Szpital Świętego Ducha
W latach mojego dzieciństwa szpital zawsze kojarzył mi się z czymś świętym, tajemniczym. To owo sacrum miało swoje uzasadnienie w trzech spostrzeżeniach: w nazwie szpitala, w ludziach pełniących samarytańską służbę oraz w człowieku – pacjencie, którego obraz Bożego podobieństwa tu właśnie najbardziej dał się zauważyć.
W mojej rodzinnej Łomży szpital został nazwany jakże zaszczytnym tytułem trzeciej Osoby Bożej – Ducha Świętego. Znałem jeszcze podobnie święte tytuły szpitali w Łodzi, w których jakiś czas po wojnie pracowała moja starsza siostra Wanda: szpital Anny-Marii oraz szpital Dzieciątka Jezus. Poznałem wkrótce nazwy szpitali warszawskich o podobnym brzmieniu: także szpital Dzieciątka Jezus i szpital Przemienienia Pańskiego.
Szpital Świętego Ducha w Łomży był usytuowany na północnym skraju miasta u zbiegu ulic Wiejskiej, Nadnarwiańskiej i Zamiejskiej, z pięknym widokiem na dolinę Narwi. Potem, od połowy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mieściło się tu Liceum Medyczne. Na piętrze, w centralnym punkcie szpitala, znajdowała się kaplica z Przenajświętszym Sakramentem, do której lubiłem od czasu do czasu zaglądać w drodze do szkoły, aby posłużyć do Mszy św., którą odprawiał ks. Bolesław Dobkowski, kapelan szpitala. Obdarowany zaś przez siostrę szarytkę smaczną kanapką do szkolnego tornistra, tym chętniej odwiedzałem szpitalną kaplicę.
Przed frontonem szpitala, pośrodku wspaniałego klombu, broniła lecznicy i była nadzieją dla chorych figura Niepokalanej.
Historia, a raczej fragment historii szpitala Świętego Ducha w Łomży, którym pragnę się podzielić, nie będzie wzięty z jakiegokolwiek archiwum, ani też z żadnego dokumentu pisanego. Będzie to garść wspomnień z ostatnich miesięcy drugiej wojny światowej (przełom lat 1944-45), które głęboko zakodowały się w mojej pamięci, gdy miałem zaledwie sześć lat.
Koniec lata roku 1944. Mieszkaliśmy wówczas przy końcu ul. Dwornej, u styku z Aleją Obwodową (dziś Al. Sikorskiego). Wojna rozpętała się na dobre. Nad Łomżą co chwila nadlatywały niemieckie bombowce. Drżały ściany domu i zatrważająco brzęczały szyby w oknach. Gdzie uciekać? Gdzie będzie najbezpieczniej? Rodzice zadecydowali o schronieniu się w Lesie Jednaczewskim. Dlaczego zdecydowali się na ucieczkę do lasu, do dziś nie umiem tego wytłumaczyć. Może dlatego, że ojciec przez pewien czas pracował w lesie wraz z panem Janem Kowalikiem. Jakże cieszyłem się, gdy brał mnie ze sobą, a syn pana Kowalika, Stefan (późniejszy o. Mieczysław, kapucyn), starszy ode mnie o 12 lat, zabawiał mnie jak młodszego brata.
Zaledwie wyruszyliśmy z domu: rodzice, starszy brat Zdzisław, dwuletnia siostrzyczka Zosia, niesiona na rękach mamy i ja, trzymający się ręki ojca, a tu nalot i rozrywające się na ulicy bomby zmusiły nas do schronienia się w sieni kamienicy Bruszewskiego. Kiedy na chwilę ucichło, podążaliśmy dalej. Ale nie uszliśmy daleko. Ponowny nalot. Tym razem schroniliśmy się w obszernej bramie kamienicy przy ul. Dwornej, gdzie mieszkał znany artysta-malarz pan Zygmunt Dudo, przyjaciel naszej rodziny. To właśnie obraz jego pędzla, przedstawiający Chrystusa na tle pożogi wojennej, wypuszczającego z rąk gołąbka z gałązką oliwną, przypomniał stan zagrożenia i nieszczęścia, a jednocześnie nadziei licznie zgromadzonym w bramie – głośno, błagalnie modlącym się do Zbawiciela.
