Pamiętnik Jana Marchewki
Kierowanie ludzi do obozów koncentracyjnych, zwanych „obozami śmierci”, było w czasie okupacji niemieckiej na porządku dziennym. Taki los nie ominął też mieszkańców Jeziorka. Do obozu koncentracyjnego w Stutthof zostali wywiezieni: Józefa, Maria, Antoni i Tadeusz Rydzewscy, rodzina Kowalewskich: ojciec Jan oraz synowie: Jan i Stefan, Franciszek Gałązka, jak również Jan Marchewka.
Jan Marchewka urodził się w 1914 roku , wychował i mieszkał w Jeziorku. Tu się ożenił z Janiną Kowalewską. Urodziło mu się dwóch synów – Jerzy i Marian. Prowadził dziesięciohektarowe gospodarstwo rolne do czasu wybuchu II wojny światowej. Szczęśliwe życie rodzinne przerwała mu okrutna zawierucha wojenna, która wstrząsnęła wówczas całym światem.
Jan Marchewka był żołnierzem Kampanii Wrześniowej 1939 r., uczestnikiem Polskiego Ruchu Oporu w służbie Armii Krajowej (w latach 1940 – 1943) oraz więźniem Obozu Koncentracyjnego Stutthof (od 5 grudnia 1943 roku do 26 stycznia 1945 roku).
Swoje przeżycia wojenne utrwalił w spisanym własnoręcznie pamiętniku, któremu nadał tytuł „Ossaczeni. Dnie życia i śmierci.” Celowo zniekształcił pisownię wyrazu „osaczeni”, żeby wyeksponować zbrodniczą działalność esesmanów w obozie. Pisał go w wieku siedemdziesięciu paru lat. W 1989 roku jego spisane wspomnienia zdobyły główną nagrodę w konkursie pn. „Wojna w mojej pamięci” zorganizowanym przez redakcję gazety „Gromada – Rolnik Polski”.
Obszerne fragmenty tego pamiętnika cytuję poniżej:
W obozie śmierci Stutthof
Pierwszy dzień w obozie
5.12.1943 r., godz. 6.00 rano
Pobudka, chociaż tej nocy nikt nie zasnął. Więźniowie rozmawiali ściszonymi głosami i rozmyślali, co z nimi będzie dalej. Mogli rozmawiać ze sobą, dlatego że personel blokowy spał w oddzielnej sali, gdzie stały stoły i ławy do spożywania posiłków.
Po pobudce sekretarz blokowy, którym był jeden z więźniów spisał dane personalne każdego więźnia (dla potrzeb zaprowiantowania) i wyznaczył czterech więźniów, by razem z nim poszli z bańkami po śniadanie do kuchni. Po śniadaniu wydano nam numery. Trzeba je było przyszyć do ubrania. Jeden nad lewą piersią na marynarce, drugi na lewej nogawce spodni, w okolicy uda. Numer umieszczony był na perkalowej szmatce o długości 10 centymetrów i szerokości 3 centymetrów. Na tym skrawku materiału z lewej strony narysowany był trójkąt szpicem skierowanym do dołu, pomalowany na różowo z umieszczoną w nim centralnie literą P. Obok znajdował się numer więźnia wypisany czarnym kolorem. Litera oznaczała narodowość, w tym wypadku polską. Każdy więzień posiadał też znak obozowy w postaci czerwonego znaku „x „ umieszczonego na plecach marynarki (a zimą na plecach ubrania wierzchniego) oraz na obu nogawkach spodni.
Nasz transport zaczynał się od numeru 27 000. Ja miałem numer 27151.
Każda narodowość posiadała swój kolor trójkąta i swoją literę. Jedynie więźniowie niemieccy mieli trójkąty w różnych kolorach i kształtach. Było to zależne od wykroczenia lub przestępstwa, jakie popełnili. Byli przecież wśród nich: zabójcy, gwałciciele, złodzieje i więźniowie polityczni. A wyroki mieli od czterech do trzydziestu lat. Więźniowie, którzy odbywali w obozie koncentracyjnym karę sprzed wojny posiadali czerwone numery (bez trójkątów) oraz znak obozowy.
Blokowym na naszym bloku nr 20 był Czechosłowak, a sztubowym Polak. Nie znam ich nazwisk. Obaj byli znani w obozie z ogromnej brutalności i znęcania się nad świeżo przywiezionymi więźniami. W ten sposób wysługiwali się esesmanom.
Potem rozlokowano nas w różnych blokach. Ja, mój teść i dwaj szwagrowie zostaliśmy przydzieleni do bloku nr 7. I znowu witano nas biciem. Leżeliśmy na ziemi ledwie żywi myśląc, że to ostatnie chwile, że nas wykończą i pójdziemy do pieca krematoryjnego. O niczym innym się wtedy nie myślało.
