Stryjek
Prof. Franciszek Piaścik – wspomnienia rodzinne
Zostałem poproszony o podzielenie się swoimi wspomnieniami związanymi z osobą Profesora Franciszka Piaścika, stanowi to dla mnie wyzwanie i jednocześnie wbija w poczucie dumy z powodu zainteresowania osobą mojego bliskiego krewnego. O wszelkich suchych danych dotyczących Profesora może w dobie internetu znaleźć informacje każdy. Ja natomiast postaram się podzielić chętnymi do lektury tych wspomnień tym co usłyszałem podczas wielokrotnych długich gawęd mających miejsce najczęściej w mieszkaniu moich rodziców na przestrzeni wielu lat. Do Łomży wpadał często, zawsze w ciągu dnia miał mnóstwo rzeczy do załatwienia, a to u Biskupa, a to u Wojewody czy Prezydenta miasta. Do domu (moich rodziców) wracał popołudniem, czasem wybieraliśmy się jeszcze na spacer po Łomży, ale najlepsze zostawało zawsze na wieczór. Miał niesamowity dar opowiadania, jego gawędy i wspomnienia trwały godzinami kiedy to takim niesamowitym ciepłym i głębokim głosem wspominał czasy dawno już minione. Opowieści, po których długo trzeba było na podłodze szukać własnej szczęki.
Franciszek Piaścik przyszedł na świat w dniu 7 grudnia 1902 roku w Mątwicy w raczej zamożnej jak na ówczesne czasy rodzinie chłopskiej. Dzieci było sporo, ale dorosłości doczekała jedynie szóstka. Najstarszy Jan (żołnierz 1 Pułku Piechoty Legionów poległy podczas walk o Wilno w roku 1919), Florentyna, Aleksandra (pamiętam ciocię Olesię jako osobę o nieprawdopodobnym poczuciu humoru), Franciszek, Adam (mój dziadek – zmarł w 1944 roku podczas przymusowego kopania fortyfikacji w miejscowości Rogienice) i Bronisław (zginął podczas II wojny światowej na zamojszczyźnie).
Jak zaznaczyłem w rodzinie wg opowiadań stryja (nikt inaczej w mojej rodzinie go nie nazywał i tak pozostało do dzisiaj) żyło się raczej dostatnio i był od początku określony specyficzny podział ról. Stryj był tym z rodzeństwa, który miał otrzymać wykształcenie gimnazjalne, mój dziadek Adam miał w swoim czasie przejąć gospodarowanie, o innych nie będę się rozwodził ponieważ stanowi to już zupełnie inną historię. W każdym bądź razie Franciszek i Adam byli ze sobą najbardziej zżyci i najlepiej się rozumieli. W domu pierwsze skrzypce odgrywała prababcia Anna osoba o niezwykle surowych zasadach, ale bardzo sprawiedliwa i mądra. Wszystko wymagało jej akceptacji i nic nie odbywało się bez niej. Pradziadek Florian z kolei był osobą o przysłowiowym „gołębim sercu” i na zawsze pozostanie dla mojego ojca ukochanym dziadkiem. Z czasów przed gimnazjalnych wspominał o dwóch ciekawostkach jakie zapadły mi w pamięć. Otóż na Kurpiach w tamtych czasach na polach znajdowały się jako pozostałość po lodowcach ogromne kamienie. Utrudniały one prace w polu i zajmowały sporo ziemi uprawnej. Istniała zatem profesja wędrownych nazwijmy to „rozbijaczy kamieni”. Używali oni do tego celu prochu strzelniczego, z którego wykonywali ładunki wybuchowe umieszczane następnie w wykutych w kamieniu otworach. Kamienie rozsadzano tak długo aż ich wielkość pozwalała na usunięcie z pola. Profesja ta przynosiła spore zyski i cieszyła się wówczas powszechnym szacunkiem.
