W listopadzie 2016 roku zamieściliśmy artykuł o Helenie i Wacławie Filochowskich obiecując jednocześnie, że postaramy się odszukać i zamieścić na łamach naszego internetowego czasopisma utwory tego rodzeństwa, zachowane w wersjach oryginalnych i udostępnione nam. Spełniając tę obietnicę publikujemy poniżej wydany nakładem „Wspólnej Pracy”, obrazek psychologiczny Heleny Filochowskiej-Żmigrodowej „Nasz Kruk”.
Przy tej okazji pragniemy zaznaczyć, że w zachowanym i udostępnionym nam materiale brakuje niewielkiego fragmentu tekstu, ale mimo to zdecydowaliśmy się go opublikować, ponieważ, jest to jedyny dostępny egzemplarz, a ewentualny brak nie zmienia wartości tego utworu, tak pozytywnie ocenionego przez ówczesnego poetę i krytyka Zygmunta Różyckiego, który w 1911 roku napisał o nim: Przerzucając książkę pani Żmigrodowej, („Nasz Kruk” – przyp. red.) skupiłem całą swoją uwagę, skoncentrowałem w jednem kole cały zapas krytycznej zjadliwości, pragnąc za wszelką cenę doszukać się w niej cech grafomanji. Niestety, pomimo całej niechęci do nowoupieczonych autorów, nie mogłem pani Żmigrodowej nie przyznać talentu…
Obszerny, bardzo ciekawy artykuł o Helenie Filochowskiej został zamieszczony z okazji 600-lecia Miasta Łomży pod linkiem: http://600.lomza.pl/2017/12/27/filochowska-zmigrodowa-helena/
Redakcja
NASZ KRUK.
Lubi w słoneczne dnie siadać na białej balustradzie balkonów, wiszących ponad morzem, balkonów, z których mniej lub więcej zagasłemi oczyma patrzymy w oślepiający złoty błękit Adryi, lub na ciemne kontury dalekiej wyspy Cherso.
Jest prawie tak wielki jak jastrząb, a jego czarne lśniące skrzydła rzucają w promienne południe przerażający cień, tak głęboki i złowrogi, jak cień nocy burzliwej, gdy na morzu szaleje scirocco, i tylko krwawe przerywane światło dalekiej latarni morskiej wbija się co kilka sekund w nieprzejrzany mrok.
Ma drapieżne szpony, okrutny i olbrzymi dziób, który otwiera szeroko, gdy z gardła jego wydobywa się ów krzyk ochrypły, budzący śmiertelną trwogę, krzyk, w którym drga jakaś fatalna moc przeznaczeń. W upalne słoneczne południa przywiewa w cieniu swych żałobnych skrzydeł, siada na balustradzie, oplecionej kwitnącym bluszczem i purpurą kamelii i w zadumie nieruchomy, czarny – czeka. Wówczas przychodzimy wszyscy i karmimy go, a gdy pochłonie wszystką przezornie przyniesioną żywność, wtulam się w stojący w rogu werandy mój fotel i patrzę.
Patrzę na te wszystkie blade, bezsilne i smutne ręce wyciągnięte ku krukowi, ręce różnorodne. O różnym kształcie i linii, a tak pełne wspólnego wyrazu, tej osobliwej, bolesnej wymowy, tej rozpaczliwej rezygnacji i rozpaczliwego buntu ludzi skazanych na śmierć.
Są tu ręce spokojne i ciche wysmuklej dziewczyny, która ma czarne, grube warkocze i przedziwną twarz o bladości przezroczej, prawie błękitnawej. To ręce, które nie wiedzą, że blizki im jest kamienny bezwład śmierci i ręce umęczone, niespokojne błagalne pięknej Balzacowskiej ,,femme dc trenie dus“ o złotomiedzianych włosach, której ciało ma jeszcze resztki różowych tonów iście Tycyanowskiej karnacyi, ale spalone gorączką usta wyrzucają w batyst haftowanej chusteczki czarne prawie skrzepy krwi… Ręce męskie bohaterskie niegdyś i potężne, ręce jak ze spiżu, stworzone do czynu – więc obecnie pełne rozpaczy i wściekłego buntu. I te młodzieńcze nieświadome jeszcze ni znoju, ni pracy, ni aksamitnej tkliwości upajających kwiatów życia, a więc drżące chęcią poznania, jak struna mocno napięta, której sądzono pęknąć, zanim urodzi się z niej pierwszy cudowny dźwięk pieśni.
I ręce godne średniowiecznego pazia, godne, by spoczywały na złocistej mandolinie, pieściły jasne loki na skroniach rozkochanych królewien, zrywały róże wiosenne i ciskały je pod złoto obute ich stopki… Ręce drobne, jak u kobiety, o fioletowo-błękitnych żyłach, delikatne w smukłej, prześlicznej linii ręce dziecka skazanego na śmierć. I smutne szare ręce kobiece, zmięte w pospolitości i zaduchu życia, ręce, którym już wszystko jedno, gdyż nie czeka na nie żadne piękno, żadna pieszczota losu. I te inne – pańskie, wytworne, ważkie, na pozór tak sztywne w swej zimnej, posągowej piękności, a w duszne noce wiosenne miotające się bezsennie na piersi drżącej od łkań t modlitw: życia… życia… życia…
Codziennie patrzę na te wyciągnięte ku ptakowi ręce i, nasyciwszy się aż do bólu ich smutkiem nieopisanym, zwracam oczy na naszego kruka.