Blok nr 7 przedzielony był na dwie części: sztubę „A” i sztubę „B”. Ja z młodszym szwagrem byłem w „A”, teść i drugi szwagier – w „B”. Razem z nimi był też Franciszek Gałązka. Antoni i Tadeusz Rydzewscy zostali skierowani do bloku nr 12, zaś ich Matka i siostra Maria pozostały w „starym łagrze” , gdzie były bloki przeznaczone dla kobiet, młodzieży i dzieci.
W naszych „nowych” blokach personel był wprawdzie inny, ale zwyczaje te same.
Ogólne wiadomości o terenie obozu
Plac obozowy, na którym stały budynki, zajmował 15 hektarów, a cały rejon obozowy miał ponad 40 hektarów. Obóz ogrodzony był dwumetrowym parkanem i kolczastym drutem pod napięciem elektrycznym. Od strony wewnętrznej, tuż przy parkanie rozstawione były pięciometrowe strażnice dla esesmanów stojących na posterunku i strzegących więźniów. Brama wejściowa do obozu była tylko jedna. Po jej zewnętrznej stronie stała dyżurka, w której też stali na służbie esesmani. Cały obóz podzielony był na trzy części, z których jedna od drugiej była oddzielona takim samym parkanem, jak opisany wcześniej. W pierwszej części umieszczono: kobiety, młodzież i dzieci. W drugiej znaleźli się mężczyźni różnych narodowości. Trzecia część obozu przeznaczona była wyłącznie dla Żydów.
Poza blokami w obozie był: szpital, gazownia, krematorium i plac śmierci z przenośnymi szubienicami. Obsługa szpitalna, w tym lekarze, rekrutowała się z polskich więźniów. Regularnie co 10 dni odbywały się w tym szpitalu niemieckie kontrole . Funkcje głównych lekarzy sprawowali dr Ruszkowski z Warszawy oraz dr Kaczyński ze Lwowa.
Po zewnętrznej stronie obozu stały budynki i magazyny. W pobliskim lesie pobudowano jeszcze dwa krematoria. Była też psiarnia ze specjalnie wyszkolonymi (do zabijania) psami. Psy miały lepszy wikt niż ludzie. Poza tym była jeszcze królikarnia (gdzie hodowano króliki angory na wełnę w liczbie sztuk 2200) i stajnia dla koni. Komendant używał ich do przejażdżek konnych oraz do powozu.
Zwyczaje obozowe
Dwa razy dziennie w obozie odbywały się apele, rano po śniadaniu i wieczorem, przed kolacją. Na apel wychodzili wszyscy wraz z personelem blokowym. Wynoszono nawet chorych, którzy wskutek przepełnienia szpitala leżeli na blokach. Kładziono ich na kocach przed blokami. Wynoszono także zmarłych i kładziono ich obok chorych. Apele odbywały się każdego dnia, bez względu na pogodę. Tego zwyczaju nie mogła zmienić nawet najgorsza pogoda, ani największy mróz. Do apelu wszyscy stawali blokami po dziesięć rzędów. Więźniowie stali w pozycji na baczność.. Mieli zdjęte z głowy czapki i trzymali je w prawej ręce.Blockführerzy SS zdawali raport komendantowi obozu albo jego zastępcy o stanie liczebnym więźniów. Po rannym apelu formowano kolumny robocze, a po wieczornym uczono śpiewać po niemiecku pieśni sławiące Niemców i Hitlera. Każdego więźnia sprawdzano, czy opanował słowa i melodię pieśni. Jeżeli ktoś nie umiał, to dostawał tak w kość, że aż mu się żyć odechciewało. Nie raz wszyscy musieli padać twarzą w błoto i czołgać się tak długo, aż poprawnie zaśpiewali. Często trwało to do późna w noc.
