23 sierpnia 2015 roku w kościele parafialnym p.w. Przemienienia Pańskiego w Piątnicy o godzinie 12.00 została odprawiona msza święta w intencji członków Armii Krajowej z rodzin: Rydzewskich, Gałązków, Marchewków i Kowalewskich – ofiar niemieckiej obławy w Jeziorku, przeprowadzonej w dniu 24 sierpnia 1943 roku.
Był na niej obecny Tadeusz Rydzewski, uczestnik tamtych tragicznych wydarzeń, który, wzorem lat ubiegłych, przejechał niemal całą Polskę, aby tego właśnie dnia zapalić znicz oraz pomodlić się na grobach swoich bliskich oraz na grobach kolegów i w ten sposób dać żywe świadectwo o bohaterstwie aresztowanych i okrucieństwie katów.
Tadeusz Rydzewski w bieżącym roku kończy 90 lat. To były harcerz, były uczeń tajnego gimnazjum w Łomży, żołnierz AK pseudonim „Czupurny”. Więziony na gestapo w Łomży, potem więzień obozu koncentracyjnego Stutthof. Po wojnie ukończył studia rolnicze WSGW Cieszyn i UJ Kraków – mgr inż. rolnictwa, twórca wielu odmian rolniczych. Charakteryzuje go działalność kombatancka i ogólnospołeczna. Do chwili obecnej mieszka w Pszczynie na południu Polski. Jest osobą niezłomną i wierną w wyznawaniu wiary katolickiej i praktykowaniu miłości do Ojczyzny. Jak sam twierdzi, poczytuje sobie za zaszczytny obowiązek trwanie na posterunku pamięci o kolegach, towarzyszach broni, bohaterach, których dowódcą był jego brat Józef, żołnierz AK w stopniu porucznika pseudonim „Bor”. Józef Rydzewski, jako jedyny wówczas, zginął na miejscu.
O zaangażowaniu rodziny Rydzewskich z Jeziorka w walkę w obronie Ojczyzny podczas II wojny światowej pisałam już na tym portalu . Więcej informacji na ten temat można uzyskać pod linkiem:
https://historialomzy.pl/zaproszenie-w-holdzie-zolnierzom-ak/
W uroczystej niedzielnej Eucharystii wzięli udział także przedstawiciele Łomżyńskiego Bractwa Historycznego w osobach pana Henryka Sierzputowskiego – Podstarszego Bractwa oraz pana Wojciecha Winko – Sekretarza Bractwa.
Wyjątkową i niezwykle cenną narrację o wydarzeniach z 24 sierpnia 1943 roku zawierają obszerne fragmenty pamiętnika naocznego świadka omawianych wydarzeń – mieszkańca Jeziorka – Jana Marchewki.
Jan Marchewka był żołnierzem Kampanii Wrześniowej 1939 r., uczestnikiem Polskiego Ruchu Oporu w służbie Armii Krajowej (do 1943 r.) oraz więźniem Obozu Koncentracyjnego Stutthof (od 5 grudnia 1943 roku do 26 stycznia 1945 roku).
W swoim pamiętniku Jan Marchewka zawarł, oprócz wspomnień z pobytu w obozie w Stutthof, które można znaleźć na stronie naszego portalu pod linkiem:
https://historialomzy.pl/pamietnik-jana-marchewki/,
również dokładny opis aresztowania i przesłuchiwania przez Niemców akowców z Jeziorka ujętych w obławie przeprowadzonej 24 sierpnia 1943 roku. To ważne i unikatowe świadectwo uczestnika wydarzeń, dlatego cytuję je wiernie, z zachowaniem słownictwa i składni użytej przez autora wspomnień.
Jan Marchewka – „Ossaczeni. Dnie życia i śmierci” (fragmenty pamiętnika)
Rozdział III
W konspiracji
(…) Naszą grupą dowodził podporucznik „Bor” [porucznik Józef Rydzewski]. W roku 1942 powstały już rejony. Nasz rejon to był Jeziorko – Piątnica, a na dowódcę tego rejonu przysłany był przez sztab okręgu Łomża podporucznik ps. „Wiki”, warszawiak, gość rygorystyczny, stanowczy, o nieskazitelnej odwadze i bojowości. Sztab okręgu składał się z wyższych oficerów, jak np. major PS. „Maj”, kapitan ps. „Lipiec” i wielu innych. Imion i nazwisk nie znaliśmy. Tak było bezpieczniej w razie wpadnięcia w ręce wroga. Nie było wsypy, nawet pod wpływem tortur.