Na jakiś czas ucichło buczenie bombowców. Ruszyliśmy dalej. Było nas już więcej. Doszliśmy jednak zaledwie do Groty przy klasztorze benedyktynek. Zmuszeni jesteśmy znowu jak najszybciej chronić się, bo nadciągała nowa eskadra złowrogich samolotów. Prawdopodobnie tu, gdzieś w zabudowaniach Panien Benedyktynek, pozostaliśmy przez całą noc. Ale nie była to noc spokojna. Wiele rodzin, zgromadzonych w jednym pomieszczeniu. Wszyscy głośno modlili się przy akompaniamencie rozdygotanych szyb od ciągle powtarzających się wybuchów. Ktoś doniósł, że tuż po opuszczeniu przez nas ostatniego miejsca schronienia, uderzył tam pocisk, druzgocąc bramę i naruszając mury kamienicy.
Jak pamiętam – nazajutrz trochę ucichło. Do Lasu Jednaczewskiego nie przeszliśmy jeszcze połowy drogi. Po drodze zatrzymaliśmy się obok szpitala Świętego Ducha, aby tam odszukać naszą siostrę Wandę (która tam pracowała jako pielęgniarka) i powiadomić o planowanym miejscu schronienia.
Ale oto przed nami stanęła zakonnica w białym szpitalnym fartuchu i również białym wielkim i rozłożystym kornecie na głowie. Stanowczym lecz pełnym dobroci głosem decyduje, abyśmy wszyscy schronili się w szpitalu. Była to s. Zofia, przełożona sióstr szarytek, prawdziwa siostra miłosierdzia. To ona właśnie była jedną z wielu, które pełniąc iście po samarytańsku służbę choremu człowiekowi, podnosiły rangę szpitala Świętego Ducha do owej odczuwalności sacrum. Wszystkie łomżyńskie siostry ze zgromadzenia św. Wincentego a`Paulo pracowały wówczas w szpitalu, mając swoje skromne pokoiki na poddaszu tego budynku.
Oprócz wspomnianej s. Zofii, zwanej również siostrą starszą, zapamiętałem też s. Julię, s. Bronisławę i s. Janinę. Zdawało się, że to one właśnie wpływały na wytworzenie w szpitalu atmosfery iście rodzinnej. Już samo pojawienie się siostry zakonnej czy innej świeckiej pielęgniarki przy łóżku chorego, przynosiło mu jakże kojącą ulgę.
Pamiętam człowieka, którego twarz, na skutek urazów po wybuchu bomby, przypominała jedną ropiejącą ranę. Cierpiał okropnie czekając na śmierć. Stawał się jednak spokojniejszy, gdy odczuwał obecność przy jego łóżku siostry, która dawała znać o sobie, trzymając go za rękę.
Duszą szpitala był jego dyrektor, dr Witold Prusiński – lekarz o gołębim sercu. Trudno sobie wyobrazić, jak potoczyłyby się losy szpitala Świętego Ducha w tych tragicznych chwilach, gdyby nie opanowanie i zaradność dra Prusińskiego. I nie łatwo jest ocenić, czy bardziej wówczas był on ojcem dla dwojga kilkuletnich dzieci: Jacka i Cinki, czy raczej ojcem dla całej społeczności szpitalnej. Nie pomnę nazwisk innych lekarzy, którzy w tym czasie pełnili służbę w szpitalu, ale samo pojęcie „pan doktor” kojarzyło się z kimś bliskim, drogim.
Do bliskich członków „rodziny szpitalnej” należał dość częsty gość w brązowym habicie. O ile dobrze pamiętam – pojawiał się najczęściej późnym wieczorem, trzymając w lewej ręce bursę z Najświętszym Sakramentem, a w prawej latarkę. Dla bezpieczeństwa, bowiem ani wieczorem, ani w nocy nie palono świateł. Owym gościem był doskonale znany ówczesnej Łomży o . Atanazy Niziołek, kapucyn, niezastąpiony w niesieniu ulgi cierpiącym, zawsze o pogodnym, uśmiechniętym obliczu. Kojąc ową szczyptą balsamu dobroci zbolałe ciała, obdarzał tym hojniej największym Skarbem nieba, niemniej chore ludzkie dusze.