Obozowe jedzenie
Na śniadanie była czarna kawa bez cukru. Wydawano też chleb. Wszyscy więźniowie byli wypędzani na zewnątrz bloku. Ustawiali się jeden za drugim i kolejno podchodzili do stołu ustawionego w przedsionku bloku, na którym leżały kromki chleba grubości 1 centymetra. Skrajne kawałki (przód i tył bochenka) były odrobinę grubsze. Szczęśliwy był ten, komu przypadły w udziale. Chleb brano po kolei, a kawę wydawał sztubowy, średnio po pól litra, czasami ktoś dostawał odrobinę więcej, a czasami mniej, jak popadło. Sztubowy bacznie obserwował, jak więźniowie brali chleb. Zdarzało się, że któryś pokusił się o tę większą pajdkę, chociaż nie przypadała mu z kolei i wtedy był bity do nieprzytomności, nierzadko na śmierć. Do tej cienkiej pajdki chleba dawano 2 dekagramy margaryny. W ten sam sposób wieczorem była wydawana kolacja. Na obiad więźniowie dostawali 1 litr zupy.Ale zupa była nią tylko z nazwy. Gotowano ją w następujący sposób: na 300 litrów wody wrzucano 20 całych brukwi i to prosto z pola, nieobranej i nieoczyszczonej. Czasem zamiast brukwi gotowano 20 główek kapusty (każdą główkę kapusty przecinano na cztery części) albo 10 kilogramów liści z pastewnych buraków. Do takiej zupy dodawano 50 dekagramów margaryny. Jeśli któremu przypadła w udziale taka cała brukiew albo cząstka kapusty lub też kilka liści buraków, trochę się nasycił. Jeżeli jednak dostał samą wodę, chodził głodny i tylko połykał własne łzy.
Wyjątkiem były święta. Pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia dostaliśmy na śniadanie po trzy kartofle w mundurkach i do nich łyżkę stołową sosu z margaryny. Pozostałe posiłki były takie jak zwykle. Tak był karmiony więzień. Wycieńczony chwiał się na nogach, nie miał siły, wiatr nim kołysał. Wielkim szczęściem była paczka z domu. Ja taką dwukilogramową paczkę dostałem na Nowy Rok 1944. Od kolegów dłużej ode mnie przebywających w obozie , którzy takie paczki dostawali przede mną otrzymałem spleśniały chleb. Kiedy zdmuchnąłem, aż się zakurzyło od tej pleśni i choć smakował goryczką, to zjadłem go ze smakiem.
Paczki przed wręczeniem były kontrolowane przez esesmanów tzw. Blockführerów , którzy zabierali bibułkę do papierosów, tytoń i zapałki. Resztę oddawali więźniowi. Ten chował paczkę do szafki, do której klucz miał sekretarz bloku. Taką szafkę można było otwierać raz na dwa dni. Jeść należało ostrożnie, nie do syta, bo to groziło śmiercią, gdyż wycieńczony organizm nie był przyzwyczajony do większych porcji jedzenia i nie poradziłby sobie z ich trawieniem. Wielu więźniów zmarło z tego powodu w boleściach. Paczki mogły przychodzić tylko raz w miesiącu. Poza tym wysyłało się i otrzymywało listy z domu. Pisane były wyłącznie po niemiecku, a w nich jedyne dopuszczalne były informacje tego typu: „Jestem zdrów. Dobrze mi tu. Paczki otrzymuję. Wszystko jest mi oddawane.” Listy oczywiście także podlegały niemieckiej kontroli. Prosiło się kolegów, którzy znali niemiecki o napisanie takiego listu. Pamiętam, że korespondencja z rodzinami i przesyłanie paczek trwało od stycznia do czerwca 1944 roku. Potem kombinowało się, jak przeżyć bez paczek. Często szło się do bardzo ciężkiej roboty (i ja tak właśnie robiłem), ponieważ w takich wypadkach o godz. 10.00 Niemcy wydawali tzw. „Zulagi” – kromkę chleba z plasterkiem wędliny, margaryną albo z pasztetem z surowego mięsa. W dodatku dwa razy w tygodniu wypłacano bony, za które można było kupić w kantynie obozowej oprócz chleba i mięsa buraczki i kapustę konserwową. Jeden bon można było wymienić na dwie paczki tytoniu. Amatorami tytoniu byli zwłaszcza Duńczycy. Za jedną paczkę tytoniu dawali trzy kilogramy żywności pod różnymi postaciami. Duńczycy dwa razy w tygodniu dostawali paczki przez Czerwony Krzyż.
Na dwa tygodnie przed ewakuacją obozu, na początku stycznia 1945 roku, dostaliśmy na obiad grochówkę z drobnymi żelaznymi gwoździami. Nie można jej było zjeść, bo więcej w niej było gwoździ niż grochu. Wypiliśmy wodę, a resztę wyrzuciliśmy do zlewu w umywalni.
Praca w obozie
Zaraz pierwszego dnia w obozie pędzono nas do ciężkich robót.
Na początku czyściliśmy teren pod nowe bloki. Obszar po wyrżniętym drzewostanie trzeba było oczyszczać z pozostawionych pni. Praca była bardzo ciężka, a przy tym byliśmy bici przez obozowe kapo. Cały tydzień tak pracowaliśmy.
Potem pracowałem w kanalizacji, budownictwie, w zakładzie wyrobów cementowych, budowlanych, na stacji kolejowej przy rozładunku, w tartaku przy wtaczaniu drewnianych kloców i podawaniu do góry. Tam dostawałem dodatkowe bony żywnościowe oraz „Zulagi” .
