NA GRANICY ŻYCIA I ŚMIERCI
15 lipca 1943 roku wyszedłem z domu do pracy 20 minut wcześniej niż zazwyczaj. Te dwadzieścia minut uratowało mi życie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właśnie znalazłem się na granicy życia i śmierci i że tak będę musiał żyć przez 14 miesięcy, aż do końca okupacji. Nie wiedziałem też, że właśnie w Łomży rozplakatowano ogłoszenie, podpisane przez Dowódcę Policji Bezpieczeństwa i SD na Okręg Białostocki, w którym podano, iż zostałem wraz z rodzicami (wśród innych łomżyńskich rodzin), skazany na śmierć za to, że „byłem uczestnikiem polskiego ruchu stawiania oporu”, a więc wrogiem Rzeszy Niemieckiej.
O aresztowaniu Rodziców dowiedziałem się na mieście w kilkadziesiąt minut po tym fakcie. Nie wiedziałem jeszcze o wydanym wyroku śmierci, ale wiedziałem, że, zagrożony aresztowaniem, muszę wydostać się z miasta. Było to dla mnie tym trudniejsze, że pracując w sklepie „Nur für Deutsche” byłem znany wszystkim łomżyńskim żandarmom. Omijając więc ulice, poprzez sady i ogrody, przekradłem się na Piaski tj. dalekie krańce Łomżycy, do państwa Paliwodów. Od nich, żytami, zostałem przeprowadzony do samotnego gospodarstwa w pobliżu Kupisk. Nazwiska gospodarzy nie pamiętam. Pamiętam tylko, że było to młode, jeszcze bezdzietne małżeństwo.
Wyszedłem z domu jak stałem: w sandałach, drelichowych spodniach i letniej koszuli, do tego bez jakichkolwiek dokumentów, ponieważ przed 15 lipca Niemcy zabrali do wymiany nasze dotychczasowe dowody osobiste, a nowe mieli wydać za kilka dni. Brak dokumentów, w razie jakiejś kontroli, w najlepszym razie groził doprowadzeniem na posterunek żandarmerii, a tam już czekał na mnie wyrok śmierci. Ubrania uzupełnić nie mogłem, ponieważ Niemcy wkrótce po aresztowaniu, zlikwidowali nasze mieszkanie, zabierając z niego wszystko, łącznie z meblami.
Pierwsze dni były bardzo trudne. Bardzo przeżywałem stratę Rodziców. Już na drugi dzień dowiedziałem się o Ich rozstrzelaniu i poszukiwaniu mnie przez znanego z okrucieństwa, łomżyńskiego żandarma – Radkego. Skłamałbym, gdybym powiedział, że się nie bałem. Bałem się i to bardzo. Nie wiem jakbym sobie poradził, gdyby nie znany mi z konspiracji oficer AK p. Strynkowski z Kupisk. Już trzeciego dnia spotkał się ze mną u pp. Paliwodów i mianował swoim łącznikiem. To od razu podniosło mnie na duchu. Nie byłem już samotny i czułem się potrzebny. Jednocześnie uczyłem się nowego życia. Musiałem teraz być uważny i ostrożny. Musiałem nauczyć się odruchowo reagować na każdą sytuację w jakiej mogłem się w każdej chwili znaleźć. Doświadczenie przychodziło samo: pewnego razu, kiedy w stodole oczekiwałem na furę z żytem, usłyszałem niemieckie głosy. Wskoczyłem do zasieku na siano. Żandarmi wjechali bryczką do stodoły, zatrzymali się na klepisku i usłyszałem jak dwóch wychodziło „rozejrzeć się”, a trzeciemu kazali zrzucić koniom siana. Miałem szczęście. Niemiec, nie wchodząc na górę, sięgnął z drabiny trochę siana i rzucił koniom. Żandarmi skontrolowali wszystkich pracujących w pobliżu młodych ludzi i pojechali na dalszą inspekcję. Po kilku dniach, kiedy byłem w polu, dano mi znać, że u pp. Paliwodów znowu jest niemiecka kontrola. Tym razem przeszedłem na pobliskie torfowiska. Ale te częste kontrole stawały się niepokojące.
