też akademie z okazji 3 Maja, Święta Matki, 11listopada i tp.
Święto Matki w „Ćwiczeniówce”.
A pan Czarnecki, który uczył nas „ robót”? Do dzisiaj pamiętam te wieszaki, budki dla ptaków, deski do mięsa i inne cenne przedmioty, które bezskutecznie usiłowałem umieścić jako najpożyteczniejsze przedmioty w domu. Do dziś, dzięki niemu, umiem piłować deski, obrabiać je heblem, papierem ściernym, bejcować i politurować.
Jedno do czego nie miałem zdolności to rysunki. A ksiądz na religii wymagał a to tablic z dziesięcioma przykazaniami, a to aniołków, a to żłóbka. Ale tu miałem doskonałych sojuszników. Szkoła, jako ćwiczeniówka, służyła za miejsce praktyk nie tylko słuchaczom Seminarium Nauczycielskiego, ale również klerykom Seminarium Duchownego. I właśnie taki jeden siadał zawsze podczas zajęć koło mnie i rysował mi w zeszycie od religii wszystko, czego wymagał ks. katecheta.
Chodząc z Mamą na spacer pod koszary mijaliśmy słynne łomżyńskie więzienie i zdążające do niego grupki ludzi w szarych drelichach konwojowane przez zielono umundurowanych strażników więziennych uzbrojonych w karabiny. Byli wśród nich „polityczni”. Nie wiele z tego rozumiałem, jak też nie bardzo wiedziałem co to jest „komuna”, czy kto to są „komuniści”… Pamiętam tylko pochody szybko idących ludzi, prawie biegnących, z wielką czerwoną płachtą przymocowaną do długiej żerdzi wysoko sterczącą ponad głowami ludzi i rozpędzających ich policjantów.
Ale najbardziej zapamiętałem jedną z wiosennych, chyba 1939 roku, niedziel, kiedy to idąc z rodzicami do kościoła zobaczyłem, pierwszy raz w życiu,
ubranych w granatowe hełmy policjantów, z karabinami (policjanci chodzili w Łomży wyłącznie w czapkach i z rewolwerami przy pasach) przegradzających tyralierą ulicę w pobliżu kościoła. Usłyszałem nieznane mi słowo „golędzinowcy”. (Byli to słuchacze szkoły policyjnej w Golędzinowie pod Warszawą). Jeden z miejscowych policjantów stojący obok „golędzinowców”, na widok mojego Ojca, rozłożył bezradnie ręce i wzniósł oczy do nieba, co odczytaliśmy jako znak bezradności wobec sytuacji w jakiej się znalazł
Przyczyna wyjaśniła się szybko: W kościele poświęcano sztandar „Narodowców” –Członkowie tej organizacji, ubierali się w czarne spodnie, długie buty i brunatne koszule. W dni targowe często urządzali pikiety przed żydowskimi sklepami. Narodowcy, którzy cieszyli się poparciem biskupa Łukomskiego, wbrew zakazowi, chcieli ze sztandarem przejść przez miasto. Ale władza była wtedy bezwzględna wobec każdego. Zabraniała pochodów jednakowo zarówno komunistom jak i prawicowcom. Wkrótce, a mieszkaliśmy blisko kościoła, usłyszeliśmy krzyki, tupot podkutych butów i zobaczyliśmy ganiających za narodowcami, policjantów. Długo po tym jeździły po mieście dorożki, którymi przewożono ludzi w zakrwawionych brunatnych koszulach.
Później „narodowcy” bili Żydów. Żydzi szli w pochodzie pierwszomajowym i znów byli bici przez „granatowych”, tych samych, którzy poprzednio bili „narodowców”. Nie rozumieliśmy, my dzieci, zupełnie kto jest z kim, a kto przeciw komu. Trochę to nas dziwiło, ale nie zaprzątaliśmy sobie tym specjalnie głowy. To była sprawa dorosłych. Ale coś z tego zostawało, to coś wracało później jako refleksje w czasie wojny.
Wtedy mieliśmy inne, swoje, sprawy. Chętnie chodziliśmy np. do KKO (Komunalnej Kasy Oszczędności), gdzie nosiliśmy specjalne skarbonki, do których kluczyk znajdował się w Kasie. Kasjer wyjmował uskładane w skarbonce pieniądze i wpisywał saldo do specjalnej książeczki. Nas, najmłodszych, często obsługiwał sam pan dyrektor Bielicki, ojciec Hanki. Bardzo lubiliśmy wesołego pana Bielickiego.