Syty, siedzi cicho i włóczy czarne spojrzenie swych posępnych źrenic po naszych twarzach. Jest to spojrzenie mądre i straszliwie przenikliwe spojrzenie, w którem jest coś ludzkiego, jakaś myśl tajemna, bardzo ważna, bardzo smutna | i żałobna. Patrzymy na naszego kruka i po raz setny, tysiączny budzi się w nas ślepa namiętna zazdrość wobec siły jego szponów, lotności i potęgi skrzydeł. Zdrowyś, silnyś, mówią zawistnie nasze oczy, uciekające co chwila ku ciemnej, samotnej wyspie Cherso, nasuwającej nam natrętnie wspomnienie Wyspy Śmierci Boecklina i drżymy jak dzieci, by kruk nie przerwał ciszy swyrn ochrypłym krzykiem…
Bo… (ach… jakie to śmieszne…) my ludzie wykształceni, dorośli o wyostrzonej chorobą inteligencyi, my – ludzie dwudziestego stulecia, przeżarci sceptycyzmem i pełni nieubłaganego krytycyzmu, my – powiedziałabym – empirycy z krwi i kości, my wszyscy prawie wierzymy w baśń, którą opowiada o kruku stary rybak Giovanni: Umiera ten, na którego spojrzy nasz kruk w chwili, gdy krzyczy. Umiera ten,. w czyje okna uderzą jego skrzydła żałobne…
Przed paru laty zdarzyło się w naszem sanatoryum kilka takich faktów… Wiemy, że był to przypadek, zbieg okoliczności… a jednak – wierzymy w baśń o kruku. Wielokrotnie strzelano do niego, lekarze obiecywali znaczne sumy za trupa ptaka, który tak fatalnie suggestyonował chorych. Ale kruk był niedościgniony: w krytycznej chwili roztaczał zawsze swe pyszne, złowrogie skrzydła i znikał gdzieś wśród załomów Monte Maggiore, jak czarny symbol śmierci, żałoby, rozpaczy…
I my go sami bronimy, ochraniamy przed niebezpieczeństwem, walczymy o jego życie i swobodę tysiącem uśmiechów, próśb i dziecinnych gróźb, skierowanych ku nasępionym jego wrogom – lekarzom. Wyśmiewamy głośno legendę o złej wróżbie kruka, drwimy z owego, niby urojonego psychicznego wpływu owej legendy na nasze nerwy. Odepchnęliśmy nawet biedną zbłąkaną mewę ze złamanem skrzydłem, którą chciano nam chytrze zastąpić naszego kruka, aby tylko mieć w oczach jego silny dziób, drapieżne szpony i drżeć w głębi duszy przed fatalną baśnią, owiewającą jego straszliwe skrzydła.
Kochamy naszego kruka – jest to jakaś niepojęta, bolesna i nawet przewrotna miłość, niewytłumaczone, dziwne i nielogiczne uczucie, które dałoby się porównać z nieprawdopodobną i dziką miłością, jaką czułby dla swego kata skazaniec, który rozpaczliwie pragnie żyć, a mimo to sercem i myślami czepia się kata, co o świcie, w strasznej ostatniej godzinie odbierze skrwawionemi rękami to najdroższe, upragnione życie.
Tak dziwnie, nielogicznie i zgoła nieprawdopodobnie my kochamy naszego kruka.
Kochamy naszego kruka także za prawdę jego spojrzeń. On jeden mówi nam mądremi ludzkiemi oczyma, że nasze twarze żółkną niemal z dniem każdym, że z dala robią wrażenie odrażające, jak twarze trupów. On jeden, słysząc okropną muzykę resztek naszych płuc, nie pociesza nas z doskonałe zagraną brawurą: „Och, to nic, to głupstwo… za miesiąc płuca będą jak miech kowalski”. Jesteśmy przecie otoczeni siecią spisków, kłamstwa, wiecznej komedyi niekiedy tak niezręcznej, że śmiać chce się aż do łez, aż do łkania .. Wmawiają w nas poczciwie, wesoło, energicznie, lub zgoła groźnie i impertynencko, że pieścimy się, kaprysimy i przerażamy urojonem niebezpieczeństwem, że kokietujemy otoczenie naszą chorobą, jak piękna kobieta kokietuje migreną, z którą jej do twarzy… Tymczasem przecież tam do licha, co jest, to jest – mruczy wiecznie zły i trzaskający drzwiami przepoczciwy nasz doktorzysko, który podobno zamartwia się tygodniami po każdym pacyencie, wyniesionym i między centofolie i krzewy laurowe tutejszego cmentarza. Wobec nas kłamią nie tylko nasi lekarze, nasza służba, nasi krewni, odwiedzający nas i pełni przerażenia, aby ”nie zarazić się” od nas gruźlicą, ale i te kwiaty, krzewy rozkwitłe, pyszna zieleń, pełne słońca morze, daleka, pełna radosnych, żywych barw panorama Quarnero… Tu wszystko dyszy pięknością, szczęściem i życiem i – nam -brzydkim, zżółkłym, cuchnącym już rozkładem i nieopisanie nieszczęśliwym, nam skazanym na śmierć, wszystko tu kłamie piękność, szczęście i życie.
Tylko kruk nie kłamie. Patrzy na nas mądremi, ludzkiemi oczyma, jak gdyby istotnie przeczuwał, kiedy i któremu z nas trzeba będzie zakrakać godzinę śmierci i myśli:
– Pomrzecie.
Ani wiemy, gdzie spędza noce i posępne, szare dnie. Może gdzie w szczelinie Monte Maggiore, lub w pustce skał nadmorskich, o które tak przepięknie rozbijają się srebrno-zielone piany fal, gdy wzburzy je gwałtowny wiew scirocca. Widujemy go tylko w dni słoneczne, kiedy w jaskrawym blasku płonie złotem morze i wytryska bogactwem i przepychem kolorowa roślinność południa.