Pewnego dnia ktoś przyniósł mi wiadomość, iż słyszał, że Ojciec mój, uciekł z miejsca egzekucji i chce się ze mną spotkać w najbliższą niedzielę tam gdzie ostatnio byliśmy na rybach (Istotnie, byliśmy nad „gliniankami” na Łomżycy). Nie uwierzyłem (miałem już wiarygodną informację, że oboje Rodzice zostali rozstrzelani w Jeziorku) i nie poszedłem. W połowie następnego tygodnia wiadomość powtórzono, ale tym razem mieliśmy się spotkać nad Narwią pod Szablakiem (tam też bywaliśmy na rybach). I znowu nie poszedłem. Więcej „zaproszeń” już nie było. Kto wymyślił taką plotkę i po co – nie wiedziałem i nigdy, nikt po wojnie, nie potrafił wskazać mi nadawcy tych frapujących wówczas wiadomości. Przypuszczam, że był to fortel słynnego Radkego, który przejeżdżał koło „glinianek”, kiedy łowiliśmy tam z Ojcem ryby. Być może, że to on chciał, w ten sposób, zastawić na mnie „pułapkę”.
Pod koniec lata 1943 roku, wychodziła za mąż moja najlepsza koleżanka i przyjaciółka – Hanka Kossakowska. Państwo Kossakowscy mieszkali w dużym domu z ogrodem na rogu Nowogrodzkiej i Stacha Konwy, do którego z Piasków miałem bezpieczne przejście przez pola i ogrody. Wybrałem się zatem nie tyle na ślub, bo do kościoła pójść nie mogłem, ile na „weselną”, okupacyjną kolację. Ponieważ przeciągnęła się ona do wieczora, postanowiłem nie wracać na Piaski i przenocować u pp. Kossakowskich. Rano przybiegł od pp. Paliwodów posłaniec z wiadomością, że w nocy był tam Radke z żandarmami i pytał o mnie. Stało się więc jasne, że na Piaski już wrócić nie mogę. Po kilkudniowym pobycie u pp. Kossakowskich, zacząłem rozglądać się za nową „meliną”. Tym razem zaproponowała mi na jakiś czas mieszkanie, pani prof. Maria Nożewska, która mieszkała na ul. Ostrołęckiej koło młyna. Mieszkanie było jednopokojowe z wnęką kuchenną. Pech chciał, że po kilku dniach mego pobytu u pani Nożewskiej, odwiedziła ją jakaś jej znajoma. Zdążyłem tylko wskoczyć za kotarę oddzielającą kuchnię od pokoju i tam usiąść na krześle. Starsza pani była bardzo rozmowna i mimo wysiłków pani profesor, nie dawała się „spławić”. Wizyta trwała tak długo, że zdrętwiały, postanowiłem się nieco poprawić na krześle. W tym momencie potrąciłem wiszącą na ścianie, blaszaną wanienkę, która z hukiem spadla na podłogę. Pani Nożewska wskoczyła za zasłonę i wychodząc powiedziała: „To chyba zły znak, ale wanienka sama urwała się z haczyka”. Nie wiem, czy starsza pani uwierzyła w to, czy może coś zaczęła podejrzewać, ale teraz już szybko się pożegnała. Niestety. Ja także musiałem szukać nowego miejsca pobytu. Zmieniałem kolejne zaprzyjaźnione mieszkania, gdzie musiałem całymi dniami siedzieć w jednym, niekiedy zamkniętym, pokoju, bez możliwości podejścia nawet do okna. Pomału odwykałem od widoku ludzi, a największym marzeniem było, móc wyjść na ulicę i znaleźć się wśród normalnych przechodniów. Jednocześnie zacząłem już oswajać się ze swoją sytuacją, z grożącym mi niebezpieczeństwem, a nawet chyba trochę je lekceważyłem. Zacząłem wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę. I wtedy zrobiłem coś, czego dzisiaj na pewno bym nie zrobił, a co z pewnością przyspieszyło decyzję wysłania mnie z Łomży, gdzieś w dalsze okolice.