Krótki był czas dowodzenia podporucznika „Wikiego”. W lipcu 1943 roku, udając się ze swymi żołnierzami na zlikwidowanie posterunku niemieckiego w leśniczówce w miejscowości Pniewo, w czasie akcji został postrzelony śmiertelnie i zmarł w niespełna godzinę po. Poległ na Polu Chwały. Leśniczówkę zdobyto. Posterunek został całkowicie zlikwidowany. Wszystkich Niemców zabito. Po śmierci „Wikiego” dowództwo Sztabu przydzieliło nam kolejnego podporucznika ps. „Narwik”. Nasze dowództwo poleciło mu służbę w niemieckiej żandarmerii, celem wywiadu. Powiadamiał nasze dowództwo o poczynaniach żandarmerii i gestapo. Niestety, służba w żandarmerii zaimponowała „Narwikowi” i zaczął sypać tych, których znał z organizacji. Nasza organizacja w tym czasie nazywała się Armia Krajowa. I tak się stało, że dnia 24 sierpnia 1943 roku, o godzinie 4.00 rano, do Jeziorka przyjechało samochodami gestapo i żandarmeria. Otoczyli wieś i zaczęli dokonywać aresztowania. Najpierw osaczyli podwórko i rodzinę Rydzewskich. Z tej rodziny wywodził się podporucznik „Bor” – Józef Rydzewski. „Narwik” wiedział o nim wszystko i o wszystkim poinformował gestapo.
Rozdział IV
W rękach oprawców hitlerowskich
Podporucznik „Bor” spał w zabudowaniach gospodarczych. Słysząc hałaśliwe odgłosy na podwórku, zerwał się na równe nogi i widząc, co się święci, chwycił dwa pistolety, wypadł na podwórko i zaryzykował ucieczkę. Niemcy to zauważyli i zaczęli strzelać w jego kierunku. On chciał ich trochę powstrzymać, odwzajemnił się strzałami z pistoletów oddanymi w ich kierunku, a następnie zaczął uciekać poprzez zabudowania sąsiedzkie. Kiedy był już na moim podwórku, chciał przebiec przez piwnicę, która mieściła się obok mego domu i uciec dalej. Kiedy wychodził z piwnicy, został zastrzelony przez Niemców, bo moje podwórko, w tym i piwnica, także były otoczone przez gestapo. Tak oto podporucznik „Bor” poległ na Polu Chwały. Na szczęście dla naszej wioski, żaden z gestapowców i żandarmów nie został postrzelony przez podporucznika „Bora” w tej akcji, bo inaczej nastąpiłaby pacyfikacja całej wsi. Po zabiciu „Bora” gestapo przewertowało najpierw budynki gospodarcze. Nad oborą, na sianie, spali dwaj bracia mojej żony – Stefan i Jan Kowalewscy. Gestapowcy ich znaleźli i bijąc zepchnęli po drabince na ziemię. Bili ich automatami i kopali. Pytali, kim są. Oni odpowiedzieli, że gospodarzami tego obejścia. Niemcy zapytali, kto jeszcze z nimi był. Tamci odpowiedzieli, że nikt, tylko oni dwaj. Zapytali ich jeszcze, kto jest w domu. Następnie przyprowadzili ich pod dom i kazali położyć się twarzą do ziemi, zostawiając dwóch gestapowców na straży, by ich pilnowali. Pozostali dwaj weszli do mojego domu. Oboje z żoną dopiero co wstaliśmy z łóżka. Jeden z Niemców skoczył w moim kierunku i mocno uderzył mnie automatem w piersi. Upadłem na podłogę, a on kopnął mnie butem pytając o nazwisko. Odpowiedziałem. Uderzył mnie po raz trzeci. Wtedy obaj Niemcy odezwali się do mnie po polsku tymi słowy: „Kto u ciebie skur… bandyto śpi na chlewie?” Odpowiedziałem, że dwóch braci mojej żony, Stefan i Jan Kowalewscy. Niemcy na to: „Kto więcej?” Odpowiedziałem, że nikt więcej. Rozpoczęli rewizję w domu, ale nic nie znaleźli. Moi dwaj synowie, lat 8 i 6, spali w łóżku. Niemcy ściągnęli z nich pościel i zapytali, kim są. Odpowiedziałem, że synowie. Znowu mnie uderzono i usłyszałem, że im nie potrzebne dzieci bandyty. Myślałem, że ich zabiją. Żona zaczęła płakać i prosić Niemców, by nie ruszali dzieci, że jesteśmy niewinni. Zwrócili się do mnie i kazali iść przodem na podwórko. Byłem w samej bieliźnie