Kiedy otrzymywałem paczki z domu, to chodziłem do lżejszych robót typu: układanie obozowych ulic ciosanymi kamieniami, ogrodnictwo, sortowanie rzeczy zabranych ludziom przywiezionym w kolejnych transportach. (Szczególnie dużo było rzeczy należących do Żydów.)
Pracowałem też w królikarni. Karmiłem trzy razy dziennie 150 sztuk królików i czyściłem im klatki. Dwa razy w tygodniu robiłem dezynfekcję i myłem klatki. Czesaniem wełny i strzyżeniem królików zajmowali się inni więźniowie, nad którymi nadzór sprawował lekarz weterynarii (też więzień), bardzo dobry człowiek pochodzący z Torunia.
Więźniowie codziennie rano byli prowadzeni do pracy poza bramę obozu. Komando robocze formowane było na wewnętrznym placu obozu. Ludzie ustawieni piątkami wychodzili przez bramę obozu. Sześciu esesmanów ustawionych w dwóch rzędach po zewnętrznej stronie bramy liczyło wychodzących. Jeden z konwojentów prowadzących kolumnę musiał im po niemiecku zameldować, jakie to komando i podać jego stan liczbowy. Nigdy nie zdołałem nauczyć się tego języka. Nie miałem nawet takiego zamiaru. Język niemiecki bardzo mnie drażnił.
Procedura wchodzenia do obozu po skończonej robocie była taka sama, jak przy wychodzeniu do pracy. Często zdarzało się, że brakowało jednego lub dwóch więźniów, bo gdzieś tam pozostali lub odważyli się na ucieczkę. W takim wypadku to komando, jak i te wracające po nim, zostawały zatrzymywane podczas kontroli stanu osobowego i stały tak długo, aż zguby ,żywe lub martwe, odnaleziono. W poszukiwaniach brali udział wszyscy kapo i esesmani z psami. Maruderzy lub uciekinierzy byli poszarpani przez psy. Żywi wracali do obozu, gdzie byli sądzeni za ucieczkę, a martwi prosto do krematorium. Żywym wymierzano publiczną chłostę i dopiero potem puszczano wszystkich do bloków, na obiad lub kolację.
Bywało tak, że poszukiwania trwały długo, wtedy wszyscy więźniowie stali całymi godzinami (przez 5 lub więcej godzin) pod gołym niebem, bez względu na pogodę, w postawie na baczność, ze zdjętymi z głowy czapkami. Tak było, chociaż na dworze lał deszcz albo panował mróz.
Więźniowie musieli wykonywać najcięższe roboty. Pracowali: w cegielniach, w zakładzie robót cementowych, w budownictwie, w tartaku, w ogrodnictwie, przy kanalizacji, w lesie przy wyrębie drzewostanu i noszeniu kloców na pryzmy, w kuchni. Pracowano też na stacjach kolejowych jako siła pociągowa do wozów przy rozładowywaniu wagonów z różnymi towarami. Były cztery wozy: trzy na kołach gumowych i jeden na drewnianych. Wozy gumowe ważyły netto 600 kilogramów, a z załadunkiem – 1200 kilogramów. Wóz drewniany bez obciążenia ważył 450 kilogramów, a z towarem – 1200 kilogramów. Wozy ciągnęło sześciu więźniów: dwóch przy dyszlu, dwóch po bokach pośrodku wozu i dwóch popychało wóz od tyłu.
Oprócz tego Niemcy utworzyli w obozie komando składające się z samych rzemieślników. Byli to: murarze, zduni, kowale, ślusarze, cieśle itd. To komando miało zlecone roboty prywatne, poza terenem obozu. Z każdym komandem roboczym szedł kapo i esesmański konwojent Jeśli grupa robocza liczyła ponad 50 osób, ochrona niemiecka była wzmacniana (kapo, Hilfskapooraz 2-4 esesmanów).
Tylko w czasie świąt nie chodziliśmy do pracy.
Przez cztery ostatnie miesiące mojego pobytu w obozie, począwszy od października 1944 aż do stycznia 1945 roku, pracowałem w kuchni. Byłem pomocnikiem kucharzy i wiodło mi się lepiej. Kucharze sobie i swoim pomocnikom gotowali inne, lepsze jedzenie, niż te przeznaczone dla pozostałych więźniów.
