W „ZACHODNIEJ BIAŁORUSI”
Powrotem do Łomży, na przełomie września i października 1939 roku, zakończyła się moja wojenna wędrówka i rozpoczął się okres „wolnego życia” w „oswobodzonej spod pańskiego ucisku – Zachodniej Białorusi”. Ujęte w cudzysłów określenia słyszeliśmy kilkanaście razy dziennie od żołnierzy rosyjskich, którzy za wszelką cenę chcieli nas przekonać, że są naszymi dobroczyńcami i przynieśli nam niebywały dobrobyt. A byli oni dla nas przerażający: Skórzane buty mieli tylko nieliczni wyżsi oficerowie. Żołnierze i niżsi stopniem oficerowie nosili buty z brezentu, które dla lepszego wyglądu, smarowali potwornie śmierdzącym dziegciem. Buty były na, nieznanych nam dotychczas, gumowych podeszwach. (Polscy żołnierze nosili wyłącznie buty na skórzanych podeszwach, w które wbite były specjalne gwoździe.) Pasy były wyłącznie parciane, a większość karabinów, model jeszcze sprzed rewolucji, z długimi trójkątnymi bagnetami, noszona była na zwykłych sznurkach. Mundury, płaszcze i czapki były z czegoś co miało przypominać sukno, a było jakimś bardzo podłym materiałem, przypominającym parciane koce. Przy naszych żołnierzach wyglądali na oberwańców.
Rzucali się po prostu na wszystko. Pamiętam, że jeden pokazywał nam z dumą list, który napisał do domu na tak pięknym papierze, że na pewno nikt takiego nie widział – była to po prostu tapeta, którą znalazł na śmietniku (w banku robiono akurat ostatnio remont). Kopert wówczas w ZSRR nie znano. Listy wysyłano w postaci „ treugolników” (trójkątów), tj. składało się list nie zapisaną stroną w trójkąt tak, że nie trzeba było używać kleju, pisało się adres i naklejało znaczek. List taki miał i tą dobrą stronę, że każdy, bez zostawiania śladów otwierania, mógł go przeczytać, co było nie bez znaczenia dla cenzury NKWD.
Przed wkroczeniem na tereny Polski, sowieccy żołnierze przeszli specjalne przeszkolenie polityczne. Wmówiono im, że idą wyswobodzić spod „pańskiego iga” (ucisku), naród nieporównanie uboższy od narodów Związku Sowieckiego. Dlatego, kierowani dobrodusznością ludu rosyjskiego, usiłowali częstować nas suszona rybą („wobłą”), czy swoim wojskowym chlebem. Byli przekonani, że wygłodzeni Polacy rzucą się na takie specjały. Na zawsze utkwiła mi w pamięci rozmowa jaką z kolegami mieliśmy w pierwszych dniach pobytu w Łomży naszych „wyzwolicieli”. – Przed wojną było dość powszechne ostrzeżenie: „ Nie jedz tyle cukierków, bo ci się zęby zepsują !” Tak się złożyło, że w czasie ewakuacji straciłem górną jedynkę. Rozmowny „bojec” (żołnierz), spytał co stało się z moim zębem. Jeden z kolegów powiedział: Bo on jadł za dużo cukierków i cukru. Jakie było nasze przerażenie, kiedy bojec rzucił się na nas z krzykiem: Robicie pańską propagandę! Skąd mogliście mieć cukier?! U was brakowało nawet chleba! Uciekliśmy w popłochu nie rozumiejąc wybuchu jego gniewu. Ale już po kilku dniach z pewnością nie bylibyśmy tym zaskoczeni. Tym bardziej, że bolszewicy swoim zachowaniem zadawali kłam własnym słowom i chyba też zrozumieli, że nędza była, ale nie u nas, a u nich. Rzucali się na wszystko, co można było jeszcze kupić w sklepach. Ale największy zachwyt i szczyt ich pożądań wywoływały zegarki. Za zegarek rosyjski żołnierz mógł dać wszystko. A jeśli już go zdobył to nosił go nie normalnie na przegubie ręki, ale na wierzchu rękawa bluzy, żeby wszyscy widzieli jaki skarb i jakie cudo techniki posiada. Nie wiem czy jest dzisiaj coś na świecie, co mogłoby u normalnego człowieka wywołać taką pożądliwość jak zegarek u Rosjanina w 1939 roku. A ponieważ cwaniaków w Polsce nie brakowało nigdy, sprzedawano ruskim nie tylko zegarki bez werków, ale nawet harcerskie kompasy, tłumacząc, że są to zegarki o specjalnym przeznaczeniu.