i żona zaczęła ich prosić, by pozwolili mi się ubrać. Pozwolili. Wróciłem i założyłem spodnie bryczesy, bluzę, pantofle. Potem znowu wyprowadzili mnie na podwórko. Kiedy wyszedłem, zobaczyłem leżących na ziemi braci mojej żony. Mieli twarze zwrócone ku ziemi, a ręce wyciągnięte nad głową ku przodowi. Niemcy zapytali, czy znam ich. Odpowiedziałem, że to bracia mojej żony. Zapytali o nazwiska. Odpowiedziałem. Kazali wskazać, który to Stefan, a który Jan. Wskazałem. Wezwali mnie też do tego zabitego i zapytali o jego nazwisko. Powiedziałem, że Rydzewski. Znowu mnie uderzyli automatem i znów upadłem. Ponownie zapytali o nazwisko, a ja ponownie odpowiedziałem, że Rydzewski. Wtedy zostałem uderzony w szczękę. Wezwali Jana Kowalewskiego. Zapytali, jak nazywa się zabity. Odpowiedział; „Rydzewski”. Zapytali o imię, odpowiedział, że „Józef”. Niemiec jednocześnie zwrócił się do mnie i powiedział:” Słyszysz skur… jak?” Uderzył mnie znów ręką w twarz i kazał nam obydwóm wrócić do Stefana i położyć się na ziemi z rękami wyciągniętymi do przodu. Sami pokręcili się jeszcze po podwórku i wreszcie powiedzieli, żeby powstać i popędzili nas (teścia staruszka – 73 lata, dwóch szwagrów i mnie) przed sobą do Rydzewskich. Na podwórku Rydzewskich już cała rodzina leżała twarzami do ziemi: Matka, córka Marysia, Stanisław, Antoni i Tadeusz. Innej córki – Teodory, która była nauczycielką, wtedy nie było w domu, bo przebywała w terenie. Oprócz rodziny Rydzewskich, na ziemi leżeli sąsiad Stanisław Kopacz oraz sołtys Franciszek Gałązka. Kazali i nam do nich dołączyć. Poza nami, w tej grupie, znalazł się też kuzyn Rydzewskich z miejscowości Bronaki. Razem leżało nas 12 osób.
Cała rodzina Rydzewskich należała do Armii Krajowej. Najstarszy syn Stanisław miał pseudonim „Karpa”. Był gospodarzem, jedynym żywicielem rodziny. Antoni zaś miał pseudonim „Boruta”. Kiedy gestapo zaczęło przeprowadzać rewizję w stodole i wyrzucać z sąsieków nagromadzone zboże, ze snopków wypadły granaty. Gestapowcy się wściekli. Przybiegli z nimi do Stanisława, pytając, co siał w polu. Kiedy on odpowiedział, że zboże, pokazali mu granaty i zaczęli się nad nim znęcać. Wykręcili mu do tyłu ręce, związali je kolczastym drutem i zaczęli bić czym popadło, kopać butami i szczuć psem, którego mieli ze sobą. Nie da się opisać tego, jak bardzo się nad nim znęcali. Staśko leżał na ziemi zbity do nieprzytomności. Pies darł mu skórę z szyi. Skóra zwisała na plecach, twarz była zmasakrowana, leżał w kałuży krwi. Gestapo w dalszym ciągu przeprowadzało rewizję, wyrzucając wszystko zboże na podwórko w poszukiwaniu czegoś więcej. Ale już niczego więcej nie znaleźli.
Około godz. 10.00 kazano nam wchodzić na naczepę samochodu. Wchodziliśmy ponaglani razami z automatów. Usiedliśmy na podłodze naczepy, mając ręce przed sobą. Nie wolno było się ruszyć , ani obejrzeć za siebie. Do samochodu przyprowadzono też skatowanego Stanisława, z rękami związanymi do tyłu. Kazano mu wsiadać. Staśko chwycił zębami za pokład raz i drugi, i trzeci, bo nie mógł inaczej wejść. Przy tym cały czas go bito. Za trzecim razem upadł na ziemię nieprzytomny. Wtedy gestapowcy chwycili go za głowę i nogi i nieprzytomnego wrzucili do środka. Stanisława Kopacza zwolniono, a naszą jedenastkę zabrano do więzienia w Łomży. Osadzono nas w pojedynczych celach. Mnie osadzono na II piętrze, na tzw. czwartej galerii. Kiedy służba więzienna, „klucznicy”, roznosili miski do obiadu, była godz. 12.00. Kiedy otworzyli drzwi do mojej celi, by mi wrzucić miskę, drzwi do celi Stacha były otwarte. Zobaczyłem, że Stacha