W cieniu szubienicy i krematorium
W obozie nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Niemcy nieustannie zabijali więźniów w różny sposób i przy każdej możliwej okazji, nawet przy pracy. Zdarzało się, że rano do pracy wychodziła grupa stuosobowa, a wracało tylko dziewięćdziesiąt osób. W każdym komandzie, które wracało z pracy musiał być ubytek ludzi. Ludzie najczęściej ginęli, bo przyłapano ich na chwili odpoczynku. Kapo natychmiast to zauważył i bił biedaka albo od razu na miejscu mordował. Czasem bity bronił się, wtedy esesman z całej siły uderzał go zaciśniętą pięścią prosto w brzuch. Wycieńczony więzień natychmiast padał na ziemię, a oprawca miażdżył mu jedną nogą klatkę piersiową, a drugą – krtań. Więźniów zabijano też pałkami.
Do wykonywania wyroków przez powieszenie komendant obozu powołał niejakiego Hansa Zielonkę. Był to inwalida bez lewej ręki, który miał zasądzoną dwudziestoletnia odsiadkę. Do jego zadań należało bicie pejczem (pytą) i wieszanie więźniów.
W lutym 1944 w wieku 73 lat zmarł z wycieńczenia i głodu mój teść Jan Kowalewski. W lipcu tegoż roku z tej samej przyczyny zmarł Franciszek Gałązka, lat 43. Takie to było życie.
Jednak najwięcej Niemcy znęcali się nad Żydami. Karmiono ich wyłącznie nacią z buraków pastewnych i gotowaną wodą. Nie dawano im nic więcej. Esesmani pędzili Żydów do gazu i zabijali jak zwierzęta na rzeź przeznaczone. Szczególnie zasłużonym mordercą był Fot. Miał on w ręku drewniany młot ważący dwa kilogramy i tym młotem „na żywca” uderzał Żyda w głowę. Ten potem trafiał na stos i do krematorium. Odbywało się to trzy razy dziennie: rano, w południe i wieczorem. Za każdym razem było tak samo. Esesmani przypędzali Żydów do królikarni (jej budynki stały na ulicy prowadzącej do krematorium). Kazano im przechodzić furtką znajdująca się w parkanie wysokim na dwa metry, zbudowanym z gałęzi drzew liściastych. Wywoływali ich pojedynczo, po nazwisku. Puszczano ich tak, że kiedy poprzednia osoba przeszła przez furtkę, mogła iść następna. Jeden nie wiedział, co się stało z drugim. Esesmani wskazywali kierunek, którędy Żyd ma iść, a za furtką już czekał na niego oprawca z drewnianym młotem w ręku. Ofiary nie widziały swojego kata. Po otrzymaniu śmiertelnego ciosu, odnoszone były na pryzmę ułożoną z ciał, a potem do spalenia. I tak się działo trzy razy dziennie.
W obozowym krematorium praca nie ustawała. Obsługiwało je trzech więźniów ochotników (kapo i dwaj pomocnicy). Zgłaszali się na ochotnika, bo dostawali lepsze jedzenie. Przysługiwało im pół litra wódki dziennie, 2 kilogramy bułki tj. białego chleba. Dostawali też różne wędliny, konserwy, nabiał, same odżywczo – kaloryczne produkty.
Nowe transporty więźniów
W marcu 1944 roku Niemcy przywieźli ostatni transport więźniów z łomżyńskiego więzienia wraz z klucznikami. Nie było tylko jednego – Żaryna. Mówili, że wywieźli go do Białegostoku.
W czerwcu 1944 roku esesmani przychodzili do bloków i namawiali więźniów do służby w niemieckim wojsku. Znaleźli się ochotnicy. Byli wśród nich: Niemcy blokowi, sekretarze i inni. Jednak po dwóch tygodniach przywieźli ich wszystkich z powrotem do obozu. Po obozie rozeszły się wieści, że w czasie działań bitewnych ci ochotnicy przechodzili na stronę Związku Radzieckiego i zauważyli to Niemcy. Po powrocie do obozu oni wszyscy zostali w ciągu dwóch tygodni zamęczeni na śmierć.
W maju 1944 roku Niemcy przywieźli do obozu więźniów z Warszawy, z Cytadeli i z Pawiaka. Ci ostatni w liczbie sztuk 46-ciu natychmiast zostali rozstrzelani. Resztę popędzili do gazu. Oni się zorientowali i zaczęli uciekać. Niestety nie mieli dokąd uciec, bo wszystko było obstawione esesmanami. Zaczęli do nich strzelać. Zabito wszystkich.
Na początku września 1944 roku przywieziono transport z Powstania Warszawskiego. Powstańców umieścili w blokach znajdujących się tuż za parkanem, niedaleko od naszych bloków. Bardzo dobrze ich strzeżono. Nam nie wolno było się z nimi kontaktować. Nawet z daleka nie mogliśmy rozmawiać, bo jak strażnicy zauważyli takie próby natychmiast strzelali. Ci więźniowie byli krótko w obozie. Wywieziono ich po tygodniu, nie wiadomo dokąd.
