3 października 2017 r. we wtorek była wyjątkowo ponura pogoda. Ciemno, zimno, mżyło od rana. Pomyślałam, że za nic w świecie nie chciałabym umrzeć jesienią i w dodatku w tak pesymistycznej aurze (jakbym miała jakikolwiek wpływ na sprawy ostateczne mojej ziemskiej egzystencji).
Ledwie wróciłam ze szkoły, za chwilę zamierzałam powrócić do niedokończonych jeszcze, a pilnych spraw (oczywiście do załatwienia na wczoraj), więc jak zwykle odruchowo włączyłam komputer.
Zaczęłam przeglądać wiadomości na naszych łomżyńskich portalach. Na jednym z nich moją uwagę przykuło zdjęcie w czarnej obwódce. Na zdjęciu stoi człowiek w sile wieku, szpakowaty, elegancki, w garniturze pod krawatem, w nieodłącznych okularach, serdecznie uśmiechnięty, jakby na przekór żałobnemu kirowi okalającemu to zdjęcie. Nagle do mojej świadomości dociera przeświadczenie – Ja go znam! Znam tego człowieka, który ze zdjęcia patrzy wprost na mnie. Nie żyje Mirosław Żelazny. Muzyk i pedagog. Wieloletni nauczyciel Społecznego Ogniska Muzycznego w Łomży oraz wychowawca kilku pokoleń młodych muzyków – przeczytałam. Jeszcze rozum nie przyjął tego faktu, a już serce przeszył ból. Po chwili zaczęły kłębić się w głowie bolesne myśli: Jak to możliwe? Jest (był) za młody. Pełen życia i młodzieńczego optymizmu. Skończył dopiero 61 lat. Zawsze w biegu, miał jeszcze tyle do zrobienia… A co z jego uczniami? Co z Kacprem, Antosią, Anusią, Łukaszem i wieloma innymi? Kto ich teraz będzie uczył gry na keyboardzie? Przecież mieli zadaną pracę domową. Kacper w środę planował się panu pochwalić, czego się przez tydzień nauczył. Kto będzie miał dla nich taką anielską cierpliwość i zawsze życzliwe słowo? Kto zażartuje, by rozładować stres? Kto wysłucha licznych skarg na trudne życiowe przypadki codzienności powszedniej? Kto poświęci im tyle czasu uważnie wysłuchując problemów i doradzając, jak je rozwiązać? Kto po raz kolejny z rzędu znacznie przedłuży swoją obecność wychodząc poza ściśle określone ramy czasowe lekcji…
Zaledwie tydzień wcześniej 29 września w piątek był na pogrzebie swojego kolegi Jerzego Zielińskiego. W ten sam piątek wieczorem miał lekcję w Jeziorku. Anusia ćwiczyła akordy pod jego czujnym i troskliwym wzrokiem. Narzekał na kręgosłup. W rozmowach ze znajomymi wiele razy skarżył się na tzw. korzonki. Próbował medycyny konwencjonalnej i niekonwencjonalnej. Nie bardzo pomagało, ale nie poddawał się. Dodatkowo opiekował się swoją przeszło dziewięćdziesięcioletnią mamą. Tak czule o niej mówił. Mama odeszła dwa miesiące wcześniej. Przecież nie miał czasu chorować. Nie on. Miał obowiązki. Miał swoje pasje, które go pochłaniały bez reszty: muzyka, film, fotografia. Znał się na tym. Mógł opowiadać bez końca. Fascynowały go nowinki techniczne. Był dumny z nowego samochodu. Tak po ludzku.
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał na wieczornicę patriotyczną w Jeziorku, podchodził do mnie i gratulując występu „Szkolnym Słowikom” cytował jedno z ulubieńszych powiedzeń, które zapamiętam na zawsze: – Nie zna życia, kto nie służył w marynarce. Było w tych słowach zrozumienie dla trudu pracy artystyczno-twórczej i był szacunek do drugiego człowieka.
Jeden z jego ostatnich uczniów, jedenastoletni Kacper, żałośnie płakał na pogrzebie, a pięcioletnia siostra Antosia dopytywała: – A czy my się z Panem spotkamy w Niebie?
– Najbardziej boli mnie, że odszedł do Pana być może nieprzygotowany – mówi koleżanka. Być może, ale to był dobry człowiek, a nasz Pan jest przecież miłosierny – dopowiadam w myślach.
Ksiądz przechodzący obok w drodze do kaplicy pyta małego chłopca: – A ty go znałeś? Ten energicznie potakuje głową tłumiąc szloch, po czym niemal w tej samej chwili chowa się za trzymanym w ręce bukietem białych margerytek. – On bardzo chciał tu być – tłumaczy matka dziecka i opiekuńczym gestem przytula syna. Ale w tłumie żegnających pana od muzyki widzę wiele kobiet i wielu mężczyzn raz po raz ocierających łzy. Przyszli pożegnać go rodzice dzieci, które uczył gry na keyboardzie i akordeonie. Nie zawiedli przyjaciele. Jan Zugaj na skrzypcach zagrał m. in. „Ave Maryja” Schuberta. Synowie żegnali go zapewniając: – Będziemy tęsknić, tato!