umieścili w celi leżącej naprzeciwko mojej. W tym czasie było u niego trzech gestapowców z psem wilczurem. Stacho leżał na posadzce, nadal ze związanymi rękami, w kałuży krwi, niepodobny do człowieka. Widok był przerażający. Westchnąłem do Boga. Pomyślałem, że ze mną zrobią tak samo. Ale do mnie nie zaszli. Cela więzienna, z okienkiem u góry 30 na 30 cm, miała wymiary 2 na 3 metry kwadratowe. Było tam łóżko bez nakrycia przykute do ściany z barłogiem zrobaczonym przez: wszy, pchły, pluskwy. W celi stało wiadro do załatwiania potrzeb o pojemności 30 litrów, bez nakrycia. Była też dziurawa miska, pozatykana szmatami, gdzie gnieździły się robaki. Zawartość wiadra wynoszono co dwa tygodnie. Na drzwiach celi wymalowane były trzy krzyże z literą „B”, co oznaczało największych przestępców, bandytów. Musieliśmy się Niemcom meldować tymi słowy: „Celę zajmuje więzień bandyta” i w tym miejscu wymienialiśmy swoje imię i nazwisko. Nie wolno nam było się myć, jak innym więźniom. Jedynie, jak klucznicy roznosili kawę na śniadanie, to prosiło się o większa dawkę i wtedy część się wypijało, a resztę zostawiało się do umycia. Można było skorzystać z większej porcji kawy tylko wtedy, gdy klucznicy byli sami z obsługa więzienną, ale jeżeli chodził z nimi wachman, to było wykluczone. Klucznikami byli Polacy, należący do AK. Ich nazwiska to: Górski, Dobrowolski, Dudziak mówiący dobrze po niemiecku. On wiedział, co Niemcy zamierzali zrobić z więźniami. Poza tym byli jeszcze: Żbijewski, Bogusz, Żaryn i Żyglicki, ale dwaj ostatni byli sługusami gestapo i znęcali się nad więźniami. Więźniowie byli kontrolowani w dzień i w nocy przez wachmanów. Pilnowali, czy więzień za dnia nie siadł sobie na łóżku, co było surowo zabronione. Karą za siedzenie na łóżku w ciągu dnia było 35-70 razów pejczem na goły pośladek. W dzień można było chodzić po celi, a w nocy – spać. Po trzech dniach siedzenia w celi wpadł do mnie klucznik Dudziak i oznajmił, że przyjdzie do mnie gość i że mam uważać na to, co powiem. W dniu 28 sierpnia 1943 roku zostałem zabrany przez żandarma Radke na przesłuchanie. Kiedy nic mu nie powiedziałem, zaczął mnie torturować mówiąc: „Zaraz skur… będziesz śpiewać jak kanarek”. Bił mnie po głowie gumą o średnicy 4 cm. Doznałem złamania lewej strony czaszki. Wysadziło mi oko, byłem cały we krwi. Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie wszedł do dyżurki wachman starszy wiekiem, który był dobrym człowiekiem o miękkim sercu. Widząc mnie tak zbitego i zbroczonego krwią chwycił za rewolwer każąc Radkemu przestać. Radke ustąpił i uciekł. Stary wachman wydobył z kieszeni chusteczkę, obtarł mi twarz ze krwi i spytał po niemiecku, co zaszło. Nie rozumiałem o co mu chodzi, ale zauważyłem, że po jego twarzy popłynęły łzy. Wywnioskowałem z tego, że mi współczuł. Po pewnym czasie powtórnie pojawił się Radke, ale już z psem wilczurem. Co by zrobił ze mną, nie wiem. Ale stary Niemiec znowu wycelował w niego pistolet i tym razem strzelił. Radke znowu zniknął, a wachman zaprowadził mnie do celi i ze łzami w oczach odszedł.