Do ewakuacji obozu, to jest do 25 stycznia nie było już żadnych nowych transportów.
Rozluźnienie dyscypliny w obozie
Od września 1944 roku w obozie zelżała dyscyplina. Personel blokowy nie mógł już bić więźniów na blokach. Kapo iHilfskapo nie mogli katować więźniów w czasie pracy. Nawet Komandoführerzy, chociaż nadal byli okrutni, to też jakby trochę mniej. Jeśli ktoś z nich przekroczył zakaz, można było i należało poskarżyć się zwierzchnikom w Arbeitsamt-cie.Oni wysłuchali, przeprowadzili śledztwo i wyciągali konsekwencje w stosunku do winnych. Kiedy okazało się, że więzień niesłusznie był ukarany, winowajca zostawał zdjęty ze stanowiska i funkcji, którą pełnił albo wysłany do innego obozu lub do pracy w cegielni. Jeżeli popełnił morderstwo, był wieszany na oczach wszystkich więźniów. Zdarzyło się, że blokowi z bloku nr 20 za jakieś przewinienie zostali przewiezieni do cegielni w Elblągu. Tam znęcali się bez żadnego powodu nad Estończykiem. W końcu wrzucili go śpiącego „na żywca” do pieca, w którym wypalano cegłę. Po tym fakcie zostali przywiezieni z powrotem do obozu. Siedzieli przez tydzień w bunkrze. Potem odbyło się śledztwo i zostali skazani na śmierć przez powieszenie. Wyrok odczytany przez komendanta obozu w asyście SS wykonał gospodarz obozu Hans Zielonka. Winni zawiśli przy bramie wejściowej w obecności wszystkich więźniów. Jednym z ukaranych był Czech, a drugim Polak.
W co drugą niedzielę esesmani urządzali w obozie koncerty orkiestry dętej i smyczkowej. Odbywały się one na placu obozowym między blokiem nr 15 a kuchnią. Ponadto w bloku nr 8, w czasie świąt oraz w niedzielę, były organizowane występy artystyczne, skecze i akrobacje przez artystów ochotników, często narodowości rosyjskiej. Niemcy zapewniali im potrzebne do występu kosmetyki i kostiumy. Nawet chwalili, jeśli występy im się podobały. Więźniowie na chwilę zapominali o okrutnej rzeczywistości wojny. Nadal było głodno, ale chociaż odrobinę weselej. Dzięki tym występom myśleliśmy, że być może jest jeszcze nadzieja dla nas na normalne życie.
Ewakuacja obozu
Na rannym apelu 24 stycznia 1945 roku ogłoszono, że nazajutrz cały obóz będzie ewakuowany, przy czym zaznaczono, że kto jest chory lub źle się czuje, może zostać. Jednak przeważająca większość więźniów, nawet ułomni czy chorzy, postanowiła wziąć udział w ewakuacji, obawiając się, że tak czy inaczej obóz będzie zlikwidowany i gdyby w nim pozostali, czekałaby ich pewna śmierć. Niektórzy zaryzykowali pozostanie na miejscu, bo jak tłumaczyli – nie wiadomo jaki los czeka tych, co pójdą. Do wymarszu ustawiano się po dwa bloki (nasz blok nr 7 połączono z blokiem nr 3), gdyż była ograniczona liczba konwojentów. Wielu z nich pojechało walczyć na front.
Rano 25 stycznia wydano nam śniadanie, a na podróż każdy otrzymał pól bochenka chleba (około 1 kilograma) i to wszystko. O godz. 11.00 wyruszyliśmy w drogę. Szliśmy piątkami w kolumnie marszowej. Szło nas 700 ludzi, ale dokąd i gdzie, nie wiedzieliśmy. Eskorta, która nas prowadziła, miała do dyspozycji sanki, na których załadowano: ekwipunek, plecaki, żywność, zapasowe buty,, bieliznę itp. Sanki ciągnęli więźniowie, po dwóch do sanek. Było sześć takich sanek. Pierwszą noc spędziliśmy w owczarni. Między owcami było nam ciepło. Nazajutrz z samego rana zaczął padać śnieg i padał taki obfity w dzień i w nocy aż do samego Nawicza. Było sześć stopni mrozu. Każdy był już przemoczony, zziębnięty, zmęczony i bardzo głodny. A tego chleba, co mieliśmy, musiało starczyć na dłużej. Kolejne noclegi były w oborach lub stodołach bez garści słomy. Kładliśmy się na gołej zmarzniętej ziemi. Bywało, że nocowaliśmy w kościele. Dla kogo starczyło miejsca, siedział w ławce, a dla kogo nie, musiał odpoczywać na zimnej posadzce. Spało się w tym, w czym się szło. W czasie noclegów niektórzy zdejmowali obuwie i owijki i kładli je pod głowę lub obok siebie, aby wyschły. Wysychały tym, co mieli je pod głową, innym zamarzały. Brali więc je do rąk i szli boso, dopóki nie odtajały. W drodze znowu kładli je na nogi. Niestety mieli już poodmrażane palce. Nogi im puchły. Nie mogli dalej iść. Zostawali na tyłach kolumny, a na najbliższym noclegu okazywało się, że już ich nie ma wśród nas, bo esesmani ich zabijali, a ich ciała wrzucali do przydrożnych rowów. Taki sam los spotkał tych, co ciągnęli sanki. W końcu padali z wycieńczenia i dobijano ich. Niemcy z kolumny marszowej brali następnych do sanek. Droga była tak zasypana śniegiem, że pierwsze piątki zapadały się w nim po kolana. Każdego dnia przed wymarszem Niemcy dawali nam po 3 zgniłe kartofle. Miały starczyć na cały dzień marszu. Kto przy tym miał jeszcze odrobinę chleba jakoś dawał radę iść. Kto jednak żył tylko tym, co dostał, padał w drodze i czekała go śmierć.