Życie staje się czemś odległem, niemateryalnem w tem czarującem omdleniu, serce bije równo, i pierś rozszerza się poczuciem jakiegoś słodkiego, słonecznego szczęścia. Po sennej, jażącej tafli błękitu płyną wolno białe barki o żaglach, jak ze srebra, pełne marzących, szczęśliwych ludzi… Młody barkarz Beno śpiewa w swym cudnym języku o morzu i miłości czarnowłosych smagłych italskich dziewcząt.
Zapominamy o tragizmie naszego istnienia, o czyhającej na nas blizkiej śmierci, skradającej się pod purpurowymi namiotami kwitnących magnolii, w śnieżnym upajającym gąszczu gajów migdałowych. Zdaje się nam, że poza morzem niebieskiem i śpiewem Włocha – barkarza, nie istnieje żaden przejaw realnego, istotnego życia. Zamykamy oczy, tonąc w leniwej, przesłodkiej rozkoszy, niepomni, że los na czołach naszych, pokrywających się co noc śmiertelnym octem, wypisał niezłomny wyrok śmierci, że poczciwy lekarz naczelny sanatoryum przy ceremonii wpisywania nas na listę kuracyuszów, po opukaniu naszych pustych już prawie i zapadłych klatek piersiowych, zapytał ze źle ukrytym zniechęceniem: A dlaczego przybyłeś pan lub pani tak późno? Dlaczego leczenie zostało tak karygodnie zaniedbane?
Przestają istnieć lekarstwa, męczące programy kuracyi, surowe regulaminy itp. Jesteśmy zdrowi, silni, jaśni, szczęśliwi, zatopieni w jakiejś nieznanej, radosnej kontemplacyi. I mnie porywa ów nastrój przesłodki. Zapominam, że jestem istotą skrzywdzoną przez życie, samotną i brzydką „starą panną”, na której zwiędłej twarzy gorycz wyrzeźbiła głębokie zmarszczki cierpienia. Staję się znów młodą dziewczyną ufną i pełną wiary, śmiejącą się do tajemniczego jutra, słońca i ludzi, marzącą o ofiarnej pracy dla bliźnich, gdzieś w białej polskiej szkółce wiejskiej, między wesołą gromadką zdrowych, opalonych, żądnych wiedzy dzieciaków o ciekawych, niebieskich, jak bławaty oczach i prostych duszach, które umiejętnie rozwijać można, jak dobroczynne słońce rozwija pąki leśnych kwiatów. Zapominam, że w me serce samotne uderzały ciosy zdrad i zawodów, i że krew tryskała z ran tych głębokich,
ran serdecznych. Dobrze mi. Po morzu turkusowem jak we śnie barki płyną… białe barki o żaglach jak ze srebra.
W owej szczęsnej godzinie zjawia się on – potężny cień, bolesny symbol żałoby śmierci, rozpaczy. Jego skrzydła przysłaniają nam słoneczność pejzażu i osnuwają mrokiem radość krótkiej godziny ukojenia. Zda się, że słowa starego rybaka drżą w ciszy upalnej, i bezwiednie źrenice nasze zastygają w tępej zadumie pod mądrem, bezlitesnem spojrzeniem oczu ptaka. Wracamy do trumiennego zaduchu naszego życia z jasnego brzegu: ciszy i ukojenia.
A gdy ptak nie zjawia się zbyt długo, mówimy dużo, głośno, gorączkowo o czemś, błahem, dalekiem, aby zagłuszyć szalony niepokój i niepojętą, dziwną tęsknotę.
Co rano, po parogodzinnem leżeniu na pełnej słońca werandzie, schodzę po białych, kamiennych stopniach parku nizko, w aleję laurów, gdzie przez gałęzie kwitnących pomarańczy zachwycone oczy widzą błękitną otchłań morza. Jest tam półokrągła kamienna ławka kształtem podobna do marmurowych ławek starorzymskich, na których przed wiekami spoczywały w cieniu gajów cytrynowych cudne kochanki Neronów i Dyoklecyanów.
Na ławce tej widuję często ową panią o miedzianych włosach, słynną śpiewaczkę, której straszliwa choroba niszczy oślepiającą urodę prawie widocznie, z dnia na dzień zaostrzając subtelne rysy tej twarzy niegdyś tak uderzająco pięknej.
W wykwintnej sukni Empire z lila fularu i najcieńszych koronek, pachnąca modnem „Peau d’Espagne”, upudrowana i ufryzowana w loki przepięte kosztownymi grzebieniami, wygląda na tle laurów w delikatnie zielonawem pólświetle tak młodo i zdrowo, że wprost wierzyć często nie chcę, że stan jej jest beznadziejny, że i ona przybyła tu za późno. U stóp jej, na trzcinowym nizkim fotelu „paź” czyta głośno poezje Verlaine’a, lub Staffa, albo, stojąc przed stalagami, szkicuje coś niedbale. Jest tak miły, chłopięco ładny, w swem białem, rannem ubraniu, gdy szybkim młodzieńczym gestem odrzuca z inteligentnego czoła kręte pasma włosów, lub w rozmarzeniu opiera się o poręcz ławki, na której delikatnie liliową plamą znaczy się smukła sylwetka pani Ireny.
Patrzę na nich często i uśmiecham się gorzko. Fleart z akompaniamentem ohydnego kaszlu, sielanka na tle owego beznadziejnego stadyum chorobowego, gdy medycyna jest już bezsilna.
Niekiedy całemi tygodniami pani Irena z powodu silnej gorączki i pogorszenia musi zostawać w łóżku. Na białej ławce skulony i smutny, bledszy niż zwykle na próżno czeka na nią młody malarz, wpatrując się w kamienne schody, oślepiające swą białością w ostrem słońcu południa. Mijając go, rzucam mu parę słów dyskretnej pociechy i zagłębiam się w gęstwinie parku tak nizko, bym mogła z ostatniej ścieżki wiszącej nad samem morzem zobaczyć nasze sanatoryum.
