PAMIĘTNY WRZESIEŃ
Sierpień 1939 roku był już urozmaicany przygotowaniami do wojny. Zarządzano próbne zaciemniania okien, ogłaszano alarmy lotnicze i gazowe, ludność kopała rowy przeciwlotnicze. Dostałem prawdziwą maskę przeciwgazową i jako goniec, specjalną opaskę na rękaw marynarki. Nic więc dziwnego, że coraz częściej mówiliśmy o spodziewanej wojnie. Mieliśmy tylko jedno zmartwienie – jesteśmy za młodzi aby pójść na front. Ale przecież „Orlęta” we Lwowie nie byli starsi, a też brali czynny udział w walkach. Może i dla nas coś się znajdzie…. Moim wspólnikiem tych planów był Henio Konopka, kolega z klasy i jeden z najbliższych przyjaciół. Nawet nie przypuszczaliśmy wówczas jak prędko przyjdzie nam wydorośleć. Może nie tyle w sensie fizycznym co psychicznym. A stało się to błyskawicznie.
W 1939 roku Ojciec mój kończył 40 lat i właściwie nie powinien podlegać mobilizacji w pierwszym terminie. Nie mniej posiadał kartę mobilizacyjną wzywającą go, w razie ogłoszenia mobilizacji, do natychmiastowego stawienia się w DOK – I (Dowództwo Korpusu I w Warszawie na Cytadeli). Po tym okazało się, że nowa karta, która przesuwała go do następnej grupy mobilizacyjnej leżała w PKU (Powiatowa Komenda Uzupełnień) i tylko dzięki niedbałości jakiegoś urzędnika nie została w porę doręczona. Zatem Ojciec mój w dniu 30 sierpnia 1939 roku, gdy tylko na mieście rozklejono plakaty o mobilizacji, pożegnał się z Mamą, będącą wówczas w pracy i w moim towarzystwie pojechał dorożką na dworzec aby natychmiast wyjechać do Warszawy. Pamiętam to pożegnanie. Kiedy pociąg już ruszał, a ojciec powiedział: Opiekuj się mamą, pomyślałem: „Może widzę Go już ostatni raz?”. Ale nie płakałem.
Ojciec, po przyjeździe do Warszawy, zgłosił się natychmiast do Cytadeli, gdzie nie bardzo wiedziano co z nim zrobić – u nich był już z tej grupy mobilizacyjnej skreślony. Nie mniej jednak umundurowano go, uzbrojono w broń krótką i powierzono obowiązki dowódcy ruchomej składnicy map sztabowych. Nie wiele wiem o jego szlaku bojowym. Wiem jedynie, że ostatecznie zaskoczyli go bolszewicy gdzieś na południu Polski. Spalił samochody z mapami, a sam, rozpuściwszy podległych sobie żołnierzy, przebrał się w mundur szeregowego (był sierżantem sztabowym) i tak dostał się do niewoli rosyjskiej. Skierowano go do Szepietówki, gdzie kilkakrotnie przechodził przesłuchania przez NKWD, ale ponieważ mówił biegle po rosyjsku nie dał się zaskoczyć żadnym pytaniem. Ostatecznie, jako obywatela Związku Radzieckiego (Łomża już była wtedy Zachodnią Białorusią) do tego zwykłego szeregowego, zwolniono go w końcu października do domu.
Ale wybiegliśmy tu w przyszłość. Wróćmy zatem do przygotowującej się do wojny Łomży. Dla mnie wojna rozpoczęła się 2 września 1939 roku. W tym dniu otrzymaliśmy z Mamą dokumenty ewakuacyjne z Banku Polskiego i odprawę pieniężną.
W przypadku mojej Mamy odprawa ta stanowiła poważna kwotę – powyżej dwóch tysięcy złotych. Jedną paczkę pieniędzy, wraz z dokumentem ewakuacyjnym, Mama zaszyła mi w wewnętrznej kieszeni marynarki. Było to na wypadek gdyby coś nas rozdzieliło, lub jeśliby Mama np. zgubiła swoje pieniądze.
W planie mobilizacyjnym pracownicy-kobiety i rodziny stanowili tzw. „pierwszy rzut wycofania”. Drugim byli wszyscy mężczyźni. Realizując ten plan, 2 września po południu, spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do walizki, przygotowaliśmy trochę jedzenia na drogę i dorożką pojechaliśmy z Mamą na dworzec kolejowy. Tam stał już długi sznur odkrytych wagonów towarowych, przy których krzątali się różni ludzie. Każda instytucja miała przydzielony wagon (względnie kilka), do którego ładowano przeznaczone do wywiezienia mienie. Szybko odnaleźliśmy nasz wagon. Były już w nim ulokowane okute skrzynie z pieniędzmi, a także mniejsze skrzynki z dokumentami. Z nich nasi woźni, uzbrojeni w karabiny i stanowiący ochronę wagonu, przygotowali dla nas dość wygodne siedzenia. Byłem dumny, że oddano mi pod opiekę bankowy „flower” (KBKS) z amunicją, z którego już uprzednio wiele razy strzelałem na łomżyńskiej strzelnicy. Z bronią tą nie rozstawałem się aż do końca podróży.