Spragniony wyjścia na miasto, w Dzień Zaduszny, wybrałem się z kolegami na cmentarz – oczywiście po zmroku. Wracając, postanowiłem odwiedzić na pożegnanie nasz sklep. Wewnątrz było pusto. Wszedłem, poprosiłem niemiecką kierowniczkę, frau Hamsot, o paczkę Juno (to takie papierosy dla niemieckich oficerów wydawane na kartki). Ona wypisała mi paragon do kasy, zapłaciłem u Elki Kossakowskiej, odebrałem papierosy i mówiąc „dobranoc”, wyszedłem ze sklepu. Przeszedłem kilka kroków i usłyszałem za sobą: „Halt!” (stój). Pomyślałem „w lewo jest przechodnie podwórko, dam radę, ale mam czas”. I znowu „Halt!” – teraz postanowiłem: „po trzecim skaczę w bramę”. Ale trzeciego nie było. Dwóch żandarmów po prostu zatrzymywało przejeżdżającą dorożkę. Gdybym tak nie wytrzymał nerwowo… Dzisiaj kiedy, z perspektywy lat i życiowego doświadczenia, patrzę na ten „wyskok” to obiektywnie stwierdzam, że miałem na prawdę więcej szczęścia niż rozumu!
To był już mój ostatni „występ” w Łomży. Za kilka dni przyjechała wozem z Miastkowa moja kuzynka – Lucia Tarnacka i ja, okutany babskimi chustami, zawinięty w koce, w charakterze chorej, kto wie czy nie na tyfus (którego Niemcy bali się najbardziej), babiny, przejechałem przez sztrajfę (posterunek) na rogatkach Łomży i po dwóch godzinach znalazłem się w Miastkowie.
W Miastkowie, wsi kościelnej, wuj Tarnacki był organistą. Mieszkał w „organistówce” koło plebani i kościoła, a ja miałem być jego kuzynem, który przyjechał aby uczyć się u niego zawodu. Jednocześnie miałem być dyżurnym ministrantem i pomocnikiem kościelnego. Musiałem teraz zupełnie zmienić swój styl życia. Przestałem stale zmieniać miejsce zamieszkania i ukrywać się przed ludźmi. Miałem stać się normalnym, wiejskim, chłopakiem, jeżdżącym w pole, sprzątającym kościół, pasącym bydło itp. Był tylko jeden problem – brak dokumentów i to miejscowych. Zmieniać nazwiska nie musiałem ponieważ było wątpliwe aby posterunek żandarmerii w Miastkowie miał jakieś listy gończe za mną. Tak ważną osobistością nie byłem.
Dowody osobiste wydawały urzędy gminne, ale fotografie do nich robił specjalny, urzędowy fotograf, przy czym na fotografii musiał być umieszczony nad głową delikwenta numer, zgodny z numerem blankietu dowodu. I tu znowu zadziałała organizacja AK w osobie nadleśniczego z Miastkowa, pana Angera. Jego żona była zatrudniona jako urzędniczka w gminie, właśnie po to, aby umożliwiać wszelkiego rodzaju, nie zupełnie legalne, przedsięwzięcia. Od niej otrzymałem blankiet, z którym zgłosiłem się do fotografa i już wkrótce miałem prawdziwy miastkowski dokument. Tak zalegalizowałem mój pobyt w Miastkowie. Obrosłem też nieco w dostatki: Łomżyński szewc, pan Sapiński, wg podanej na odległość miary, zrobił mi doskonałe buty – saperki. Krawiec, pan Moraczewski, z gimnazjalnego sukiennego płaszcza, uszył mi do nich odpowiednie spodnie. Od ks. biskupa Łukomskiego dostałem sweter z owczej wełny, od kogoś kurtkę, pare koszul itp. Miałem tych rzeczy już sporą walizkę.