Stoję w tłumie żałobników. Nagle ze zdumieniem i zachwytem rejestruję jakiś ruch tuż przed moim nosem – właśnie przeleciał piękny motyl rusałka pawik. – Trzeba umieć czytać znaki – często mawia moja przyjaciółka, a ja się z nią zgadzam. Dzięki temu motylowi dociera do mnie fakt ulotności i kruchości życia, ale mimo to czuję wewnętrzny spokój. Spoglądam w niebo z niedowierzaniem – jest cudownie niebieskie, przetykane białymi obłokami, świeci słońce, choć ranek obudził nas ołowianymi chmurami, siąpiącym jesiennym deszczem i chłodnymi powiewami wiatru. Nieoczekiwaną zmianę pogody poczytuję jako dar z Nieba ofiarowany Panu Żelaznemu w jego ostatniej ziemskiej wędrówce. Słońce jak najbardziej kojarzy mi się z Panem Mirosławem, który tak często się śmiał. Właściwie nigdy nie widziałam go smutnym, ani nawet zamyślonym. Chyba był permanentnym optymistą. Koleżanka twierdzi, że miał dobre oczy. Nie tylko oczy, serce też miał dobre. I czas dla każdego. Lubił ludzi. Uwielbiał z nimi rozmawiać. Żartować.
Pan Mirosław Żelazny swego czasu uczył dzieci mojej koleżanki. To ona mi go zarekomendowała. Uczył też moje dzieci – Michała i Marysię. Michał, student trzeciego roku, odpuścił 6 października zajęcia na politechnice i przyjechał z Białegostoku, by uczestniczyć w pogrzebie. Dla Michała to był prawdziwy autorytet. Bardzo wymowne jest to, iż chłopiec w dniu pogrzebu, kiedy po skończonej uroczystości pożegnalnej wszyscy się rozeszli, jeszcze raz po południu odwiedził grób pana Żelaznego. Chciał osobiście, w ciszy i samotności, pożegnać ulubionego nauczyciela, u którego celująco zaliczył egzamin końcowy. Marysia studiuje we Wrocławiu, nie przyjechała na pogrzeb, ale obiecała modlitwę.
Mirosław Żelazny przygotowuje sprzęt do występu swoich uczniów
Mirosław Żelazny nagrywa egzamin Michała – 19 czerwca 2011 r.
Pamiętam pierwsze spotkanie przed kilkunastoma laty, kiedy przez koleżankę poprosiłam go o wypożyczenie i obsługę sprzętu nagłaśniającego występ kolędowo-pastorałkowy chóru szkolnego ze szkoły w Jeziorku w remizie strażackiej w Kownatach. Bezinteresownie wypożyczył i pomógł w realizacji koncertu. Kiedy prosiłam o pomoc w opracowaniu aranżacji do utworu lub w dokumentowaniu fotograficznym lub filmowym uroczystości – nigdy nie odmówił, a gdy dziękowałam (zapłaty nie chciał), zawsze słyszałam to samo skromne i humorystyczne: – Nie za ma co (właśnie tak, to nie pomyłka w druku)! Był też niezwykle skromnym człowiekiem. Miał dystans do samego siebie. Kiedy mówiłam, że jest twórczy, twierdził, że „to twórczość przez duże tfu”. Natomiast darzył szacunkiem i estymą swoich utalentowanych kolegów. Z podziwem wypowiadał się o koledze Waldemarze Malickim, o przyjacielu Janie Zugaju i innych. Cały Mirosław Żelazny. Takim go zapamiętam.
Tamara Kalinowska, poetka i kompozytorka wywodząca się ze słynnej krakowskiej „Piwnicy pod Baranami” śpiewa w nastrojowej „Piosence bez tytułu”, która jest piosenką o przyjacielu: A ty masz czas pójść tam, gdzie każdy koncert galą, wiec nie licz łez po tych, którzy tu zostali i mam wrażenie, że śpiewa o Panu Mirosławie Żelaznym i o nas – żegnających go w piątek 6 października 2017 roku na Komunalnym Cmentarzu w Łomży.
-Panie Mirosławie niech gala, na którą Pana właśnie zaproszono trwa wiecznie. Dziękuję za dar spotkania w tym życiu. Mam też nadzieję na spotkanie w przyszłym. Zatem – do zobaczenia!
Beata Sejnowska-Runo
fot. Sławomir Runo
3 comments
Ludzie tak szybko odchodzą!
mnie również uczył… przesympatyczny człowiek
Po coz martwic sie zyciem duchowym Mirka Zelaznego???Po co o tym pisac????Jesli autorka tego zamieszczonego pisadla chce sie czegos dowiedziec konkretnie-zapraszam do rozmowy!gortatowska@interia.pl