Wykwita spokojem swych jońskich kolumn, oddzielających cieniste portyki werand od wonnych alei parku, wykwita z ciemnej, głębokiej zieleni drzew, jak symbol piękna, harmonii, wykwintu, jak jeden z tych nadmorskich jasnych pałacyków, kryjących w swych wnętrzach rozkochane pary, złotowłose, rozbawione dzieci – gwar, ruch i szczęście życia.
Tu między białemi kolumnami snuje się śmierć i zagląda w oczy żyjącym trupem rozciągniętym nieruchomo na płóciennych leżakach słonecznych balkonów. Tu włóczy się rozpaczliwy, nieutulony smutek świadomości, że wkrótce trzeba umrzeć, choć morze jest tak turkusowe, a słońce złote, choć kwitną wokół cudne, białe róże i szalony „krzyk życia“ rozpiera serce potęgą nieziszczalnego pragnienia.
Tu nawet wtedy, gdy w balowej sali rozjarzą się setki lamp elektrycznych i przy dźwiękach modnego walca wirują pary zdrowszych kuracyuszów, nawet wtedy po eleganckiej sali, wśród pozornie rozbawionego tłumu, przesuwa się tragiczny cień żałoby…
Nie mogę długo patrzeć na gmach naszego sanatorium. Odwracam oczy i topię je w błękicie morza, ale napotkawszy wzrokiem czarną masę wyspy Cherso, znów bezwiednie, z bolesnym skurczem serca myślę o „Wyspie Umarłych” Boecklina…
Ów młodziutki malarz, który ma takie delikatne drobne i białe ręce, ręce pazia, albo kobiety, od kilku dni nie wstaje z łóżka. Ponieważ jestem tu między nimi stosunkowo najzdrowsza, pozwalam sobie na pewne tak zwane „miłosierne uczynki”, byłam więc i u Zawiejskiego. Biedny paź… Czarnemi z gorączki ustami prosił, by mógł zobaczyć ją… – Pani uchyli drzwi, a ona niechaj zechce wolno przejść, bym ujrzał na chwilę jej twarz – błagał, składając tak dziecięco swe dłonie prześliczne. – Dziś tak mi źle… tak źle – szeptał, opadając bezsilnie na poduszki,- Ach, gdybym mógł widzieć ją… Co za ironia… nawet i tu są one… Erotyzm na tle blizkiej, skradającej się śmierci… To serce, które może już za parę miesięcy ostatni raz zatrzepocze się w stygnącej piersi, to serce drży, tęskni, to serce – kocha. Oczy, które wkrótce przysypie sucha, obca ziemia, snują się biednie za jasną postacią kobiety o lśniącym, królewsko-złocistym kasku wspaniałych włosów, niepomne, że i ona skazana jest na wczesną śmierć, że i ona przybyła przecie za późno i, choć pozornie tak jeszcze piękna, może zgasnąć cicho, jak śliczny, purpurowy płomień na wietrze…
Poszłam do pani Ireny, by zakomunikować jej prośbę Zawiejskiego. Czesała właśnie swe przepyszne włosy, na pierwszy rzut oka wprost porywająca, w jakimś niesłychanie wytwornym negliżu. Ale gdy uniosła włosy, by je zebrać w węzeł, zobaczyłam szyję wyschłą, twarz zniszczoną i szarą…
Na moją prośbę rozśmiała się wzgardliwie, pokrywając szybko twarz różowym pudrem. -Nie, pani, nie pójdę – mówiła, śledząc w lustrze żółtawe plamy na policzkach. – Dzieciakowi przewróciłoby się w głowie… Zresztą… mam dziś swój zły dzień – a bad day – jak powiedziałaby próżna Angielka… Zawiejski, jako esteta – jest przecie nim – przeraziłby się, bo wyglądam dziś jak trup.
Przypomniał mi się rozpaczliwy wyraz czarnych prawie z gorączki ust chłopca i prosiłam jeszcze ciepło, serdecznie, jak o łaskę dla samotnego chorego. A gdy widziałam, że proszę na próżno, wydarło mi się z piersi bezwiedne westchnienie:
– Pani okrutna…
– Tak pani – podchwyciła z odpychającym uśmiechem – to należy niejako do mego typu…
Wracając do Zawiejskiego, zerwałam pęk czerwonych kamelii i, dając mu kwiaty, skłamałam, że są darem pani Ireny, która z powodu silnego bólu głowy wyjść z pokoju nie może.
„Paź” uśmiechnął się (tak szalonego ze szczęścia uśmiechu nie widziałam dotąd w życiu) i rozrzucił po poduszce kamelie, tarzając się po nich drobną, spaloną gorączką twarzą.
A gdy po chwili odchodziłam, pocieszając go nadzieją polepszenia, uśmiechnął się spokojnie:
– Ja wiem, proszę pani, że nie jest źle… – tylko niechaj pani się nie śmieje… – kruk jeszcze mi nie przepowiedział – dodał z dziecięcym uśmiechem.
W godzinę potem przybiegła do mnie pani Irena, zadyszana, drżąca cała jakimś pragnieniem, z rozszerzonemi podnieceniem oczyma.
– Droga pani… – prosiła, składając białe ręce skrzące się brylantami pierścionków, – niech pani jedzie ze mną do Fiume… choć na krótko… na godzinę… Muszę zobaczyć tłum ludzi zdrowych, radosnych, szczęśliwych, usłyszeć gwar ich, śmiech, ujrzeć perspektywy rojnych ulic, które mi przypomną wielkomiejskie życie… Tu… dławię się… dławię…
– Czy lekarz pozwolił? – zapytałam zdziwiona z niechęcią, pełna jeszcze wspomnień o scenie w pokoju pani Ireny.