Życie w Miastkowie płynęło mi zupełnie spokojnie. Pracowałem w gospodarstwie, bywałem codziennie w kościele, uczyłem młodsze córki wuja Tarnackiego tego co sam umiałem, a więc przedmiotów z zakresu pierwszych klas gimnazjum. Czasami przyjeżdżał ktoś z Łomży przywożąc cukier, który frau Hamsot, przy podziale „nadwyżek wygospodarowanych dla pracowników”, co jeszcze kiedyś zorganizował mój Ojciec, wychodząc, pozostawiała na ladzie ze słowami „für Jurek” (dla Jurka). Poczciwa Niemka wiedziała, że żyję, że muszę coś jadać i że dziewczyny utrzymują ze mną kontakt (przez nie zwróciła mi także teczkę Ojca przywiezioną z więzienia przez żandarma w dniu aresztowania). Ale nigdy żadna z nich nie miała z tego powodu przykrości i nigdy frau Hamsot nie dochodziła, kto zabiera cukier „für Jurek”. Aż któregoś dnia wybuchła bomba! Rankiem przyjechał ktoś z Łomży z informacją, że w mieście rozeszła się wiadomość, iż rodzinę Tarnackich z Miastkowa aresztowano, ponieważ ukrywali Jurka Smurzyńskiego.
Sprawa stała się poważna. Prawdą przecież było, że tam się ukrywałem. Gdyby istotnie mnie u wujostwa Tarnackich złapano, wszyscy „poszlibyśmy do piachu”, a była to rodzina 6-cio osobowa. Spodziewałem się zatem, że wuj Tarnacki poleci mi natychmiast opuścić jego dom. Tymczasem stało się inaczej – mój opiekun, mimo grożącego całej rodzinie śmiertelnego niebezpieczeństwa, nie kazał mi zmieniać meliny. Postanowiliśmy, że na kilka dni przeniosę się do kościoła, który oprócz okresu, kiedy odprawiały się msze, był zamknięty i ulokuję się za wielkim ołtarzem. Gdybym usłyszał Niemców, miałem wsuwać się przez wąski otwór, który, w obawie przed psami, był posypany tabaką, do wnętrza ołtarza. Było tam ciasno, ale można było się z łatwością położyć i doskonale ukryć. Z tego schowka skorzystałem tylko raz. Ale nie powiem, aby pobyt w pustym kościele nocą był przyjemny, zwłaszcza kiedy równocześnie na środku stał katafalk. Ponieważ nic się nie działo, po kilku dniach powróciłem do domu. Kto i dlaczego rozpuścił w Łomży taką wiadomość – nie wiem do dzisiaj.
I tu pewna dygresja: Gdybym był Żydem moi wybawcy byliby dzisiaj uhonorowani odpowiednimi odznaczeniami. Ponieważ byłem tylko ściganym Polakiem, mimo, że za ukrywanie mnie groziły takie same sankcje jak za ukrywanie Żyda ci, którzy mnie ukrywali nie otrzymali z tego tytułu żadnych, nawet moralnych, satysfakcji. Ja również nie jestem „poszkodowany przez III Rzeszę”. Jak dowiedziałem się w centrali „Polsko-Niemieckiego Pojednania” zostałem skazany na śmierć na podstawie obowiązującego wówczas w „Bezirk Bialystok” prawa i nie byłem bezprawnie wykorzystywany jak np. przymusowi robotnicy, lub więźniowie obozów karnych. Dowiedziałem się także, że gdybym był tzw. „dzieckiem Zamojszczyzny”, albo Żydem, to sprawa byłaby całkiem inna. Dziwne, ale ja już dawno przestałem się dziwić….
