Trudne początki
W 1945 roku Kraj (obojętnie jak dziś się tą ówczesną Polskę nazywa) stanął przed ogromnymi zadaniami. W gruzach leżały domy, mosty, linie kolejowe. Tylko gdzie nie gdzie ocalały jakieś zakłady przemysłowe. Nie istniała żadna administracja. Wiele dziedzin życia trzeba było organizować od podstaw. Między innymi należało stworzyć warunki kształcenia zarówno dzieci w wieku szkolnym, jak również młodzieży starszej, która z powodu wojny i okupacji nie mogła się normalnie uczyć. Jednocześnie podjęto walkę z dość powszechnym, szczególnie na wsi, analfabetyzmem.
Zrujnowana przedwojenna Szkoła przemysłu Drzewnego
Straty wojenne w szkolnictwie i instytucjach naukowych oszacowano na ok. 60% przedwojennej wartości. Zostało zniszczonych prawie 5 tysięcy budynków szkół podstawowych, a także około 500 średnich i zawodowych. Podczas okupacji zamordowano ponad 6 tysięcy nauczycieli i pracowników nauki. Jeśli do tego dodamy tych, którzy odeszli z zawodu w sposób naturalny (zgony, przekroczony wiek, inwalidztwo, emigracja itp.), oraz tych, którzy zginęli w mundurach (młodzi nauczyciele byli z reguły oficerami rezerwy zmobilizowanymi w 1939 roku) – braki kadrowe były największą trudnością jaką musiały pokonać władze oświatowe w latach 1945 –1947.
O ile w większych miastach można było „łatać braki” zatrudniając dodatkowo pracowników innych zawodów (urzędników, księgowych, sędziów, księży itp.), o tyle inspektoraty powiatowe, którym podlegały szkoły wiejskie, miały w tym zakresie „trudny orzech do zgryzienia”. Już w roku szkolnym 1945/46 rozpoczęto rekrutację do zawodu wszystkich chętnych legitymujących się przynajmniej „małą maturą”. Zgłosiło się wiele, zwłaszcza kobiet, które kierowano przeważnie do szkół wiejskich. Taka szkoła obejmowała dzieci jednej dużej wsi, względnie kilku małych, leżących w bezpośrednim sąsiedztwie. To co nazywano „szkołą” było po prostu połową większego domu, wynajętego od rolnika. Jedna izba była izbą lekcyjną, druga – mieszkaniem pani nauczycielki.
Bywałem w takich szkołach w Czartorii, Kuleszce i innych podłomżyńskich wsiach, gdzie pracowały moje koleżanki. Nauczycielki uczyły dzieci klas I – IV, oraz prowadziły kursy dla analfabetów, na które uczęszczali niekiedy słuchacze w wieku ich rodziców, a nawet dziadków. Jednocześnie nauczycielka musiała uzupełniać swoje kwalifikacje zawodowe. Inspektoraty zorganizowały zaoczne licea pedagogiczne, w których zajęcia w trakcie roku szkolnego odbywały się raz w miesiącu (w niedzielę), a także podczas ferii zimowych i wakacji letnich. W ten sposób stworzono w ciągu kilku powojennych lat kadry młodych, wykwalifikowanych nauczycieli dla klas I – IV.
Większe trudności były z pozyskaniem nauczycieli dla klas starszych i gimnazjalnych, mogących wykładać takie przedmioty jak matematyka, fizyka, chemia, biologia, czy geografia. Tutaj „ratowano się” zatrudnianiem tych, którzy zrobili już „dużą maturę”, a w miastach uniwersyteckich – studentów.
Oddzielnym problemem było wynagrodzenie. Inspektoraty mogły zagwarantować pensję, która tylko w połowie zapewniała możliwość przeżycia nauczycielowi, nawet samotnemu. W tej sytuacji część obowiązku utrzymania nauczyciela przechodziła na Komitety Rodzicielskie. Na wsi – wieś zapewniała nauczycielowi bezpłatne mieszkanie, a także takie produkty jak mleko, kartofle, warzywa, jajka, czasami masło i jakieś mięso. W miastach rodzice wpłacali miesięczne składki zbierane za pokwitowaniem przez wychowawców i przekazywane Komitetowi, który sporządzał miesięczne listy płacy. Na ich podstawie nauczyciele otrzymywali oficjalnie dodatek do „inspektoratowej” pensji. Tak było z pewnością do końca roku szkolnego 1948/49. Kiedy zakończono ten system wynagradzania – nie wiem. W roku 1949 zakończyłem bowiem pierwszy okres mojej pedagogicznej pracy.
Do zawodu nauczyciela trafiłem zupełnie przypadkowo. W 1947 roku po uzyskaniu matury, znalazłem się w Ostrołęce, gdzie miałem zamiar czekać na „trzecią wojnę”. Jesienią tegoż roku, kierownik Szkoły Powszechnej Nr 1, pan Józef Leonik, zaproponował mi objęcie w jego szkole stanowiska nauczyciela chemii, fizyki i geografii. (Byłem, zgodnie z tym co napisałem wyżej, liczącym się kandydatem na nauczyciela starszych klas – posiadałem maturę.) Nie miałem o nauczaniu „zielonego pojęcia”, ale wobec obietnicy mego przyszłego szefa, że osobiście wprowadzi mnie w arkana tego zawodu, zdecydowałem się spróbować „nauczycielskiego chleba”.