– Oczywiście… więc dobrze, dobrze? Ach! Niech się pani zlituje – szepnęła namiętnie, czytając w mych oczach wyrzut za swe okrucieństwo względem Zawiejskiego.
Zawahałam się, ale w spojrzeniu niespokojnych zielonawych źrenic proszącej wyczytałam tyle rozpaczy, tyle błagalnej wymowy, że, nie rozumując nad stanem zdrowia pani Ireny i wytrzymałością jej sił fizycznych, zgodziłam się.
Wkrótce czekałam na nią na molo, patrząc z blizka na morze jakieś inne wówczas, osobliwe. Barwa jego stalowo sina mieniła się z rzadka tylko tak dobrze znanym i ukochanym lazurem, a po grzbietach niespokojnych fal przebiegał tajemny dreszcz scirocca. Ale słońce, jak zwykle, topiło cały swój przepych gorący w zieleni dalekich winnic i potopem złota opadało na morze przepiękne w swej nierozpętanej jeszcze grozie. Nagle nadeszła pani Irena. Początkowo zdało mi się, że śnię, gdyż kobieta, w czarnych koronkach eleganckiej sukni, z ożywioną twarzą przeciętą pręgą purpurowych śmiejących się ust, z płomiennymi włosami, które po prostu paliły się pod czarnem rondem wielkiego kapelusza, była zgoła inna w swej radosnej tryumfującej piękności, w upajającym i pełnym upojenia wyrazie zmiennych oczu, czerwonych ust i ruchów giętkich, szybkich, młodych, niż znana mi dotychczas przygnębiona, zdenerwowana zgaszona chorobą, pani Irena.
Na pokładzie parowca, oparta o drzwi prowadzące do kajut, stała się szczególniej ujmującą. Zauważałam wówczas, ze spojrzenia mężczyzn zastygały w milczącym wybuchu namiętnego podziwu i snuły się po jej wężowych liniach, po ramionach bielejących pod czarną koronką stanika lub gasły w zadumie, w marzeniu.
I przypomniało mi się pewne określenie DAnnunzia wyczytane w „Triomfo iinnh della morte”, które mi się w tej chwili wydało jak gdyby określeniem samej pani Ireny: „kobieta stworzona dla uciechy zmysłów, silne i delikatne narzędzie rozkoszy”. Mój pełen pruderyi instynkt parafianki, którą na podobne kobiety nauczono patrzeć przez pryzmat „zgorszenia i wzgardy”, zadrżał przez chwilę prawie w lęku, wobec objawiającej się istoty pani Ireny.
Czułam, że pławi się z rozkoszą w tej gorącej fali westchnień, marzeń i pragnień, zbudzonych blizkością jej zdumiewająco rozbłysłej tchnieniem namiętnem nabierała barw coraz świetniejszych i czułam się bardziej obcą i samotną radości i upojeniem. znów, na wskroś cielesnej piękności, która potem rozkwitała mi w czach, wierniejszych, czułam się samotną i daleką od jej radości i upojenia.
– Odżyłam… odżyłam – szeptała co chwila prawie nieprzytomna, drżąca, co chwila cisnąc ręce do piersi.
A gdy wśród szalonego zgiełku portowego miasta w wytwornem, purpurowem wnętrzu oświetlonej a giorno kawiarni zadrgały w powietrzu koronkowe, przecudnie rzeźbione dźwięki walca „Amoureusc”, oczy pani Ireny rozpaliły się nieznanem mi światłem, i z ust jej buchnęła bezładna gorączkowa gmatwanina wspomnień i wyznań.
A więc dziewczyna śliczna jak wiosna pełna temperamentu, ognia i gorącej tęsknoty do piękna, harmonii i egzotyzmu w porywie serca ujętego ogromem wzbudzonej miłości skuwa się z człowiekiem ślepo w niej rozkochanym o prostej nieskomplikowanej naturze tej kategoryi mężczyzn, którzy pojmują szczęście tylko w „ciasnych ramach” rodzinnego życia dalecy od szerszej myśli, szerszego lotu, szerszego oddechu piersi spragnionej wrażeń, ciosów i rozkoszy prawdziwego życia.
… „Zjadacz chleba”… Tak… tak… początkowo idylla we dwoje gdzieś na głuchej prowincyi galicyjskiej, gdzie dusza kona z pustki i tęsknoty. – Potem dzieci… obowiązki… Dom pełen zapachu pieluch i krzyku nianiek – cała „kuchnia” małżeństwa. Obrzydliwa proza i pospolitość, a na tem tle tęsknota coraz szaleńcza… tęsknota szepcząca o cudzie szczęścia, tęsknota , szlochająca: Och! Żyć! Żyć .. I po jakiejś operze, czy koncercie (na które poczciwy „zjadacz chleba” woził od czasu do czasu swą smutną żonę do jej prawdziwego wielkiego miasta) śpiewała sławna, przesławna Włoszka – w strwożone, storturowane serce uderzył nagły cios zdobytej pewności…
W znużonej duszy obudziło się wspomnienie.