Ale wróćmy do czasów okupacji. Wiosną 1944 roku zaraziłem się żółtaczką zakaźną. Byłem żółty jak dojrzała cytryna. Lekarza w Miastkowie nie było. Najbliższy – dr Sylwester Jakubowski z Łomży był, w odległym o kilkanaście kilometrów, Szczepankowie. Tam też kilkakrotnie, bocznymi, polnymi drogami, z Celiną – średnią córką wuja Tarnackiego, jeździliśmy furmanką. Zastosowane leczenie było skuteczne – po tygodniu zbielałem, ale lekarz nie uprzedził mnie o konieczności zachowania diety. Była akurat Wielkanoc. Powetowałem sobie na szynce i jajkach. Rezultat był natychmiastowy – znów byłem żółty. I znowu kolejne wyjazdy do Szczepankowa, co za każdym razem groziło spotkaniem z łomżyńskimi żandarmami. Ale jakoś udało się i po krótkim czasie znów wróciłem do koloru normalnego europejczyka. Tylko teraz przez kilka miesięcy byłem ostrożny. Jadałem wyłącznie suche, gotowane kartofle, gotowane buraki i tym podobne smakołyki. W tym czasie miałem też kolejną przygodę: Pewnego dnia leżałem na łóżku, za drewnianym przepierzeniem w kuchni, kiedy, niespodziewanie wszedł żandarm z psem, pytając, czy jest w domu ktoś obcy. Jeden z domowników, obecny w kuchni, zaprzeczył, a żandarm, zamiast obejść wszystkie pomieszczenia polecił zrobić to psu. Nie mogłem w żaden sposób uciec mimo otwartego okna. Pozostało mi tylko leżeć bez ruchu. Pies podszedł, przystanął i nawet bez mruknięcia, poszedł dalej. Po chwili wyszedł również żandarm. Czemu pies, szkolony przecież do atakowania ludzi, nie zareagował na moją obecność – nie wiem.
Nadeszło lato 1944 roku. Front był coraz bliżej. Na przełomie lipca i sierpnia zarządzono w Miastkowie zbiórkę wszystkich mężczyzn, którzy mieli kopać specjalne, przeciwczołgowe, rowy na przedpolu wsi. Zebrało się nas kilkudziesięciu. Eskortowani przez miejscowych żandarmów, udaliśmy się do lasu, gdzie były już wycięte drzewa i wytyczona linia „Panzergrabe”. Pracami kierowali żołnierze Wehrmachtu ze starszego rocznika, więc bardzo nam nie dokuczali. Po południu nad teren naszej pracy nadleciały rosyjskie samoloty. Zarówno my, jak i nasza eskorta uciekliśmy pomiędzy gęste drzewa, jak najdalej od kopanych rowów. Nie muszę chyba dodawać, że do pracy już nie powróciłem.
W kilka dni po tym ewakuowali się z Miastkowa miejscowi żandarmi, a władzę we wsi przejął Wehrmacht. Z tą chwilą przestałem już być ściganym „ wrogiem Rzeszy”, co nie znaczyło, że mogłem się czuć już zupełnie bezpiecznie. Śmierć mogła mi i teraz grozić, ale nie dlatego, że byłem skazańcem, a tak jak każdemu, kto znalazł się w pobliżu frontu.
Kiedy Miastkowo stało się strefą przyfrontową postanowiliśmy przenieść się nad brzeg Narwi do Czartorii. Tu w wyniku dziwnego splotu okoliczności (ale to już zupełnie inna opowieść) poznałem Czecha w mundurze niemieckiego feldżandarma z plutonu regulacji ruchu. Ryszard Fenderl, którego żona z córeczką mieszkała wówczas w Pradze, tak samo jak my nienawidził Gestapo, a przede wszystkim Ukraińców w niemieckich mundurach, którzy nam wówczas szczególnie „dawali się we znaki”. Przez nich stracił ojca. Z Ryszardem łączy się opowieść o ostatnich dniach mego życia pod niemiecką okupacją.
Szumnie mówiąc zwerbowaliśmy Ryszarda do konspiracyjnej współpracy. Jako delegowany do kierowania ruchu na prowizoryczny most zbudowany przez Narew w Czartorii, zakwaterował się w tym samym domu w którym i my mieszkaliśmy. Przynosił nam odpowiednie ostrzeżenia. Wiedzieliśmy np. od niego i przekazywaliśmy dalej, kiedy do wsi wejdą specjalne oddziały, które miały za zadanie rekwizycję wszelkiego rodzaju żywego inwentarza. Tego dnia przed świtem wszystkie krowy i konie znalazły się w lesie i uniknęły wędrówki „nach Ostpreussen”. Podobnie uniknęli ewakuacji na drugą stronę Narwi wszyscy mężczyźni.