Po tym jak przyjechały z Rosji rodziny, Rosjanki wykupywały wszystko co się dało założyć. Im bardziej kolorowe tym było cenniejsze. Nie jest wcale dowcipem, że na bale organizowane w jednostkach wojskowych, żony oficerów chodziły w długich nocnych koszulach.
Po ewakuacyjnej tułaczce, wróciliśmy z Mamą do naszego mieszkania w budynku bankowym. Mama rozpoczęła, wraz z pozostałymi przedwojennymi pracownikami, pracę w banku, a ja poszedłem do szkoły. Była to moja przedwojenna szkoła, ale tylko jako budynek. Bo nie nazywała się teraz „szkołą ćwiczeń”, ale „dziesięciolatką” i nie byłem już uczniem klasy VI-tej szkoły powszechnej, a klasy V-tej szkoły dziesięcioletniej.
Ojca jeszcze nie było i nie wiedzieliśmy co się z nim dzieje, czy w ogóle żyje. Jaka więc była moja radość, kiedy pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, zastałem w domu trzech polskich żołnierzy w mundurach, ale bez pasów, broni i orzełków na czapkach, a w jednym z nich, szpakowatym, brodatym szeregowcu, poznałem mojego Ojca! Dwaj pozostali byli to młodzi chłopcy spod Łomży, którzy również wracali z Szepietówki. Ojciec przedzierzgnął się szybko w cywila, ale krótką bródkę, na pamiątkę wojny, pozostawił – miał ją do końca życia. Tak zakończyła się dla naszej rodziny ostatecznie „kampania wrześniowa”, a rozpoczęło życie w „ Wolnym Kraju – Zachodniej Białorusi”.
Ojciec posprzątał splądrowany sklep, ale natychmiast przejął go zarząd rosyjskiego handlu i urządził tam „Wojentorg”, czyli sklep dla wojskowych. Mamę, podobnie jak innych przedwojennych pracowników, zwolniono z pracy w banku i jednocześnie nakazano nam opuszczenie mieszkania w budynku bankowym. Wobec tego Ojciec przystosował do celów mieszalnych naszą przechowalnię owoców w Łomżycy. Przechowalnia składała się z dwóch pomieszczeń: betonowej wysokiej piwnicy, izolowanej korkiem i specjalnie wentylowanej dwoma, wielkimi usytuowanymi w środku sufitu, wyciągami wentylacyjnymi, oraz położonego nad nią jednego, dużego pomieszczenia przewidzianego na sortownię i pakownię. Tam to przeprowadziliśmy się, redukując do minimum umeblowanie, którego większość poszła na przechowanie do różnych znajomych. Trzeba było z trzech pokoi i kuchni zmieścić się w jednym pomieszczeniu mieszkalno-kuchennym.
Ponieważ trzeba było z czegoś żyć, Ojciec w przedsionku założył warsztat stolarski i przyjmował drobne zamówienia na prace stolarskie, oraz pracował jako „pilszczyk”, tj rąbał drzewo u różnych ludzi (kupowało się bowiem od chłopów szczapy, które „pilszczyk” musiał popiłować na krótsze kawałki i porąbać na takie, które nadawały się do palenia w piecu, lub kuchni). Mama natomiast znalazła zatrudnienie jako kasjerka w przedsiębiorstwie budowlanym, oczywiście państwowym rosyjskim, które budowało wzdłuż nowo wytyczonej granicy rosyjsko-niemieckiej, strażnice graniczne. Powodowało to, że dwa razy w miesiącu musiała z teczką pełną pieniędzy, jeździć ciężarowym samochodem (innych praktycznie w Rosji nie było) wzdłuż granicy i dokonywać wypłat wynagrodzeń. W zamian niekiedy na skrzynię ładunkową wrzucano jej „opoły” tj obrzynki drewniane nadające się do palenia.
Ja oczywiście chodziłem nadal do szkoły. Początkowo, w pierwszych miesiącach 1939 roku, obowiązywał w ZSRR, a tym samym wprowadzono go i u nas, pięciodniowy tydzień pracy. Polegało to na tym, że pracowało się pięć kolejnych dni, a szósty był dniem „oddycha” – czyli wolnym. Nie przeszkadzało to nam, ale tylko wtedy, kiedy „oddych” wypadał w niedzielę. Jeśli natomiast niedziela była normalnym dniem roboczym, my po prostu szliśmy ostentacyjnie zamiast do szkoły – do kościoła, co z kolei wywoływało odpowiednie reakcje ze strony kierownictwa szkoły. Kierownictwo i kilku nauczycieli przyjechało z Rosji – reszta byli to nasi dawni nauczyciele. Nie wiadomo czym by się cała ta sytuacja zakończyła, gdyby nie fakt, że wkrótce w całym ZSRR wprowadzono normalny, europejski, tydzień pracy z wolnymi niedzielami.