Nasza podróż trwała od 25 stycznia do 10 lutego. Właśnie 10 lutego doszliśmy do miejscowości podmiejskiej o nazwie Nawicz. Powodem zatrzymania się było to, że jeden z więźniów, Stanisław Kubaszewski a Łomży, zachorował na dur plamisty. Niemcy obawiali się epidemii i dlatego chorego rozstrzelali w pobliskim lesie. Na nocleg zaprowadzono nas do szop zbitych z desek. Przeznaczone były do postoju rowerów dla uczniów uczących się w pobliskim Liceum Krawieckim. Uczniom kazano zabrać te rowery, a nas rozlokowano w tych szopach.
Niestety na drugi dzień zachorowało 30 innych więźniów, między innymi i ja. W jednej z szop została założona „izba chorych”. Leżeliśmy w tych samych ubraniach, w których szliśmy. Jedni leżeli na pryczach, inni pod nimi. Szopa była nieszczelna, więc padający śnieg pokrywał chorych pięciocentymetrową warstwą. Dano nam po jednym kocu do przykrycia się. Nie zamarzliśmy na śmierć tylko dzięki małemu żelaznemu piecykowi, który stał pośrodku szopy i w którym palono węglem dostarczanym przez esesmanów. W piecyku palono dzień i noc. Piecyk i chorych obsługiwał obozowy sanitariusz. Nie miał żadnych leków. Gotował i podawał chorym czarną niesłodzoną kawę. Nie było z nami żadnego lekarza. Zdani na łaskę Boską myśleliśmy „przeżyjemy, dobrze, a jeśli umrzemy , to wreszcie skończy się to wszystko”. Chorych wciąż przybywało, ale i trupów było coraz więcej. Gdy wychodziliśmy było nas siedmiuset, a teraz już tylko czterystu.
Do jedzenia dostawaliśmy 3 kartofle z parnika i gotowaną czarną kawę bez cukru. Kartofle pochodziły z kopców miejscowych gospodarzy. Karmiono nas tak przez tydzień. Potem miejscowi przynosili paczki żywnościowe, a my się nimi dzieliliśmy, bo na początku nie dla wszystkich starczało. Jednak dobrzy ludzie spisali sobie nasze numery i wkrótce każdy więzień dostał paczkę. Niestety paczki były kontrolowane przez esesmanów, którzy zabierali z nich, co było lepszego. Kiedy zaobserwowali to ci życzliwi dobrzy ludzie, paczki się skończyły. Zamiast nich zaczęli przywozić nam jedzenie w kotłach, parnikach, konwiach od mleka. To było gotowane jedzenie. Ci ludzie nas ratowali. Esesmani nie protestowali. Karmiono nas w ten sposób do 18 marca. Tego dnia o godz. 16.00 przyjechało do nas 40 oficerów SS. Dokonali oględzin chorych i zadecydowali, że o 21.00 ma być wysadzona w powietrze szopa z chorymi. Resztę rozkazali zlikwidować do godz. 24.00. Ci z chorych, którzy trochę znali język niemiecki, posmutnieli usłyszawszy o zamiarach Niemców. Prawdę przekazał nam Majher, starszy sierżant Wojska Polskiego , rodem z Torunia. „Żegnajmy się koledzy ze sobą i ze światem. Dziś zginiemy.” Wszyscy przeżyliśmy chwile grozy. Zaczęliśmy się żegnać ze sobą. Aż tu nagle niespodziewanie o godz. 19.30 wkroczyło do naszej miejscowości wojsko polskie i radzieckie i wyzwoliło nas. Esesmanów, którzy mieli wykonać rozkaz likwidacji naszego obozu, na miejscu rozstrzelano.