Powtórne przesłuchanie nastąpiło dnia 30 sierpnia 1943 roku. Tym razem przesłuchiwało mnie pięciu gestapowców. Z nazwiska znałem dwóch. To byli Pluska i Cichol. Ci dwaj i jeszcze jeden nieznany mi Niemiec siedli po jednej stronie stołu jak trybunał sądowy , pozostali po przeciwnej, a w środku nich ja. Pluska miał w jednej ręce zdjęcie „Narwika” z żoną. Żonę zakrył kciukiem, a wskazując na „Narwika” zapytał mnie, czy go znam. Zaprzeczyłem, a on na to: ”Nie znasz go skur…, to go poznasz” i powiedział coś po niemiecku do tych dwóch, co siedzieli obok mnie. Oni wyciągnęli gumy, którymi mi pogrozili, a Pluska powiedział: ”Będziesz zaraz śpiewał. Zmusimy cię” i wskazał ręką na sąsiednią salę. Kiedy mnie wprowadzono do tej drugiej sali, kazano mi się położyć na stole na brzuchu. Ci dwaj okładali mnie gumami, a Cichol pałką o kształcie maczugi. Przy takich razach ciało nabrzmiewało momentalnie. Wyglądałem jak bałwan. Spadłem z tego stołu na posadzkę nieprzytomny. Oblali mnie wodą. Cichol chwycił mnie za rękę, sprawdził puls, po czym jeszcze raz położyli mnie na stole i dalej torturowali. Do tego powyrywali mi paznokcie u rąk. Ból niesamowity! Jednak miałem co zawdzięczać Bogu – obdarzył mnie łaską i niczego się ode mnie nie dowiedzieli. Wsypy nie było, chociaż byli poinformowani przez zdrajcę, że wszystko wyznam. Zawiedli się. Jeszcze zaprowadzili mnie na konfrontację z „Narwikiem”, którego mieli w dyżurce na wartowni. Zapytali go: „Ten?”, a on im odpowiedział: „Ten.” Odpowiedziałem z całą stanowczością: „Nie znam cię łobuzie.” Nie wiem, jak zareagowali na te moje słowa ci oprawcy. Upadłem na posadzkę, a oni wzięli mnie za ręce i nogi i wrzucili do celi, gdzie już leżał po takiej „operacji” Franciszek Gałązka, wezwany na przesłuchanie przede mną. Był okrutnie skatowany, jedna góra mięsa. Jeden gestapowiec kopnął Gałązkę w głowę pytając, czy mnie poznaje. Gałązka z bólu ciężko zajęczał, ale nic nie odpowiedział. Kiedy gestapowcy odeszli, ściszonym głosem zapytałem, czy nie ma wsypy, czy nikogo nie wydał, a on odpowiedział, że nie. Czekaliśmy, co z nami zrobią dalej. W tym czasie wsłuchiwałem się w niesamowite jęki rozpaczy torturowanych po nas Rydzewskich. W niespełna pół godziny wrzucono do naszej celi Antoniego Rydzewskiego. Był strzępem człowieka. Miał obnażony, zakrwawiony pośladek. Jęczał z bólu. Reszty rodziny Rydzewskich nie widziałem. Słyszałem tylko stłumione jęki torturowanych: Tadeusza, Marysi, Matki i Stanisława. Stacha przesłuchiwali na ostatku. Usłyszałem jego ostatni przeraźliwy jęk i strzał. Oprawcy okrutnie torturowali dzieci na oczach ich Matki Józefy Rydzewskiej, ale ona także niczego im nie powiedziała. Wsypy nie było. Nikt nie zdradził. Zabrano nas z tej celi dyżurnej i odprowadzono do naszych poprzednich cel. Zamknięty w celi usiadłem na łóżku i myślałem , co z nami zrobią. Wtedy przyszedł Radke i znowu zaczął mnie bić po głowie, aż z łóżka spadłem na twarz na podłogę. Zdarłem sobie skórę z czoła, z nosa, aż krew spłynęła do jamy ustnej. Radke jeszcze mnie kopnął w prawy bok i odszedł. Kiedy odzyskałem przytomność zobaczyłem, że leżę na łóżku, a przy mnie stoi miska z wodą. Okazało się, że po wyjściu Radkego, przyszedł klucznik Dudziak, podniósł mnie z posadzki, położył na łóżku i postawił tę wodę, żebym sobie usta zwilżył. Nie miałem sił, więc on wpadał do celi po kryjomu i sam zwilżał mi usta i skrapiał twarz wiodą. Kiedy przyszedłem do siebie, sam mi o tym opowiedział. Mówił, że chciał mnie ratować. Czwartego dnia, w lusterku które przyniósł mi Dudziak, zobaczyłem jak wyglądam. Zbity, bardzo opuchnięty, nie mogłem się poruszać, ciało było czarne jak smoła, z czoła zwisała skóra zdarta aż do jamy ustnej. Cały byłem zbroczony krwią, paznokcie poodrywane, palce bolesne. Widząc to wszystko znowu opadłem z sił. Leżąc na łóżku nie mogłem uwierzyć, że to wszystko wytrzymałem i niczego nie ujawniłem wrogowi. Byłem wierny Ojczyźnie i Społeczeństwu, jak w tym wierszu:
„Chociaż cię zaczną topić, miej w Bogu nadzieję, że wypłyniesz.
Urodziłeś się Polakiem. Bądź Polakiem. Umieraj Polakiem. Nie zginiesz!”