W szkole uczyliśmy się w zasadzie po polsku z obowiązkowym nauczaniem języka rosyjskiego jako przedmiotu. Oczywiście geografia, historia i inne przedmioty były wg programu szkół rosyjskich.
„Władza Radziecka”, przy aktywnej pomocy miejscowych, przedwojennych komunistów, już w 1939 roku specjalną troską otoczyła Szkołę Przemysłu Drzewnego (popularną „Leśniczówkę”) widząc w niej ośrodek kształcenia „nowej, świadomej klasy robotniczej”. Ponieważ młodzież szkolna nie dala się „ujarzmić” i demonstracyjnie wygwizdywała odwiedzających szkołę „delegatów” i „prelegentów” – w lutym 1940 roku szkoła została rozwiązana.
Pozostały warsztaty szkolne, które wyposażone w nowoczesne, jak na owe czasy, maszyny prowadziły aż do wojny produkcję różnych wyrobów drewnianych dla instytucji i osób prywatnych. M inn. produkowały dla wojska szafy żołnierskie, stojaki do karabinów, czy taborety.
Warsztaty te, określane potoczną nazwą „tartaku”, funkcjonowały w czasie okupacji sowieckiej jako zakład pracy chyba szczególnie „ulubiony” przez polskich przedwojennych działaczy komunistycznych.
Skąd takie skojarzenia? – W grupie pierwszych 13-tu zidentyfikowanych najaktywniejszych „działaczy z okresu władzy radzieckiej” rozstrzelanych w Giełczynie tuż po wkroczeniu Niemców, obok byłych milicjantów i działaczy partyjnych, trzech było pracownikami tartaku, a czwarty zaginął przeddzień niemieckiego ataku najprawdopodobniej rozstrzelany przez NKWD za „partyjne nieposłuszeństwo”, lub „zdradę idei”…
Był to zawodowy stolarz – brygadzista w tartaku, który w okresie międzywojennym odsiadując w łomżyńskim więzieniu wyrok za przynależność do KPP, nauczył się tam tego zawodu. (Po wyjściu w 1938 roku na wolność, na prośbę jego rodziny, ojciec mój „pomógł mu stanąć na nogi”).
Ale działanie „towarzyszy” dla których poświęcił najlepsze lata swego życia, było zupełnie inne niż ich propaganda, która zaprowadziła w latach trzydziestych młodego chłopaka do polskiego więzienia. Zaczął się buntować i przeciwstawiać „ukochanej władzy”. Już wczesną zimą 1939/40 roku przyszedł do nas i powiedział mojemu Ojcu: „Panie Smurzyński, wezwano mnie do NKWD i dano mi zadanie, że jako pana dobry znajomy, mam u pana bywać i składać w NKWD meldunki o przeprowadzonych z panem rozmowach. Głównie chodzi o to, czy pan jako „burżuj” nie planuje czegoś wrogiego wobec ZSRR. Uprzedzam pana o tym, a jest oczywiste, że niczego, co by panu mogło zaszkodzić, nie powiem.”
Mimo tego, Ojciec był kilkakrotnie zabierany prze NKWD z domu i przesłuchiwany przez kilka dni. Ale ponieważ mówił biegle po rosyjsku, a szkoła w Łomżycy, dla której wykonywał różne usługi stolarskie, wydawała zawsze dobrą opinię, jakoś go nie zamknęli na dłużej. Natomiast stryj Stach, doktor Czarnecki, dyrektor banku p.Cybulski i p. Bielicki (ojciec Hanki), oraz wielu innych, zostali aresztowani od razu jesienią 1939 roku i ślad po nich, przynajmniej do 1941 roku, zaginął. (Stryj Stach i dr. Czarnecki, po ataku Niemców, w czerwcu 1941 roku, wydostali się z więzienia w Białymstoku i powrócili do Łomży.)