Nie mniejszą sympatią dzieci cieszył się ks. infułat Henryk Betto, który w głębokich kieszeniach swojej sutanny miał nieprzebrane zapasy cukierków, którymi obdarowywał wszystkie spotkane na ulicy dzieciaki – polskie, żydowskie, ewangelickie. Jemu nie stanowiło to żadnej różnicy. Pamiętam, jak przychodził do sklepu mojego Ojca uzupełniać swoje zapasy.
Tak rodziły się nasze sympatie i antypatie, nasze pierwsze poglądy społeczne i polityczne. Pamiętam, mocno oddziaływujące na nasze nastroje i uczucia, wieczorowe wiece i pochody z pochodniami, podczas których krzyczeliśmy wzorem starszych kolegów, którzy imponowali nam bluzami PW i tym, że chodzili czwórkami z prawdziwymi karabinami: „Na Litwę! Na Litwę!”, „Na Kowno! Na Kowno!”. Później skandowaliśmy: „Na Czechy! Na Czechy!”
Nie bardzo wiedzieliśmy po co tak krzyczymy, ale tak krzyczeli starsi koledzy, więc i my robiliśmy to samo. Myślę, że i dziś jest podobnie – dzieci wzorują się na starszych, nie bardzo wiedząc o co tak na prawdę chodzi.
Na wakacje 1939 roku, mimo różnych przestróg, wyjechaliśmy z Mamą w lipcu do Jastarni. Pierwszy raz zobaczyłem morze. Pływaliśmy statkiem do Gdyni, byliśmy na koncercie Kiepury, odbyliśmy przejażdżkę wynajętym samochodem aż do granicy z Niemcami, która wówczas przebiegała zaraz za Karwią. Pod koniec pobytu przyjechał po nas Ojciec zaniepokojony możliwością wybuchu wojny. Jechaliśmy z powrotem już nie tranzytem przez Gdańsk, ale przez Kościerzynę.
Wracaliśmy do domu w ostatnim miesiącu pokoju – w ostatnim miesiącu mojego beztroskiego życia.
2 comments
Z wielkim zainteresowaniem powróciłam do Łomży, o której opowiadała mi mama, Alicja Matusiewicz-wówczas Ala Maliszewska. Urodziła się w Łomży w 1924 r. Również uczęszczała do “ćwiczeniówki”, wymieniała te same co Pan nazwy ulic, woziwodów, ale wiele ciekawych zjawisk z ówczesnego życia Łomży dowiedziałam się z Pana wspomnień. Mój dziadek, Władysław Maliszewski, ojciec mamy był funkcjonariuszem Powiatowej Komendy Policji Państwowej. W oknie komendy podobno zrobił ruchomą scenkę, jak Polacy gonią bolszewików. Dużo czasu poświęcał na swoje pasje i na pracę społeczną, w ramach której zorganizował przystań Policyjną obok przystani Towarzystwa Wioślarskiego. Był też konstruktorem i wykonawca motorówki, która jeżdził po Narwi. Czy pamięta Pan może tę postać?
Maria Markiewicz
>Dziękuję za miłe słowa. Przykro mi, że nie mogę spełnić Pani prośby, ale jestem od Pani Mamy młodszy o cztery lata, a w czasach naszej „ćwiczeniówki” to był cały wiek! Dlatego, jeśli chodzi o różne szczegóły zapamiętaliśmy je zapewne różnie. Niestety, nie znałem Pani Dziadka, (byłem wtedy pewno jeszcze za mały) pamiętam natomiast, że policja (nie wiem czy była to komenda powiatowa, czy komisariat) mieściła się przy pl. Kościuszki. Pisze o tym także w swojej książce „Urodzona na wozie” Hanka Bielicka. Pamiętam przystań, ale jedyną motorówką jaką zapamiętałem była motorówka pana Kossakowskiego, którą pływaliśmy na urocze wycieczki po Narwi ( piszę o niej gdzieś w moich wspomnieniach).
Jeszcze raz dziękuję, za pochlebną opinię i serdecznie pozdrawiam – Smurzyński