Po tygodniu wielkiego bólu i cierpień, bez jedzenia, ale wskutek dobrej i życzliwej opieki klucznika Dudziaka, zacząłem przychodzić do siebie. W celi pozostała puszka po konserwie niemieckiej. Do tej puszki wlewałem mocz. Z koszuli wydarłem kawałek materiału i robiłem sobie okłady, zwłaszcza na szyi, karku i barkach, gałgankiem nasączonym moczem. Mimo piekącego bólu w całym ciele modliłem się do Boga o wyzdrowienie i powrót do normalnego życia. Po dwóch tygodniach takiej kuracji pojawiły się na moim ciele żółte pasy, co świadczyło o tym, że powoli przychodzę do zdrowia. Strasznie ode mnie cuchniało. Może dlatego wachmani zaglądali rzadko do mojej celi. Po miesiącu takiej kuracji moje ciało zaczęło bieleć. Moja radość nie trwała długo, bo okazało się, że na pośladkach rany ropiały. Ropień, chcąc wydostać się na zewnątrz, odrywał ciało od kości. Ból był niesamowity. Chwytałem z bólu zębami za łóżko jęcząc i skamląc, jak małe dziecko. Jednak i to przezwyciężyłem. (…)
Po dwóch miesiącach siedzenia w celi przyszedł Dudziak , stanął w drzwiach celi i przyłożył wskazujący palec do warg. Był to znak ostrzegawczy, by trzymać język za zębami. W niespełna pół godziny przyszedł do mnie gość trzymając w jednym ręku przybory do golenia, a w drugiej taboret. Był ubrany w mundur polskiego oficera. Poprosił, żebym usiadł, to mnie ogoli. W czasie golenia pytał, skąd jestem, czym się zajmowałem, za co mnie aresztowali itp. Zaczął mi opowiadać, że go wzięli w czasie akcji z żandarmerią, z bronią w ręku. Zaczął bluźnić na Niemców. Odpowiedziałem mu, że nie wiem, za co mnie aresztowali. Kiedy się przekonał, że nic mu nie powiem, przerwał golenie. Pozostawił nieogoloną połowę mojej twarzy. Wychodząc powiedział: „Skur…, bandziorze, do domu nie wrócisz”. Trzy godziny później przyszedł drugi i dokończył golenie. Okazało się, że pierwszy „fryzjer” był szpiclem niemieckim wysłanym, żeby się ode mnie dowiedzieć o okolicznościach mojego aresztowania. Dalsze dni minęły spokojnie aż do 9 listopada 1943 roku.
W nocy z 9 na 10 listopada stało się coś, co wstrząsnęło więzieniem. Więźniowie siedzący w celach lewego skrzydła więzienia od strony południowo – wschodniej zaryzykowali ucieczkę. Przebili otwór w ścianie bocznej, która dzieliła obie cele siedzących w nich więźniów. Przeszli jedni do drugich i zaczęli wyrywać kratę więzienną. Usłyszeli ich wachmani robiący obchód. Użyli lampek bateryjnych i oświetlając okna zobaczyli skręcone kraty. Spisali numer zewnętrzny celi. Pobiegli na wartownię i zaalarmowali telefonicznie posterunek gestapo oraz żandarmerii. Niemcy natychmiast przyjechali i otoczyli więzienie. Część weszła do środka i pobiegła na miejsce przestępstwa. W celi było pięciu więźniów, trzech z tej właśnie celi i dwóch z sąsiedniej. Zostali zbici, powiązani i umieszczeni na wartowni w zapasowe celi służącej do przetrzymywania więźniów w trakcie przesłuchania w prowadzonym przez gestapo śledztwie.
Dnia 11 listopada o godz. 9.00 rano rozległy się straszne krzyki więźniów i wrzaski Niemców. Było słychać brzęk kluczy i trzask otwieranych drzwi do celi. Pomyślałem, że będą rozstrzeliwać więźniów. Jednak wszystkich więźniów wypędzono na plac więzienny, na którym była już przygotowana szubienica. Więźniów ustawiono dwuszeregu robiąc kształt trójboku w kierunku na szubienicę. Przyprowadzono tych pięciu z zawiązanymi z tyłu rękami. Kazano im wejść na podstawione słupki, gdzie zwisały pętle. Założono im pętle na szyje lekko dociskając. Gestapowiec Pluska odczytał wyrok i nastąpiło wykonanie wyroku. Po dokonaniu egzekucji Pluska przemówił po polsku do pozostałych więźniów: „Kto z was dopuści się jakiegokolwiek czynu przestępczego, spotka go taka sama kara”. Potem zaczęto wpędzać wszystkich z powrotem do więzienia bijąc, gdzie popadło. Niektórym popłynęła krew. Następne dni upłynęły spokojnie aż do dnia 3 grudnia 1943 roku.