Druga bardzo ciekawa rzecz o której wspominał to gęsi. Co niby ciekawego może być w zwykłej gęsi? A jednak. Nie tylko obecnie Niemcy zajadają sie wyhodowanymi w Polsce gęsiami. Okazuje się że już wówczas stanowiły one lokalny specjał i były „eksportowym szlagierem”. Zakupów dokonywali Niemcy na jarmarku w Nowogrodzie gdzie kupowali całe stada. Przetransportowanie takiego stada na terytorium Prus stanowiło duży problem. Kolejka wąskotorowa czyli zwana przez okolicznych mieszkańców „ciuchcia” pojawiła się dopiero w czasie I wojny światowej kiedy to Niemcy stworzyli ją dla potrzeb wojska. Wcześniej transport w kierunku Łomży czy Myszyńca odbywał się szutrową drogą (o doskonałej nawierzchni) z wykorzystaniem wozów konnych i najzwyczajniej pieszo. Tak więc, przed uruchomieniem „ciuchci”, jedyną metodą było pędzenie stada gęsi wspomnianą szutrową drogą. Aby uniknąć strat spowodowanych przez kaleczenie łap na żwirze niemieccy kupcy wpadli na ciekawy pomysł ograniczający straty do minimum. Otóż rozlewano smołę, przez którą stado było przepędzane, a następnie przez miałki piasek. Czynność powtarzano kilkakrotnie, aż do uzyskania „ochronnego obuwia”. W takich bucikach gęsi maszerowały do Szczytna.
W okresie wojny światowej znanej nam obecnie pod nazwą I wojny stryj pobierał naukę w gimnazjum męskim w Łomży, raczej pierwszych lat nauki nie wspominał. Opowiadał, że mieszkał na stancji w istniejącym do dziś na ulicy Krzywe Koło budynku mieszczącym przez ostatnie wiele lat muzeum. W roku 1915 wieczorami wychodzili z kolegami przed dom obserwując błyski i wsłuchując się w odległe grzmoty toczonej z kierunku Kolna wymiany ognia artyleryjskiego na froncie rosyjsko – niemieckim.
Po wkroczeniu do Łomży Niemców wszystko uległo zmianie i nabrało zawrotnego tempa. Powstaje skauting z którym stryj wiąże się i utożsamia do końca swoich dni. Wstępuje do tworzących się struktur POW (Polskiej Organizacji Wojskowej). Jak opowiadał życie nabrało smaku, a młodzieńcza fantazja otrzymała pole do popisu. Podczas niemieckiej okupacji gubernator mieszkał w tzw. „domu Chodźki” (istniejącym do dziś na ul Zjazd). Jedną z form prowadzonej przez POW dywersji było regularne wybijanie szyb w domu gubernatora. Wspominał, że robili to często uprzykrzając życie Niemcom. Wyczekiwali momentu gdy nie było patrolu i wybijali szyby uciekając następnie w doskonale sobie znane miasto. Jeden z jego kolegów był szczególnie wprawiony w tym procederze ponieważ niejednokrotnie na pożegnanie zdarzało mu się „oszklić” okno, aż z pod kościoła ewangelickiego. Na krzywym Kole w budynku obecnej Wyższej Szkoły Zarządzania i Przedsiębiorczości im. Bogdana Jańskiego mieściła się niemiecka komendantura garnizonu. Zimy były wówczas dość surowe i wartownicy pełnili służbę w długich do samej ziemi grubych kożuchach. Szczytem fasonu było przechodząc obok wartownika przykleić mu na plecach nasmarowaną na grubo klejem patriotyczną ulotkę. Byli w tym na tyle dobrzy, że żaden z nich nigdy na ulotkach nie wpadł.
Komendantem łomżyńskiej POW był Leon Kaliwoda, którego stryjek znał doskonale osobiście jako jego podwładny. Był także świadkiem jego śmierci podczas rozbrajania niemieckich patroli 11 listopada 1918 roku. Wspominał, że kierowała nimi wtedy młodzieńcza zapalczywość. Kaliwoda stał się jedyną ofiarą tych działań i zdaniem stryjka zupełnie bezsensowną i niepotrzebną. Dziś patrząc na to z perspektywy czasu i doświadczenia pewnie zrobili by to zupełnie inaczej, wtedy górę wzięły emocje.