Ponieważ ewakuowano prawie wszystkie ważniejsze łomżyńskie instytucje, a także rodziny oficerów i policjantów, co chwila spotykaliśmy na dworcu kogoś znajomego. Mama – znajome panie, a ja koleżanki i kolegów, głównie z rodzin oficerów 33 pp. Wszyscy szukali przeznaczonych dla nich wagonów i starali się w nich jak najwygodniej ulokować. Było też sporo osób odprowadzających. Wieczór był pogodny i ciepły, a więc fakt, że wagony były odkryte nie miał większego znaczenia. Nas, dzieci, cieszyła nawet perspektywa podróżowania w tak niecodziennych warunkach. Wydawało się to nam wówczas wspaniałą przygodą.
Prace załadowcze trwały aż do późnego wieczora. Około północy pociąg ruszył i nie niepokojony przez niemieckie lotnictwo, dotarł następnego dnia przed południem do Siedlec, gdzie odczepiono wagon Banku Polskiego. Reszta składu, a więc wszystkie ewakuowane z Łomży instytucje i rodziny pojechały dalej, do Białej Podlaskiej. W Siedlcach przywieziony z Łomży ładunek przetransportowano do tamtejszego oddziału Banku Polskiego. Tam także ulokowano ewakuowane rodziny. Spaliśmy w fotelach i na podłodze. W Siedlcach znalazł się także ewakuowany oddział Banku Polskiego z Torunia.
Wobec szybkiego posuwania się Niemców, następnego już dnia zapadła decyzja ewakuacji wszystkich oddziałów, które znalazły się w Siedlcach. I znów zawieziono na miejscowy dworzec najpierw skrzynie, a następnie ludzi. Zanim jednak zdążyliśmy wysiąść z samochodu na dworcu, nadleciały niemieckie samoloty i rozpoczęło się bombardowanie stacji. Pierwszy raz znaleźliśmy się pod bombami, które padały o kilkanaście metrów od nas. Przed odłamkami bronił nas tylko mur jakiejś szopy. W pewnej chwili ktoś krzyknął, że Niemcy puścili gazy. Istotnie, poczuliśmy jakiś obcy, ostry zapach. Natychmiast założyliśmy maski przeciwgazowe, które mieliśmy zawsze przy sobie. Alarm okazał się fałszywy. Wyjaśniło się, że te „gazy” były po prostu dymami prochowymi i produktami eksplozji materiałów wybuchowych, jakimi były napełnione bomby. Jednak propagowane szeroko przed wojną, możliwości użycia podczas działań wojennych gazów bojowych, spowodowały, że trak łatwo wszyscy natychmiast w takie gazy uwierzyli.
Po nalocie transport kolejowy nie nadawał się już do drogi. Ciężkie, okute skrzynie z monetami były porozrzucane jak zabawki, a wagony i szyny całkowicie zniszczone. Musieliśmy powrócić do banku. Wieczorem podstawiono, zmobilizowane w Siedlcach miejscowe autobusy, którymi mieliśmy wyjechać z miasta. Do przewiezienia cięższych ładunków przeznaczono wojskowe ciężarówki. Ciężarówką jechał także oddział podchorążych, jako ochrona naszego transportu. Nocą transport ruszył.
Po pewnym czasie autobus grupy łomżyńskiej uległ uszkodzeniu, które uniemożliwiało dalszą jazdę. (Przypuszczano, że nie było to bez udziału właściciela, który nie miał chęci opuszczania swego miasta). W tej sytuacji zdecydowano, że ładunek zostanie podzielony pomiędzy samochody oddziałów z Torunia i Siedlec, a wszyscy ewakuowani z Łomży pozostaną na miejscu, aby następnie powrócić do Siedlec. Mocno przerażony perspektywą powrotu do Siedlec, które kojarzyły mi się z tym okropnym bombardowaniem, głośno zaprotestowałem, że do Siedlec, pod bomby nie wrócę! Ponieważ byłem najmłodszy i tylko z mamą, kierownictwo oddziału toruńskiego zgodziło się przyjąć nas do swego autobusu. I tak ruszyliśmy w dalszą drogę. Pozostali łomżyniacy, jak się później okazało, dotarli „cudownie zreperowanym” autobusem do Siedlec, a stamtąd do Białej Podlaskiej, gdzie zastali ich Niemcy.
Nasz transport, jak wszystkie wówczas transporty kołowe, poruszał się tylko nocą, w dzień ukrywając się w lasach. Każdego ranka pomagałem podchorążym wycinać moim harcerskim nożem, gałęzie, którymi na dzień maskowaliśmy samochody. Po kilku dniach, a właściwie nocach, przez Prużany i Słonim, dotarliśmy do Baranowicz. Tam wyładowano skrzynie do skarbca miejscowego oddziału Banku Polskiego, który miał doskonałe, nowoczesne, prawdziwe schrony przeciwlotnicze i przeciwgazowe. Nas rozlokowano w kwaterach prywatnych na przedmieściu Baranowicz. W ciągu dnia, z uwagi na te właśnie schrony, przebywaliśmy przeważnie na terenia banku. Po kilku dniach dotarł do nas drugi rzut wycofania z Łomży, tj. wszyscy panowie, z dyrektorem Cybulskim na czele.