Był to pierwszy kapucyn, którego w życiu poznałem i którego już wtedy zapragnąłem naśladować. I rozumiem to dopiero dziś, dlaczego tuż po wojnie, bardzo miła staruszka, nasza sąsiadka z drugiego piętra (mieszkaliśmy wówczas już przy ul. Wiejskiej 11), pani Skierkowska umiała czytać w moim obliczu i często to powtarzała: „ty będziesz lekarzem albo księdzem”. Przebywanie młodego chłopca, który znajdował się wtedy w wieku chyba najbardziej wrażliwym na odbiór wszelkiego dobra, a w środowisku szpitalnym – gdzie lekarz i kapłan z pełnym oddaniem wypełniali swoje powołanie względem cierpiącego człowieka – mogło w tym małym człowieczku utrwalić coś z tego właśnie lekarza lub z tego kapłana. Był czas, kiedy poważnie myślałem o medycynie – podobnie jak trzej moi bliscy koledzy: Andrzej Nowiński, Jan Bielawski i Jacek Prusiński, którzy zostali lekarzami.
Szpital Świętego Ducha, podobnie jak kościół i klasztor ojców kapucynów, strategicznie usytuowane były w najbardziej niebezpiecznych punktach. Niemcy, którzy opanowali forty w Piątnicy, mieli najdogodniejszy cel ostrzału pociskami, kierując je w te właśnie obiekty. I o dziwo – jakby na ironię losu – największe skupiska ludzi przebywały właśnie w podziemiach klasztor i oczywiście w szpitalu Świętego Ducha. Obiekty te kilkakrotnie odwiedzane były przez Niemca Radtke. Był to prawdziwy postrach mieszkańców Łomży i okolic. Przychodził, by informować o zamiarach wysadzenia szpitala lub klasztoru w powietrze. Pojawienie się bandyty Radtke w szpitalu mroziło krew w żyłach wszystkim, zwłaszcza tym, którzy nie byli zarejestrowani jako pracownicy, a nie byli pacjentami. Stąd moja mama, która od początku zaangażowała się do pomocy w kuchni, podobnie jak i inne osoby (tzw. postronne) obwiązywały się bandażami, symulując poważnie cierpiących pacjentów. Ojciec zawsze był w białym kitlu, pomagając w transportowaniu do szpitala rannych z różnych punktów miasta.
Nieopisaną grozą powiało, gdy niemieccy żołdacy z Radtkem na czele zaczęli wnosić do szpitala skrzynki z dynamitem, bowiem w ciągu 24 godzin szpital miał być wysadzony w powietrze. Siostry tymczasem i kto się czuł na siłach, przystąpiły do kontrataku. Zgromadzeni w szpitalnej kaplicy wobec Najświętszego Sakramentu, wzywali Tej, która objawiła swój cudowny medalik św. Katarzynie Laboure – francuskiej szarytce, a której figura Niepokalanej broniła szpitala, biorąc go pod swoją obronę. I o dziwo, wystarczyła butelka spirytusu z żelaznego zapasu szpitalnej apteczki, aby obłaskawić jakże okrutnych przybyszów.
Klasztor kapucyński zaś broniła opieka św. Józefa, pod którego wstawiennictwo ofiarował go ówczesny gwardian o. Jan Kanty. Nie upłynął tydzień, kiedy pod szpital ponownie zajechały wozy pod komendą okrutnego Radtkego. Tym razem nie skrzynki z amunicją, ale z wozów do szpitala znoszono worki z kaszą, mąką,, ryżem, cukrem. Nie do wiary! Może zatrute? Próbki smakołyków sporządzonych z owych produktów podrzucone szpitalnemu wilczurowi, upewniły o przydatności do spożycia.