21 listopada 1947 roku podpisałem umowę:”….między Inspektorem Szkolnym w Ostrołęce, działającym w imieniu Skarbu Państwa, jako pracodawcy, a ob. Jerzym Smurzyńskim, jako pracownikiem. Ob. Jerzy Smurzyński przyjmuje na siebie od 15 października 1947 r. do 31 lipca 1948 r obowiązki nauczyciela w Publicznej Szkole Powszechnej Nr 1 w Ostrołęce w wymiarze 30 godzin zasadniczych tygodniowo w I półroczu, oraz 30 godzin zasadniczych w II półroczu nauki szkolnej …. (podkreślenie – JS) Pracownik będzie otrzymywał wynagrodzenie równające się uposażeniu funkcjonariuszów państwowych IX grupy wraz z wszystkimi przysługującymi nauczycielom mianowanym dodatkami, wypłacane miesięcznie z góry przez czas trwania umowy…..” (W tamtych latach ilość obowiązkowych godzin – pensum – wynosiła dla nauczycieli szkół podstawowych 30 godzin tygodniowo, a dla nauczycieli szkół licealnych, w zależności od przedmiotu, od 22 do 24, przy czym nauka odbywała się przez sześć dni w tygodniu – od poniedziałku do soboty włącznie.)
Umowa ta została 28 lipca 1948 roku przedłużona, na okres od 1 sierpnia 1948 do 31 lipca 1949 roku, bez zmian wymiaru godzin i wysokości uposażenia.
Kierownik szkoły, p. Leonik, był doświadczonym, przedwojennym nauczycielem. Zgodnie z obietnicą nauczył mnie jak mam zachowywać się w klasie, jak powinna być skonstruowana i przeprowadzona lekcja i tp Nie pamiętam skąd zdobyłem jakieś podręczniki, bo żadnych podręczników, normalnie drukowanych, jeszcze wówczas nie było i, opierając się o program, rozpocząłem nauczanie chemii, fizyki i geografii w kl. VI, VII i VIII.
W takich budynkach uczyły się dzieci w okresie powojennym
Pierwszy rok nie był łatwy. Codziennie musiałem sam nauczyć się tego, czego miałem uczyć moich uczniów w dniu następnym. Mało, musiałem im też podyktować, z uwagi na brak podręczników, odpowiednie notatki do zeszytów. Wyniki przeprowadzonych przez Inspektora Szkolnego wizytacji musiały być chyba zadawalające, jeśli już w połowie roku szkolnego, na moje lekcje zaczęli przychodzić praktykanci z pobliskiego Liceum Pedagogicznego.
Było to zresztą wszystko bardzo śmieszne – moi uczniowie, w wielu wypadkach, byli prawie moimi rówieśnikami, a ja pełniłem funkcje „wychowawcy klasy”, „opiekuna wycieczki” (m. inn. na Wystawę Ziem Odzyskanych we Wrocławiu), czy prowadzącego szkołę parami na mszę św. do kościoła. Bo w owym czasie, z wyjątkiem niewielkich zmian programowych, nauka odbywała się jeszcze tak jak przed wojną – lekcje zaczynały się i kończyły modlitwą, naukę religii prowadziła siostra katechetka, względnie ksiądz prefekt, odbywały się rekolekcje i jak podałem wyżej, coniedzielne chodzenie całej szkoły na szkolną mszę do kościoła (ze sprawdzaniem listy obecności).
Ostrołęka, podobnie jak większość miast powiatowych w naszym regionie, była wtedy, według dzisiejszych pojęć, raczej dużą wsią niż miastem. Wszyscy wszystkich znali, a inteligencja tworzyła jedną zwartą grupę towarzyską. W grupie tej nauczyciele, a było ich w Ostrołęce sporo, mieli pewną pozycję. Trzeba przyznać, że mimo, iż byłem wśród moich kolegów smarkaczem (większość nauczycielek i nauczycieli mogłaby być moimi rodzicami), przyjęto mnie bardzo ciepło. Może przyczynił się do tego prawie ojcowski stosunek p. Józefa Leonika, który przekazywał mi całą swoją bogatą wiedzę, nie tylko nauczyciela, ale i kierownika. Szybko stałem się jego „prawą ręką”. Zastępowałem go, układałem plany lekcji dla szkoły, co mimo pozorów, nie jest wcale takie łatwe i trzeba znać pewne techniki, aby szybko ułożyć plan nie kolidujący ani z interesami programu, ani ucznia, ani nauczyciela. Zdobyta wówczas wiedza procentowała przez cały czas mojego „nauczycielskiego życia”.