Pani Irena przypomniała sobie, że ma głos, jak srebro, lub perły ciskane na płytę kryształu… Wsłuchała się w przenikliwy krzyk duszy: Och! Życia… Życia… Ucieczka w noc jesienną po głuchej walce nad jasnemi, uśpionemi główkami dzieci, a potem ta tułaczka w poszukiwaniu największej ilości wrażeń, te oklaski… kwiaty… przez mgłę upojenia widziane szare, potężne, suggestyonujące oczy mężczyzny, o genialnym czole myśliciela, o zwiędłych ustach przeżytego bon i’iveur’a. Dwa cudne miesiące nad Lago di Garda… Nagle pewnego ranka szept ust kochanych: – Tyś chora? kaszlesz? – a w szarych potężnych oczach pełne nikczemnego lęku pytanie: Gruźlica? Na zakończenie „sielanki” ucieczka bez pożegnania… Ten złoty i błękitny ranek, gdy pokojówka, blada Włoszka z bezczelnemi oczyma, oznajmiła iż „signor da lilia rosa” wyjechał. Na zakończenie sielanki bukiet bladych magnolii… Tylko tyle… Niby uderzenie sztyletu w samo serce – uderzenie nieoczekiwane, straszliwe, ostateczne… Więc dla zabicia wspomnienia znów szaleństwa, kwiaty, oklaski… Tyle ust całowanych, tyle nocy szalonych, po których zostaje w gardle suchy spazm łkania, a w ustach słodkawy smak szampana pitego bez miary…
– Nie dziwi się chyba pani, że strasznym jest me obecne życie, gdyż nie mogę zagłuszyć bólu.. Gdy w chwilach takich, jak obecna, stanę się nagle, jakby cud – szaleję, płonę, odzyskuję siły, i budzi się we mnie znów to dawne, kipiące życie z epoki, gdym kochała, gdym z czerwoną zasłoną upojenia na oczach wchłaniała w siebie szczęście – młoda, uwielbiana, obrzucana deszczem kwiatów i – zdrowa. Dziś… Niechaj pani popatrzy na mnie.. Oto mam właśnie – dzień „cudu”. Oddycham tak lekko, czuję się tak młodą i zdrową, i stanęłabym znów przed tłumem zebranym w jakiej wielkiej, wspaniałej salt i zasłuchanemu, drżącemu w napięciu nerwów, zaśpiewałabym pełną piersią, tak, bym w śmiertelnej ciszy usłyszała potem bicie serc.- Więc dziś dlatego musiałam uciec choć na godzin parę z tej atmosfery śmierci, choroby, nieszczęścia… Niechaj pani pomyśli, jak męczę się w rygorze naszej lecznicy, gdy przychodzi taki nagły wybuch zamierających sił, taki protest żywego jeszcze organizmu przeciw potędze tych niepozornych, drobniutkiech prątków Kocha, niosących śmierć, takie szalone pragnienie zatonięcia w bezmyślnej wprost zwierzęcej radości istnienia w gwarze zdrowych silnych ludzi…
Pani Irena kazała podać szampana, nie oponowałam porwana jej wprost żywiołowym temperamentem, oślepiona pięknością, zdumiona tą cudowną wprost metamorfozą, jaka dokonała się w przeciągu paru godzin bez mojej wiedzy we mnie. Pani Irena budząca dotąd przykry niesmak swą ekscentrycznością zakrawającą na pozę: pomimo ciężkiej choroby oddana kultowi swej gasnącej urody, ta pani Irena, której przeszłość rzucała na nią w moich oczach cień, przerażała dotąd moją cnotliwą staropanieńską i „purytańską” duszę zakamieniałej egoistki. Wreszcie ta pani Irena ciskająca przez ramię wzgardliwe i pamiętne zdanie, iż okrucieństwo należy do jej typu – jak na przykład modny haftowany kołnierzyk lub szal jedwabny należy do stroju elegantki, ta pani Irena nie chciała ukoić tęsknoty ciężko chorego Zawiejskiego, tęsknoty zbudzonej w sercu jego z całą świadomością wyrafinowanej kokietki – wydała się nagle kimś zrozumianym, usprawiedliwionym, prawie blizkim.
Może dlatego, że w bezładzie i chaosie jej wyznań usłyszałam tłumione łkanie matki, wyciągającej ramiona do opuszczonych maleństw, matki, która w huczne noce zabaw, wśród śmiechu pustego tłumu, dźwięków muzyki i brzęku kieliszków słyszała niekiedy rozpaczliwy, cichutki, dziecięcy płacz… Widziała jasne, opuszczone główki sierot…
– Ach pani – mówiła drżącemi nerwowo ustami – tak często pragnęłam wrócić… W nocy, po cichu wkraść się do dziecięcej sypialni, przyczołgać się na kolanach do białych łóżeczek, całować drobne nóżki, bezbronne, kruche, jak cacka rączki, ciepłe twarzyczki wśród jasnych loków… Płakać z głową opartą na wątłej piersi, w której bije wzruszone, maleńkie serce, czuć oplatające się wokół szyi te ciepłe, kochane ramionka, czuć szybkie, gorące pocałunki usteczek szepcących z drżeniem, przez łzy: – Mamusiu… Zapomnieć o przeszłości, żyć dla tych dwóch istot drogich… Ale niechaj pani zrozumie – ta myśl okropna, że on, ojciec moich dzieci, człowiek niezdolny do kompromisów, z bladą, kamienną twarzą jednym gestem nieodwołalnym drzwi mi wskaże. Co za męka…
„Niechaj pani zrozumie” prosiła pani Irena… Zrozumiałam… Jej bolesna, rozpaczliwa spowiedź szarpnęła mem sercem dotąd głuchem prawie na cudzy ból, cudze nieszczęście, pochłoniętem jedynie własnym bólem i własnem nieszczęściem. Zrozumiałam i cierpiałam głęboko nad skazaną na śmierć wielką artystką, piękną kobietą, nad tą, którą dawniej nazywano „kapryśnem dzieckiem szczęścia”. Cierpiałam nad nieszczęsną matką wyciągającą do dzieci ramiona poprzez roześmiane tłumy wielbicieli, poprzez wonne góry w darze złożonych kwiatów, przez pełne świateł, huczące oklaskami sale teatrów, gdzie artyzm jej święcił tryumfy, elektryzował, porywał. Zrozumiałam, i ta piękna kobieta przechylająca w tył głowę upajającym ruchem bachantki w chwili, gdy usta jej chłonęły chciwie musujący płyn szampana, to „kapryśne dziecko szczęścia”, ta wielka artystka z chorym, tragicznym płomieniem w rozszerzonych źrenicach, z drżącemi śmiechem i łkaniem wargami wypełniła mi duszę dotąd nieznanym gorzkim i dojmującym żalem.