Będąc w klasie maturalnej został stryjek uczestnikiem innego konfliktu. Uczestnikiem aktywnym, a sam konflikt bezpośrednio rzutował na jego dalsze losy. Wiosną roku 1920 gdy wojna polsko bolszewicka rozkręciła się na dobre stryj będąc w klasie maturalnej, postanowił wraz z większością swoich kolegów przerwać naukę i na ochotnika zaciągnąć się do wojska. Według jego opowiadań była to decyzja kolegialna, bardzo spontaniczna i jednomyślna. Jednak, jak wspominałem, nie mógł sobie pozwolić na tak ważny krok, bez zgody swojej matki, a mojej prababci Anny. Udał się zatem pieszo do Mątwicy i jak było do przewidzenia zgody takiej nie otrzymał (nie bez znaczenia była tu świeża żałoba po najstarszym bracie Janie poległym w roku 1919 w walkach o Wilno). Decyzja dojrzewała kilka dni. W końcu razem z siostrą Olesią poszli grabić siano, tam zapoznał siostrę z nieodwołalna decyzją i po pożegnaniu udał się do punktu werbunkowego w Łomży. Ciocia Olesia odczekała kilka godzin, aby nie pozwolić na ewentualny „pościg” mający skłonić go do zmiany planów i powróciła do domu z dwoma parami grabi informując rodzinę o całości zajścia.
W tamtych czasach wszystko działo się błyskawicznie i po jego kolegach nie było śladu, bo kilka dni to długi okres czasu, a, jak wspominał, rekruta wcielano do przebywających akurat w okolicy jednostek. Rekrutacja odbywała się w dawnych carskich koszarach (późniejsze koszary 33 Pułku Piechoty). Uzbrojenie i umundurowanie pochodziło jak wspominał z różnych źródeł i stanowiło dziwaczną mozaikę. Umundurowanie żołnierza przebiegało całkowicie inaczej niż to, które wielu z nas pamięta z własnego doświadczenia. Otóż poszczególne elementy tzw. sortów mundurowych dostarczono w workach i wysypano na duże gromady, z których żołnierze sami wybierali i dopasowywali elementy umundurowania. Jak wspominał trafili bardzo dobrze ponieważ mundurowano ich w nowe mundury pochodzące z zapasów armii kanadyjskiej. Jedynym ale poważnym mankamentem umundurowania były – buty. Oczywiście także nowe, piękne kanadyjskie trzewiki, początkowo powód do żołnierskiej dumy, następnie nim się „rozchodziły” i dopasowały zostały znienawidzone.
O samych walkach wspominał niechętnie i niewiele, co dla mnie osobiście stanowiło małą tragedię ponieważ uwielbiam takie historie. Wojował w bitwie warszawskiej i do jesieni 1920 roku żołnierskie szczęście maszerowało razem z nim. Jesienią w okolicy Słucka niestety zamarudziło i pozostało z tyłu. Podczas ataku na bolszewickie pozycje kulka z artyleryjskiego szrapnela strzaskał mu kolano. Dla niego wojna się skończyła. Trafił do szpitala polowego, a następnie szpitalnym eszelonem przewieziono go na leczenie do Warszawy. Wspominał o tym jak bardzo długa była to jazda. Wszystkie pociągi z wojskiem i uzbrojeniem miały pierwszeństwo, całymi godzinami stali na bocznicach. Nieodłącznym towarzyszem podróży stały się wszy. Po przybyciu do Warszawy przed umieszczeniem w szpitalu przeszli proces odwszawiania. Czysta pościel i brak uciążliwych towarzyszek powodował swoisty dyskomfort nie pozwalając między innymi na zaśnięcie. Wspomina, że rana była na tyle poważna iż rozważano konieczność amputacji. Jednak wojskowy lekarz w stopniu pułkownika z tytułem profesora (nazwisko niestety uleciało mi z pamięci) podjął decyzję o operacji i nogę uratował. Nigdy nie odzyskała sprawności i stryj do końca życia utykał. Jednak co ciekawe w późniejszych rozmowach stryja z tym pułkownikiem twierdził on, że tak naprawdę to nogę uratowały stryjowi znienawidzone wszy, oczyszczając ranę i nie pozwalając w długim transporcie na wdanie się zakażenia.