W dniu 3 grudnia całym więzieniem znowu wstrząsnęły wrzaski Niemców krzyczących po niemiecku: „Wychodzić! Szybko na dół!” Słychać było szczęk kluczy, bieganinę oprawców, trzaski drzwiami. Na dole budynku stali gestapowcy i żandarmi. Ustawili więźniów w trzech czterech szeregach. Jeden z gestapowców podał komendę po niemiecku: „Uwaga! Stać na baczność!” Pluska zaś wypowiedział te słowa: „Pojedziecie tam, żebyście zapomnieli o wszelkich głupstwach. Zajmiecie się pracą”. Nie powiedział, dokąd i gdzie mamy jechać. Słysząc te słowa wyskoczyłem z szeregu i po schodach pobiegłem na górę do celi. Nie była zamknięta. Chwyciłem kurtkę i chlebak z kawałkiem chleba i zamierzałem wrócić na dół. Kiedy obróciłem się do wyjścia, zobaczyłem Pluskę, który powiedział, że te rzeczy nie będą mi potrzebne. Kopnął mnie butem w pośladek i krzyczał po niemiecku, żebym szybko wychodził. Zająłem miejsce w szeregu. Było nas pięćdziesięciu przygotowanych do odjazdu. Około godziny 14.00 skierowano nas trójkami do wyjścia. Kolumnę marszową otoczono z czterech stron eskortą w liczbie dziesięciu gestapowców z bronią automatyczną, po trzech na bokach i po dwóch na przedzie i tyle. Zaprowadzono nas na dworzec i kazano wsiąść do bydlęcych wagonów. kiedy wszyscy weszli (młodsi i starsi, kobiety i mężczyźni), zaryglowano drzwi na zamki. Słychać było stukanie młotków. Czymś jeszcze wagon obijali zostawiając małe otwory, aby wpadało przez nie powietrze. Usłyszałem gwizdek dyżurnego ruchu, sygnał do odjazdu. Wszyscy się przeżegnaliśmy i zaczęliśmy odmawiać pacierze. Ja, żegnając rodzinne strony, wypowiedziałem szeptem słowa:
„Ojczyzno moja! Ziemio moja droga! Tum poznał Boga. Tu matka, Ojciec, Siostry, Bracia mili polskiej mnie mowy, pacierza uczyli!”
Ta podróż mnie przerażała, bo nie wiedziałem, co będzie dalej, liczyłem się ze śmiercią. Z drugiej strony cieszyłem się, że mogę spotkać się z innymi, w tym ze szwagrami i teściem, w serdecznych uściskach, pocałunkach. Cieszyłem się, że są jeszcze żywi. Uradowałem się spotkaniem z rodziną Rydzewskich. Nie było wśród nich Stanisława i nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy żyje, czy został zamordowany. Byli wśród nas i więźniowie radzieccy. Witali się serdecznie ściskając sobie dłonie, całując się rozczuleni do łez. Głośniej zaczęliśmy rozmawiać dopiero wtedy, gdy pociąg się rozpędził, bo stukot kół wagonu o szyny zagłuszał rozmowy i konwojenci niemieccy nas nie słyszeli. Zapytałem panią Matkę Rydzewską, czy rodzina spotkała się na przesłuchaniu. Potwierdziła i powiedziała, że tylko na tortury brali ich pojedynczo. Stach w czasie tortur nie wytrzymał i rzucił się na oprawców. Ona słyszała tylko strzał, upadła. Kiedy oprzytomniała, była już w swojej celi. Nic więcej nie wie. Łzy z oczu potoczyły się po policzkach i zaciskając dłonie westchnęła ciężko, mówiąc; „O Boże.” Głowa zwisła na piersiach. Nic więcej nie mogła powiedzieć. Podróż trwała całą noc. Nikt nie zasnął. Kiedy dojechaliśmy, Niemcy odryglowali drzwi, rozsunęli je i kazali wychodzić. Wychodząc zobaczyłem, że wagon zepchnięto na boczny tor za miastem. Nasz wagon był potrójnie obity kolczastym drutem. Z oddali widać było jakieś miasto, ale nie wiedzieliśmy, co to za miasto. Kazano nam się ustawić piątkami w kolumnie marszowej i popędzono nas w kierunku miasta. Szliśmy przez peryferie dzielnicą podmiejską. Gdy wprowadzono nas w ulice, z kamienic po obu stronach ulicy posypały się w naszym kierunku garnki, wiadra z wodą doniczki od kwiatów, a nawet kamienie. Bronił się każdy z nas zasłaniając rękami, a i tak kilku miało rozbite głowy. I tak przeprowadzono nas za miasto, na boczny tor, do kolejki wąskotorowej. Kazano nam wchodzić do wagonu, który był przystosowany do przewozu zwierząt i innych materiałów. Dołączyli do nas więźniów przywiezionych z innych transportów. Wagon był załadowany do tego stopnia, że nikt nie mógł się ruszyć. Brakowało powietrza. W tym wagonie dowiedzieliśmy się, że pędzono nas przez miasto Gdańsk. Kiedy nas przywieziono do punktu docelowego, a było to już wieczorem, okazało się, że pięć osób starszych wiekiem, zostało zaduszonych na śmierć. Do miejsca przeznaczenia przywieziono