I gdy potem, na pokładzie parowca miotanego burzą, pani Irena , stała, pod gwałtownymi atakami wichru, trzymając się oburącz żelaznej balustrady, prosiłam ją gorąco, z troską prawie macierzyńską, aby, jak wszyscy, zeszła do kajut. Ale upór jej był nieprzezwyciężony. Silnie podana naprzód patrzyła szeroko rozwartemi oczyma w sine, bluzgające białą pianą morze.
Wicher obwijał, obciskał dokoła jej bioder i nóg czarną, lekką suknię, przesłaniał miedzianemi pasmami włosów jej twarz bardzo bladą, porywał czarne pióra kapelusza i miotał niemi z wściekłością. Dopiero w tem posępnem, złowieszczem oświetleniu gasnącego pośród ryku burzy dnia, obnażyły się wszystkie przesmutne znamiona straszliwej choroby tającej się w zapadłej już piersi tej kobiety. Cała nagość bezlitosnego podeptania, zniszczenia jej piękności, młodości i sił ujawniła się w żółtawej, chorej barwie twarzy otartej z pudru, w przerażającym martwym blasku nieruchomych oczu, w zeschłej linii przepysznych niegdyś ramion, w śmiertelnej przezroczej bladości rąk z wysiłkiem zaciśniętych na żelaznym słupie.
Była to znów jakby inna kobieta, żywe bolesne przeczenie tamtej, która w gwarnej kawiarni z płomieniem ust i oczu piła wino szampańskie z kieliszka ociekającego lekką pianą i uśmiechała się do mnie cudnym półuśmiechem pięknej, niepokojącej kobiety.
Wracając z molo do sanatoryum, którego i białe kolumny jaśniały i nikły w fioletowem świetle błyskawic, uprzytomniłam sobie cały bezsens i całe szaleństwo naszej tajemnej wyprawy. Wyobraziłam sobie oburzenie personelu lekarskiego, i zadrżałam wprost na myśl, że lekko ubrana pani Irena mogła przeziębić swe krwawiące, chore, biedne płuca…
Spojrzałam na jej twarz którą siny blask błyskawic czynił podobną do bladego zjawiska i w chwili, gdy, walcząc z wichrem, chciałam mówić, zobaczyłam na twarzy tej uśmiech prawie uszczęśliwiony, uśmiech dziecięcej, żywej wdzięczności.
– Niechaj pani nie mówi nic prosiła, – a gwałtowny wiatr tłumił jej głos ciepły i głęboki. – Niech pani nie mówi… Zepsuje mi pani cały wdzięk i czar naszej „ucieczki”.. To było takie cudowne szaleństwo… Zdaje mi się, że w tych paru godzinach, przeżyłam na nowo wszystkie radości, męki, rozkosze i smutki swego krótkiego życia… Żyłam… Rozumie pani? I dziękuję, dziękuję sercem…
Wyciągnęła do mnie obie cienkie, delikatne ręce, które na tle czarnej sukni i czającej się już czarnej nocy jaśniały martwą białością marmuru.
Minęłyśmy puste aleje ogrodu, gdzie miotane wichrem kołysały się z szumem drzewa platanów, a klomby pachniały słodko i upajająco mokrymi kwiatami. Na werandzie pani Irena raz jeszcze uśmiechnęła się do mnie milcząco, jak wdzięczne dziecko, i – cicha, czarna, wysmukła – znikła między kolumnami.
Po kilku chwilach, wchodząc do swego pokoju, usłyszałam nagle dochodzący zza ściany ostry, przeraźliwy krzyk kobiecy… Był to bezprzytomny, ślepy krzyk człowieka śmiertelnie przerażonego. Krzyczą tak tylko chore, nerwowe dzieci przez sen, gdy śni się im straszliwy upiór, albo śmierć matki, a ludzie dorośli, gdy bardzo pragną żyć, a czują zamierający, osłabły rytm własnego serca.
Był to krzyk pani Ireny. Wbiegłam do jej pokoju, drżąc z przerażenia, i w nikłym blasku świecy ujrzałam ją stojącą w czarnej batystowej bieliźnie na środku pokoju, z twarzą trupio bladą, z rękami zaciśniętemi kurczowo na ledwie osłoniętych piersiach. Jej szklane, jak umarłe oczy, patrzyły tępo z pod wzniesionych brwi w kierunku okna.
Za szybą, bijąc w nią ciężkiemi skrzydłami unosił się w sinawej poświacie potworny nasz kruk i z gardła jego wydobywał się ów dźwięk chrapliwy, tak podobny do jęku dławionego zwierzęcia. Miotał czarnemi plamami skrzydeł, a głuche ich razy uderzały w szybę brzęczącą z cicha pod ich złowrogą mocą. W dziwnym, granatowym mroku burzliwej nocy ogromny jego kształt zolbrzymiał i zpotworniał.
Sine usta pani Ireny zadrżały.