Jako ciekawostkę z okresu tamtej wojny wspomnę chętnie opowiadaną przez stryja historię. Otóż w Mątwicy był gorący zwolennik idei bolszewizmu (nazwisko przemilczę) chodził po wsi i nie kryjąc się ze swoimi sympatiami wszystkim na prawo i lewo opowiadał jak to, kiedy do wsi będą się zbliżać bolszewicy, ładnie się ubierze założy buty z cholewami i pójdzie ich przywitać. Historia nie kazała mu długo czekać, od pomysłu do przemysłu droga nie daleka, jak mówił tak zrobił. Pięknie ubrany czekał na gościńcu na „wyzwolicieli”. I doczekał się, pierwszy jakiego napotkał, krótko mówiąc „dał mu w dziób”, a gdy wylądował w rowie natychmiast „wyzwolił” jego piękne buty z cholewami. Od tamtej pory osobnik ten radykalnie zmienił poglądy stając się zagorzałym antybolszewikiem.
Z okresu tego na cmentarzu komunalnym w Łomży tuż obok kaplicy cmentarnej znajdują się dwie mogiły przyjaciół stryja: Żbikowskiego i Pękały. Jeden poległ na fortach w Piątnicy, drugi podczas walk w Pęchratce. Stryj ufundował te dwa nagrobki z własnych środków jeszcze w okresie międzywojennym i opiekował sie nimi. Pomagałem mu w tym i robiłem to po jego śmierci. Teraz warto aby zainteresowali się nimi także inni, może łomżyńscy harcerze.
Jako weteran wojenny i inwalida Stryj Franek ukończył maturę jako ekstern już z innym rocznikiem i podjął studia na Politechnice Warszawskiej. Ułatwił mu to fakt iż jako inwalida wojenny studiował nieodpłatnie. Po zakończeniu studiów pozostał na uczelni jako pracownik naukowy. Specjalizował się w architekturze wiejskiej, ale tak naprawdę pasjonowała go architektura obiektów sakralnych. Jako młody inżynier podczas akademickich wakacji pracował przy katalogowaniu obiektów w dobrach Sapiechów na kresach. Przyjaźnił się z biskupami łomżyńskimi: Romualdem Jałbrzykowskim i Stanisławem Kostką Łukomskim. Miał fenomenalną, fotograficzna pamięć. Na podstawie zapamiętanych przez niego szczegółów oraz zebranych materiałów odbudowywana ze zniszczeń była w znacznej mierze łomżyńska katedra i praktycznie całkowicie kościół w Nowogrodzie.
Do końca życia interesował się wszystkim co z Łomżą związane. Jestem w posiadaniu jego rękopisu dotyczącego kurhanów w okolicy Mątwicy. Zawsze gdy przebywał na swoich licznych naukowych wyprawach szukał wszędzie wszystkiego co z Łomżą związane. Odnalazł w zbiorach bibliotecznych paryskiej Sorbony najstarszą istniejącą mapę z planem miasta. Miałem możliwość spotkać się wielokrotnie z jego dawnymi studentami, którzy mówili o nim bardzo ciepło i z rozrzewnieniem wspominali jego takie ojcowskie podejście do tych studentów którzy rodowodem sięgali „jego stron”. Do końca życia zachował jasność umysłu i fenomenalną pamięć. Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w dziesiątkach spotkań i snutych przez niego gawęd, że mogli go jeszcze poznać moja żona Małgorzata i syn Krzysztof. Szkoda tylko, że nie istnieje w jego ukochanej Łomży ulica jego imienia, zwłaszcza, że żyje jeszcze jego żona i mogło by to być swoiste ukoronowanie jego wkładu w rozwój i rozkwit naszego miasta.
Tomasz Piaścik