W połowie września Niemcy zaczęli bombardować Baranowicze. Chroniliśmy się albo w schronach bankowych, albo okolicznych lasach. Rano, 17 września, zapadła decyzja ewakuacji wszystkich pracowników i ich rodzin w kierunku granicy litewskiej. Być może było to na skutek wiadomości o przekroczeniu przez bolszewików granicy polskiej, ale tego nie wiem. Wiem natomiast, że wczesnym rankiem zebrano nas wszystkich w budynku banku, wypłacono następną odprawę, załadowano ciężarówki i jako pierwsze, pod opieką uzbrojonych woźnych, wysłano z miasta. My mieliśmy ruszyć później, autobusami. Niestety, zanim ulokowaliśmy się w autobusach, wrócili piechotą rozbrojeni woźni z wiadomością, że rozbroili ich, zabierając cały transport, Rosjanie, którzy idą na miasto. Tak więc nie było po co ruszać z bankowego podwórka. Powróciliśmy do domów i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Samo wkroczenie Rosjan do miasta było spokojne. Pierwszego dnia na ulicach widać było zarówno żołnierzy rosyjskich jak i polskich. Po tym pozostali już tylko Rosjanie. Ponieważ nie wiedzieliśmy jakie będą nasze dalsze losy, a Rosjanie zaczęli wykupywać wszystko co tylko było w sklepach i wobec perspektywy spędzenia następnych miesięcy poza własnym domem, Mama kupiła przede wszystkim dla nas obojga ciepłą odzież i zapasy żywności. Pamiętam główki żółtego sera, które sprzedawano stojącym w długiej kolejce bezpośrednio z piwnic, gdzie leżakowały. Tak wyprzedawał swoje zapasy właściciel wytwórni „serów litewskich”, który, jak się okazało, przed wojną zaopatrywał w te sery także sklep mojego Ojca.
Przez kilkanaście dni byliśmy zupełnie zdezorientowani i odcięci od jakichkolwiek informacji. Przygotowywaliśmy się do spędzenia zimy w Baranowiczach, chociaż bardzo bezpiecznie tam nie było. Zdarzały się wypadki, że Polaka, który nieopatrznie wyszedł z miasta i zawędrował na białoruską wieś, skomunizowani Białorusini, jako burżuja, po prostu mordowali.
Ponieważ bolszewicy początkowo nie ingerowali we władze cywilne, uruchomiono w Baranowiczach szkoły i do jednej z nich zacząłem chodzić i ja. Byłem w całej grupie Banku Polskiego z Łomży jedynym dzieckiem – reszta została pod Siedlcami, a do Baranowicz, jak pisałem wyżej, dotarł drugi rzut, a więc wyłącznie mężczyźni. Kierownictwo naszej grupy objął z urzędu dyrektor Banku w Łomży, pan Cybulski. On też pewnego dnia uzyskał wiadomość, że Łomża, w podziale łupów, dostała się bolszewikom, wobec czego możliwym stał się nasz powrót do domu. Wkrótce pociągiem dojechaliśmy do Białegostoku, skąd, rano, samochodem (nie pamiętam, ale chyba jakimś autobusem) wracaliśmy do Łomży. Przygnębiające wrażenie robiły na nas mijane, nie uprzątnięte jeszcze pobojowiska, na których leżały trupy końskie, rozbite wozy, uszkodzone armaty, porzucone skrzynki amunicyjne i inny sprzęt wojskowy.
Tak to, po kilku tygodniach tułaczki, dotarliśmy wreszcie z powrotem do Łomży. Z radością stwierdziliśmy, że nasze mieszkanie w budynku Banku Polskiego, pozostało nienaruszone. Natomiast sklep, pozostawiony pod opieką stryja Stacha, który nie był zmobilizowany i zaufanej pracowniczki, panny Tofci, mimo różnych zabezpieczeń, podczas ataku Niemców na Łomżę, został całkowicie rozgrabiony. Ze śmieci wygrzebaliśmy tylko trochę herbaty i kilka paczek cukierków. Cały majątek mego Ojca, wartości ponad 100 tyś. złotych, w ciągu jednego dnia przestał istnieć.
Jerzy Smurzyński
2 comments
Pan Wojciech Cejrowski słusznie zauważył ,że nazwa “Bank Polski” powinna jak najszybciej wrócić i zastąpić ” Narodnyj Bank”:-)
Dowiedziałem się z poufnego źródła,że wyłudzony od NBP budynek przy Dwornej idzie na sprzedaż,a jak prywatyzowano polskie banki to wszyscy wiemy.Jak wygląda budynek to warto spojrzeć gdy się do niego wchodzi,a potem od wewnątrz.Grzyb zjada zabytek,aż miło.