Szkoła nasza była doskonale zorganizowana i cieszyła się bardzo dobrą opinią władz oświatowych. Dlatego też już w roku szkolnym 1948/49 została oficjalną „szkołą ćwiczeń” dla Liceum Pedagogicznego w Ostrołęce.
Jak pisałem wyżej, wokół miast powiatowych działały szkoły wiejskie zatrudniające przeważnie jednego nauczyciela i kształcące dzieci w klasach I – IV. Były też i wyjątki – w niektórych wsiach, tam gdzie pracowało np. dwóch lub trzech nauczycieli, przerabiali oni ze starszymi dziećmi program całej siedmioklasowej szkoły powszechnej. Nie mogli jednak wydawać świadectw (bo oficjalnie taka siódma klasa u nich nie istniała) i pod koniec roku szkolnego Inspektor Szkolny wyznaczał odpowiednią komisję, która sprawdzała wiedzę opanowaną przez dzieci. Po zdaniu egzaminów kontrolnych, Inspektorat wystawiał świadectwa ukończenia szkoły powszechnej.
Pod koniec roku szkolnego 1948/49 Inspektor Szkolny w Ostrołęce powołał komisję dla przeprowadzenia egzaminów sprawdzających w szkole we wsi Olszewka, leżącej wśród kurpiowskich lasów, przy szosie Ostrołęka – Myszyniec. W skład komisji weszli: przewodniczący i egzaminator matematyki – Józef Leonik, egzaminatorka przedmiotów humanistycznych – Anna Rogowska i egzaminator fizyki, chemii i geografii – Jerzy Smurzyński, wszyscy ze Szkoły Powszechnej Nr 1 w Ostrołęce.
Pewnego pięknego wiosennego dnia pojechaliśmy wąskotorową kolejką Ostrołęka – Myszyniec do jakiegoś przystanku, gdzie czekała na nas, przysłana przez kierownika z Olszewki, „podwoda” (furmanka z odpowiednimi, przykrytymi wzorzystymi kapami siedzeniami). Uczniowie byli doskonale przygotowani i bez trudu wszyscy zasłużyli na wydanie im świadectw. Ale egzaminy przeciągnęły się do późnego popołudnia, tak, że do przystanku kolejki odwieziono nas już po zmroku.
Czekaliśmy na pociąg w pogodną noc przy torach na poboczu szosy. W pewnej chwili usłyszeliśmy zbliżających się ludzi i ich rozmowy: „… muszą tu gdzieś być…” „.. z Ostrołęki…” Pan Leonik, ciągnąc nas za ręce, wycofał się w krzaki w dość gęstym przydrożnym lesie. Ukryci za jałowcami zobaczyliśmy kilku mężczyzn uzbrojonych w długą broń i widocznie rozglądających się za nami. Byli zdumieni, że nie ma nas na przystanku i pokręciwszy się trochę, poszli dalej wzdłuż szosy. Na nasze szczęście niedługo nadjechała kolejka, do której wskoczyliśmy prawie w biegu.
I tu należy się czytelnikowi wyjaśnienie: W owych latach, obok szczątkowego, ale prawdziwego ruchu oporu, działały grupy mieniące się „oddziałami partyzanckimi”, które, pod pozorem walki z „nową władzą” dokonywały zwykłych napadów rabunkowych. Taka prawdopodobnie grupa szukała „urzędników z Ostrołęki” i tylko dzięki przytomności umysłu pana Leonika, nie przypłaciliśmy być może życiem, czy, w najlepszym przypadku, okradzeniem i pobiciem, faktu, że zgodziliśmy się przeegzaminować dzieci w Olszewce.
Tą efektowną przygodą zakończyłem moją „pedagogiczną działalność” w Ostrołęce i przeniosłem się do Warszawy, aby uzupełniać swoją wiedzę z zakresu chemii, na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Warszawskiego.
Opisałem tu trudne początki szkolnictwa w Ostrołęce, bo tam zaczynałem „moje nauczycielskie życie”. Ale z tego co wiem z kontaktów z moimi koleżankami i kolegami, z którymi spotykałem się wówczas towarzysko, a także na różnych zjazdach i konferencjach, identyczna sytuacja była w Łomży, Grajewie, Ostrowi Mazowieckiej i wszystkich innych miastach powiatowych naszego regionu. Wszędzie ocaleli z wojennego pogromu przedwojenni nauczyciele namawiali do pomocy „młodych, chętnych”, wprowadzali ich w arkana wiedzy zawodowej i dzielili się swoim bogatym doświadczeniem… Każdy z Powiatowych Inspektoratów Oświaty organizował kursy przygotowujące do zawodu wszystkich zgłaszających się, a większość z tych, którzy podobnie jak ja, podpisując pierwszą w życiu umowę o pracę w szkole, zarzekając się, że jest to tylko zajęcie tymczasowe, dotrwała w oświacie do emerytury…
Ale początki były istotnie trudne. Nawet jak na ówczesne „normy”….
Jerzy Smurzyński