Wreszcie doczekaliśmy wolności. Jakaż to była radość! Mieliśmy łzy w oczach. Wszyscy żołnierze przywitali się z nami przez podanie rąk. Chorymi natychmiast zaopiekowały się radzieckie sanitariuszki. Zorganizowano dla nas trzy parniki, wanny i blaszane balie. Wykąpano nas, okryto pierzynami i przewieziono na wozach do budynku szkoły krawieckiej, który tymczasowo przeznaczono na szpital. Tam na każdego czekało już łóżko, czysta bielizna, pościel i gorąca herbata na rozgrzewkę. Spaliśmy pod nadzorem dyżurnych sanitariuszek. Zdrowym dostarczono jedzenie w kotłach.
Na drugi dzień przyjechali lekarze. Każdy chory został dokładnie przebadany i otrzymał potrzebne leki. Było nam jak w raju. Wszyscy wyzdrowieliśmy w ciągu tygodnia. Czuliśmy się na siłach, by wracać do swoich domów. Poprosiliśmy radzieckiego pułkownika o zgodę na to. Pułkownik zarządził apel, w trakcie którego poinformował nas, że zostaniemy wypuszczeni, tylko zanim to nastąpi mamy przyszyć biało – czerwony proporczyk (który dostaniemy) do kołnierza kurtki. Będzie to znak rozpoznawczy dla wszystkich, że jesteśmy Polakami i wracamy do swoich rodzin, wyzwoleni z obozu niemieckiego.
Za jakiś czas zarządził zbiórkę i sprawdził, czy wszyscy mamy przyszyte proporczyki. Mieli wszyscy. Życzył nam szerokiej bezpiecznej drogi i szczęśliwego powrotu do naszych rodzin.
26 marca 1945 roku każdy z nas ruszył w swoją stronę.
Opracowała Beata Sejnowska – Runo
Ps. Pan Wojciech Jankowski, mieszkający w okolicy trasy „marszu śmierci” poinformował naszą Redakcję, że miejscowość, przez którą przechodził „marsz śmierci” nazywa się Nawcz (a nie jak napisano w pamiętniku: „Nawicz”).Pan Jankowski w mejlu z 21 kwietnia 2017 r. podał następujące informacje: Jest miejscowość Nawcz, tam faktycznie jedna z grup rozdzielonych w Pomieczynie dotarła. Istnieje tam masowy grób więźniów. Po wymarszu ze Stutthofu więźniowie szli przez Mikoszewo, Świbno, Cedry Małe, Cedry Wielkie Pruszcz Gdański Pręgowo, Kolbudy, Łapino, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo i Pomieczyno. Do miejscowości Pomieczyno grupy szły jedną trasą, zatrzymując się tylko na innych postojach. Następnie rozdzielono więźniów i szli w różnych kierunkach. Części udało się uciec, ale wielu nie wytrzymało bardzo ciężkich warunków. Zimno, śnieg powodowało zgon wielu więźniów już w okolicy mojej miejscowości. W Pręgowie jest zbiorowa mogiła. Do dziś mieszka Pan, który pamięta ten „marsz śmierci”. Starano się pomóc więźniom podrzucając kartofle, chleb, ale wiadomo, że było to trudne. W sumie, grupy przeszły w niezwykle ciężkich, zimowych warunkach prawie 150 km.Wojciech Jankowski udostępnił nam także zdjęcia masowego grobu uczestników „marszu śmierci” znajdującego się w miejscowości Pręgowo. Dziękujemy. Jednak należy wspomnieć, iż – zgodnie z zapisem w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Nawcz) – od 1658 roku stosowano jednolitą nazwę Navitz, po 1947 r. zmieniono ją na Nawcz. Wobec powyższego autor pamiętnika nie popełnił błędu, ponieważ w owym czasie spolszczona nazwa tej miejscowości brzmiała właśnie: „Nawicz”.
Zainteresowanych tematem odsyłamy do linku, pod którym można zdobyć więcej informacji na temat cmentarza ofiar ze Sztuthoffu znajdującego się w Nawczu:
http://www.cmentarze.lebork.pl/index.php/miejsca-pamieci/73-nawcz
Redakcja
3 comments
Mój dziadek Czesław Michałowski zginał w tym obozie w roku 1943
Odrobinę źle zostałem zrozumiany :) Zdjęcia są z miejscowość Pręgowo, a nie Nawcz.
„Ossaczeni. Dnie życia i śmierci.”- gdzie można znaleźć ten pamiętnik ?