– Umrę – powiedziała ochrypłym, cudzym głosem, gdy ptak z łopotem skrzydeł przepadł w nocnej głuszy…
……………………………………………………………………………………………………
Pani Irena leżała w żółtym blasku wysmukłych świec, wśród czerwonych kamelii, hyacyntów i anemonów. Patrząc na jej nieco w tył, na atłasową poduszkę odrzuconą głowę, odsuwałam bezskutecznie przypomnienia tego ruchu, z jakim jej miedzianozłote loki opadały na obnażony lekkiem wycięciem sukni kark, gdy, śmiejąc się, wychylała kieliszek szampana .. I w kątach jej czerwonych, niespokojnych i niepokojących ust był wówczas ten sam wyraz tajemnego cierpienia, który dziś zastygł na prześlicznym, subtelnym kształcie martwych warg.
Zresztą był to już tylko sztywny, zimny trup, odpychający grozą i majestatem skrzepłych, kamiennych rysów. Za jasnemi rzęsami niedomkniętych powiek szkliły się blado nieruchome oczy, śniące swój wieczny sen śmierci… Ręce – niegdyś żywe, giętkie, ruchliwe, skrzące się błyskawicami brylantów – stały się odrażające w swym nieruchomym spokoju, jak rzecz, z wosku żółtego zrobiona i ułożona ciężko na ciele, tak miękko ujętem w jedwabne cienkie i delikatne fałdy szarej sukni śmiertelnej.
Na ręce te tępo i długo patrzył Zawiejski. Myślał zapewne o purpurowych kameljach, które rzekomo ofiarowały mu te niegdyś żywe i ciepłe jeszcze dłonie kobiece wówczas, gdy mu gorączką płonęła chora, wbita w poduszki głowa… Myślał o purpurowych kwiatach, które potem noc całą więdły, czerniały i marły na jego spalonych, tęskniących ustach i modlił się pewnie dziękczynnie do tych jasnych, bladych, umarłych rak, nie wiedząc nic o mem kłamstwie.
I gdyśmy tak we troje siedzieli w dusznej woni kwiatów i półmroku zasłoniętych okien, przytłoczeni najtragiczniejszym ze smutków – smutkiem poczucia meczącej bezsilności wobec brutalnej i nieodwołalnej potęgi śmierci, która z żywych, myślących i pełnych pragnień ludzi tworzy rzecz bezduszną, okropną, wzbudzającą pewien rodzaj bolesnego przerażenia, – poza temi, kirem zasłoniętemi oknami, wrzało, kipiało i śmiało się bujne, młode życie.
Wyszłam na werandę i zdumionemi oczyma zobaczyłam znów kwitnące ogrody, lazurowo- złote morze… Drżała na niem biała barka i głęboki męski głos śpiewał jedną z tych włoskich piosenek, w których wybucha, jak płomień, radością, namiętnością i upojeniem uwielbienie życia …
Zawiejski wyszedł za mną i oto, przechyleni przez oplecioną pnącymi się krzewami róż kamienną balustradę, chłonęliśmy pełnemi miłości, stęsknionemi oczyma to bijące ku nam falami woni, barw i świateł zwycięskie, nieśmiertelne życie Witaliśmy je, pełni radości i szczęścia, zmęczeni kirem i tragizmem śmierci, w myśli wyciągający dziękczynnie ramiona ku wonnym alejom cienistych ogrodów, ku dalekim, słonecznym perspektywom, ku włoskiej pieśni barkarza, sławiącej piękno życia…
Serca nam biły mocno, mocno, bośmy wrócili z nad czarnej otchłani bez dna, której na imię Śmierć.
I choremi płucami wdychaliśmy chciwie kryształowe powietrze radośni i nieopisanie szczęśliwi, że oto jeszcze – żyjemy. A tam – w półmroku zasłoniętych kirem okien w żółtem, żałobnem migotaniu świec, wśród dusznej woni więdnących kwiatów zostało ich dwoje…Jak dawniej, przywiewa w słoneczne dnie w posępnym cieniu swych potwornych skrzydeł, siada na balustradzie balkonów, wiszących ponad morzem, jak kwietne ogrody, i patrzy na nas mądremi, przenikliwemi oczyma. Nasz kruk…Kochamy go wszyscy dziwną, bolesną, chorobliwą miłością, tęsknimy do widoku jego potężnych szponów, drapieżnego dzioba i.szydząc z siebie samych, bezustannie wracamy myślą do legendy, która nas – ludzi trzeźwych dorosłych – suggestyonuje i przeraża, jak małe dzieci przeraża opowiadana w jesienny wieczór bajka o strachach…
W godzinie karmienia siadam na swym bujającym fotelu i patrzę na te wszystkie ręce wyciągnięte ku ptakowi, ręce tak pełne bolesnej wymowy w swej bladości i smutku… ręce skazanych na śmierć, drżące wśród woni róż na tle złota i lazuru morza, które płonie w słońcu, jak turkus najcudniejszy… Zjawia się w chwilach, gdy dusze, szarpane męką, cichną i układają się do snu słodkiego na błękicie morza, jak mewy srebrzyste znużone długim lotem… Gdy świat płonie w przezroczem świetle, prawie białem, a marmurowe kolumny blizkiech willi nabierają w cieniu pinii modrej barwy snu, marzenia, nierzeczywistości…Gdy wszystkie kwiaty wybuchają najpyszniejszem natężeniem kolorów, by uczynić z owej godziny cud piękna, by wyczarować z istnienia melodyę upojeń najwyższych i ekstaz, najbardziej dyszących rozkoszą…Zjawia się, jak bezlitosny symbol śmierci, w chwili, gdy ramiona nasze pręży nieopisana tęsknota, gdy nasze zagasłe oczy rozświetla płomieniem szalone, próżne marzenie o nieocenionem szczęściu życia…
Lozana.