Pewnego dnia siedzieliśmy obaj w opustoszałej już wsi, w kuchni, kiedy przez okno zobaczyliśmy wchodzących na podwórko SS-manów. Na jakąkolwiek ucieczkę było za późno. Ryszard bez słowa wepchnął mnie do piwnicy, na klapę naciągnął siennik i ułożył się na nim. Słyszałem tylko jego głośny krzyk, że ktoś śmie zakłócać jego odpoczynek po całonocnej służbie na moście. I jeśli nie dadzą mu spokojnie się wyspać to zrobi użytek ze swego mauzera. SS-mani przeprosili „spracowanego” kamerada za najście i poszli przetrząsać sąsiednie obejścia.
Tego samego dnia wieczorem Ryszard powiedział nam, że w nocy odchodzi jako jeden z ostatnich, a most zostanie wysadzony, My mieliśmy na tą noc ukryć się w naszej leśnej ziemiance. Namawialiśmy Ryszarda aby pozostał z nami, że poświadczymy o jego zasługach wobec wsi i wrogim stosunku do hitlerowskich Niemiec. Nie zgodził się jednak w obawie o los żony i córeczki, a ponadto twierdził, że nie tylko nie wybronimy jego, ale i my sami będziemy mieć niemałe kłopoty z bolszewikami
Myśmy mu wtedy nie uwierzyli uznając jego wiadomości za oparte na hitlerowskiej propagandzie. Tak nam się przynajmniej wtedy zdawało. (Ale już na drugi dzień dostaliśmy drogą organizacyjną zakaz przyznawania się do naszej okupacyjnej przeszłości. I to nas uratowało od „wyjazdu” do ZSRR.)
W nocy usłyszeliśmy huk wysadzanego mostu, a o świcie byli już w Czartorii Rosjanie, którzy kazali nam natychmiast wracać do Miastkowa.
Opisałem tu tylko ciekawsze według mnie zdarzenia. Spotkań z żandarmami, z których wychodziłem „obronną ręką” chociaż każde z nich mogło skończyć się dla mnie
śmiercią miałem więcej. Ale większości takich przygód nie zaliczam do jakichś szczególnych wydarzeń, bo taka była nasza okupacyjna codzienność. Twierdzę jednak, że aby przeżyć te kilkanaście miesięcy z ciążącym wyrokiem śmierci trzeba było mieć albo przysłowiowy „łut szczęścia”, albo szczególną opiekę Boską. Znajomi twierdzili, a ja się w pełni z nimi zgadzam, że taką szczególną opiekę, wymodliła mi moja, zamęczona w Jeziorku, Mama.
Jerzy Smurzyński
Warszawa, lipiec 1998 r
9 comments
Może Pan Jerzy (lub kto inny)przypomina sobie Janka Bossowskiego rocznik 1915 lub Zbyszka Rutkowskiego rocznik 1925-27 oni też byli w podziemiu.
@Artur – odpowiadam w imieniu Pana Smurzyńskiego.
Bardzo bym chciała, o ile to możliwe, skontaktować się z panem Smurzyńskim, myślę, że mógłby coś wiedzieć na temat wojennych losów bardzo bliskiej mi osoby. Czy jest to możliwe? Bardzo dziękuję z góry.
Jeśli będę wiedział o kogo chodzi – spróbuje odpowiedzieć – Smurzyński
Bardzo dziękuję za odpowiedź. A czy mógłby pan skontaktować się ze mną drogą mailową?
Pani Alino, proszę skierować zapytanie dotyczące szukanej osoby na adres Redakcji:
historialomzy.pl@wp.pl Informacja zostanie przekazana Panu Smurzyńskiemu.
Może trochę z innej beczki, ale natrafiłam ostatnio na książkę, która opisuje losy ziemii łomżyńskiej i jej mieszkańców w okresie II wojny światowej. Jestem w trakcie czytania i muszę przyznać, że naprawdę dobrze się to czyta. Może kogoś zainteresuję Pozdrawiam!
Pod linkiem który Pani podała jest reklama całego wydawnictwa, dlatego jego wykasowałem. Zapewne chodzi Pani o książkę Meandry Losu, która jest dostępna w Łomży.
Panie Henryku! Dokładnie o tę książkę mi chodziło… Ale niestety jak zwykle znów informatyczna technika zawiodła mój humanistyczny zmysł :-) Książkę ukończyłam i czekam na kolejne tomy.