Niemcy wycofują się. Nocą od potężnej eksplozji wielu pospadało z łóżek. W całym szpitalu wyleciały szyby, często wraz z poduszkami, którymi dla bezpieczeństwa zatykano okna, aby na zewnątrz nie wydostawało się choćby najmniejsze światełko. Okazało się, że Niemcy wysadzili w powietrze znajdujący się blisko szpitala kościół ewangelicki, usytuowany na skarpie pomiędzy ul. Rządową a ul. Zjazd (dziś mieści się tu hotel „Gromada”). Nie zapamiętałem tego kościoła, a może nigdy go nie widziałem, choć odegrał on w historii Łomży nieprzeciętną rolę. W początkach był to kościół zakonny ojców jezuitów pw. św. Stanisława Kostki, zbudowany w 1730 roku. Być może przemawiał w nim ks. Piotr Skarga. Po kasacie zakonu jezuitów przez władze carskie, przybyli tu ojcowie pijarzy, którzy włożyli wielki wkład w rozwój szkolnictwa łomżyńskiego, przyczyniając się do tego, by z czasem Łomżę nazwano „republiką szkolną”.
Tymczasem przez Łomżę przechodzi bardzo niebezpieczna linia frontu. Nadszedł czas ewakuacji ludności na południe, w stronę Śniadowa i Ostrowi Mazowieckiej. Jasienica, z jej proboszczem na czele, z otwartym sercem przyjmuje przybyszów z Łomży. Na pomieszczenia szpitalne przeznaczono zabudowania plebanijne. Dla naszej zaś rodziny dr Prusiński wyznaczył obszerny pokój (bodajże z sześcioma wielkimi oknami), najprawdopodobniej w dawnym dworku. Wkrótce rodzice przygarnęli kilka bezdomnych rodzin.
Atmosferę ciepła rodzinnego zdominowały święta Bożego Narodzenia. Nie zabrakło opłatka i choinki pomysłowo ozdobionej watą i łańcuchami z kolorowych papierków. Był też św. Mikołaj, obdarowujący wszystkie dzieci smacznymi ciasteczkami i jabłkami. I w tym momencie chyba dzieci najbardziej kojarzyły słowa kolędy „…a pokój na ziemi…” z rzeczywistością. Dla nich bowiem wojna już nie istniała.
Po kilku miesiącach wojna rzeczywiście się skończyła. Szpital Świętego Ducha w Łomży powrócił do ocalałego, wspaniałego, klasycystycznego gmachu z 1878 roku. Miasto niemalże w 80% było zniszczone
Jednakże niemalże szokiem było – nie tylko dla starszych mieszkańców Łomży i okolic, ale również dla mnie młodego chłopca, kiedy na początku lat 50-tych odarto brutalnie z szat świętości Szpital Świętego Ducha, naznaczając mu imię nieznanej łomżyniakom Hanki Wolf. Usunięto ze szpitala siostry szarytki, kaplicę zapieczętowano wraz z Najświętszym Sakramentem, a figurę Niepokalanej wyrzucono poza obręb zabudowań szpitalnych. Nie przeszkodziło to jednak, by przez wiele lat, szpital w Łomży był nazywany zarówno przez mieszkańców miasta jak i okolic Szpitalem Świętego Ducha. Miało to miejsce nawet wtedy, gdy został on przeniesiony do nowego gmachu na tzw. osiedlu Waltera.
Czy więc dziś, kiedy Łomża odzyskała wiele tradycyjnych nazw swoich ulic i placów, powróci również nazwa Szpitala Świętego Ducha?
Jan Bońkowski Kapucyn
(wspomnienia z lat 1944-45)
3 comments
Mogę dołączyć skany dwóch fotografii Szpitala Św. Ducha sprzed 1915 r.
Wybrukowany plac przed budynkiem szpitalnym nazywał się niegdyś Kozim Rynkiem,
zaś ulica Wiejska w latach trzydziestych ubiegłego wieku i po II wojnie światowej (chyba chyba do 1948 r.)
była ulicą Stefana Okrzei.
Panie Adamie proszę dołączyć fotografie.
W tym szpitalu pracowała moją mamą Jadwiga Suplicka i jej bratHenryk.Pracowali w latach 1937 do końca wojny.