Oprócz normalnych obowiązków szkolnych mieliśmy też nowe dla nas zajęcie: zdobywanie różnych towarów w sklepach. A polegało to na tym, że dostawało się „cynk”, iż tu i tu będzie np. cukier. Trzeba było ustawić się w długiej kolejce z własną płócienną torebką i po otwarciu sklepu milicjant wpuszczał po kilkanaście osób do sklepu, gdzie ekspedientki odważały każdemu określoną porcję (najczęściej kilogram) produktu. Rosjanie w ramach gigantomanii połączyli po kilka mniejszych sklepów w jeden wielki (to nic, że przeważnie pusty), w którym obsługiwało kilka ekspedientek. Sztuka polegała na tym, aby wejść jako jeden z pierwszych w grupie i zanim milicjant otworzy drzwi aby wypuścić tych, którzy już kupili i wpuścić następnych, zdążyć ustawić się przynajmniej do dwóch ekspedientek. Oczywiście trzeba było mieć przy sobie zapasowe torebki i odpowiednie kieszenie. Ja miałem o tyle ułatwione życie, że dawna pracowniczka naszego sklepu, panna Tofcia pracowała jako ekspedientka w jednym ze sklepów. Ona to dawała nam „cynk” o dostawach towarów.
W czasie okupacji sowieckiej odbyło się też kilka „wywózek” na Syberię. Wywózka taka przebiegała w ten sposób, że na stację w Łomży podstawiano tzw. „tiepłuszki”, tj. wagony towarowe zaopatrzone w żelazne piecyki z wystającymi na zewnątrz rurami, a jednocześnie do Łomży przyjeżdżała specjalna jednostka NKWD. Jej patrole chodziły do wyznaczonych rodzin i kazały, na podstawione podwody, ładować podręczne bagaże. Dawali na to czasami nawet kilka godzin czasu, po czym wywożonych transportowali do tiepłuszek. Wyznaczeni na wywóz mogli część swoich rzeczy zostawić sąsiadom, a sąsiedzi mogli też dać im na drogę żywność, ubranie itp. Było to bardziej liberalne niż późniejsze aresztowania niemieckie. Tak np. wywieziono naszych sąsiadów, pp Lipińskich, wraz z moim serdecznym kolegą – Stachem.
Ostatnia taka wywózka była przygotowana i dokonana w czerwcu 1941 roku. Mamy szef wezwał ją do siebie i oświadczył: „Antonina Stanisławowna, jesteście na liście wyjazdu do ZSRR. Ale ponieważ jesteście kasjerką, uzgodniłem, że tym transportem nie możecie wyjechać, bo musicie zdać kasę. Wyjedziecie następnym za kilka dni.” Wobec powyższego rozpoczęliśmy przygotowania do podróży. W wielki kosz od bielizny zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, część różnych ruchomości przenieśliśmy do pp. Kossakowskich w Łomży, część do innych znajomych.
Tymczasem, o świcie 22 czerwca 1941 roku, domem naszym wstrząsnęły wybuchy. To Niemcy ostrzelali z ciężkiej artylerii sąsiadujący z nami budynek, gdzie kwaterowała grupa NKWD, która miała nas wywozić. I tak, zamiast nas – oni uciekali w kierunku wschodnim. Ale ponieważ uderzenie było błyskawiczne, nie udało się im uciec daleko. Natomiast, albo uciekający bolszewicy, albo Niemcy, podpalili znajdujące się w tak zwanej „nowej fabryce Orłowskiego”, składy amunicji, która płonęła i rozrywała się nawet na naszym podwórku. Niemcy byli tak wstrzelani i mieli taką obserwację, że jeśli koło ogrodu spacerowego pokazywał się samochód jadący w kierunku Łomżycy – po chwili, potrzebnej na jego dojazd, na skrzyżowanie szos ostrołęckiej i nowogrodzkiej padał pocisk z działa umieszczonego po niedawnej jeszcze niemieckiej stronie.
Niemcy wkroczyli od strony Ostrołęki dopiero następnego dnia i byli przez ludność Łomży witani jak ci, którzy uratowali nas przed Sybirem. Nam również wszyscy gratulowali, że udało się nam uniknąć wywózki.
Później dopiero pokazało się jak ironiczne były zrządzenia losu. Gdyby nas wywieziono wraz z innymi łomżyńskimi rodzinami, prawdopodobnie wylądowalibyśmy jak wiele z nich na bliskim wschodzie i być może przeżyli spokojnie dalsze wojenne lata. Ale wówczas, 22 czerwca 1941 roku i nam wydawało się, że wygraliśmy szczęśliwy los na loterii życia….
Jerzy Smurzyński