nas 4 grudnia wieczorem. Kazali nam wysiadać z wagonu i stawić się piątkami w kolumnie marszowej. Przy formowaniu kolumny zauważyłem, że był to przystanek przejazdu. obok rósł las, a prze las prowadziła jezdnia asfaltowa. Po tej jezdni pędzono nas od przystanku w dół. W odległości około 200 metrów od przystanku w tym lasku, po prawej stronie stał budynek. Była to siedziba komendanta obozu SS. W odległości 700 metrów od tego domu, po stronie prawej, zaczynał się obóz. Tu nas doprowadzono i przed budynkiem zatrzymano. Kazano ustawić się w dwuszeregu i czekać. Paliły się już światła. Po kilku minutach przyszli esesmani, a z nimi obsługa więzienna mówiąca po niemiecku. Kazano nam się rozebrać na piętnastostopniowym mrozie do naga i wszystko zostawić na ulicy włącznie z butami. Potem wpędzano nas do budynku, oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni. Do wyznaczonych pokojów wchodziliśmy pojedynczo. Pozostali mieli czekać. Tam nas strzyżono i golono i zaprowadzono do łaźni. Była „łaźnia myta” i „łaźnia bita”. Więźniowie z obsługi i esesmani zachowywali się wobec nas szyderczo i wulgarnie. Po wymyciu kazano nam się ubierać już w inne ubrania. Koszule i kalesony były cienkie i podarte, a rozmiary jak komu popadło. Na nogi kazali założyć dłubane drewniane buty tzw. malony. Dali kawałek szmatki, nie większy niż chusteczka do nosa, który miał służyć za owijkę. I tak nas wypędzono, bijąc, na ulicę. Kazano stawać do szeregu i czekać na pozostałych. Trwało to godziny. Staliśmy głodni, zziębnięci i bici mając śmierć przed oczami. Kiedy się wszyscy wykąpali, ustawili nas piątkami. kobiety pozostały na miejscu, a nas pędzono jeszcze przez kilometr piaszczystym gościńcem do nowych bloków. W tej części już rozpoczęto układanie bruku. W czasie tego szybkiego marszu drewniaki pospadały z nóg, dlatego że nie byliśmy do nich przyzwyczajeni, a po drugie nie było jeszcze twardej nawierzchni na drodze. Szliśmy boso niosąc je w ręku. Niektórzy, jak ja, pogubili je. Dostałem za to baty i chodziłem boso, zanim dali mi drugie. Wszyscy mieliśmy nogi zbroczone we krwi i zmarznięte, gdy dotarliśmy na nasz blok. Był to blok przeznaczony dla świeżego transportu zwany blokiem „Cugantów”. Ponieważ była to już godzina 20. 00 kazano nam się rozebrać w sali wejściowej. Wejść w samej koszuli, a resztę ubrania złożyć w kostkę i zabrać ze sobą do łóżka na salę sypialną. Kiedy nas wpuszczali na salę sypialna po jednej stronie wejścia stał blokowy, a po drugiej – sztubowy i bili pałkami każdego wchodzącego na salę. Łóżka były dwupiętrowe, numerowane, drewniane. Wyposażenie łóżka stanowił siennik, w nim trochę wiórek, taki sam podgłówek i dziurawy koc. Nie wolno było łączyć się po dwóch do spania. Sypialnia była nieogrzewana, a do tego miała otwarte okna, a mróz piętnastostopniowy. Tu nas przywieziono. Uwolniono od oprawców i ich batów, a oddano w ręce katów.
W obozie dowiedziałem się od kluczników z więzienia łomżyńskiego, których Niemcy też wywieźli w ostatnim transporcie z Łomży w marcu 1944 roku, co się stało ze Stachem Rydzewskim. Opowiedział mi o tym klucznik Bogusz. Stach na śledztwie był strasznie torturowany i w tych boleściach rzucił się na gestapowców i został śmiertelnie postrzelony, ale żył jeszcze. Oni zawinęli go w koc, wrzucili do samochodu, do gazika. Nakazali Boguszowi, który miał wtedy służbę jechać z nimi. Pojechali na żydowski cmentarz. Boguszowi kazali wykopać dół. Oddali jeszcze jeden strzał w kierunku Stacha i wrzucili do dołu. Kazali zasypać, a sami jeszcze udeptywali ziemię. Ziemia się ruszała, widać Stacho jeszcze żył. Po całkowitym zasypaniu dołu wrócili do więzienia, a Boguszowi zakazali o tym opowiadać.
W kościele piątnickim, co roku, 24 sierpnia uczestniczymy w odpuście na św. Bartłomieja, patrona parafii. Święty Bartłomiej to męczennik za wiarę. Jak czytamy w Wikipedii: „Z rozkazu króla Astiagesa pojmano Bartłomieja w mieście Albanopolis (obecne Emanstahat). Był męczony, rozpięty na krzyżu głową w dół, żywcem obdarty ze skóry, ukrzyżowany, a następnie ścięty”. Znamienne jest zestawienie tej ofiary z ofiarą, jaką na ołtarzu Ojczyzny złożyli akowcy z Jeziorka aresztowani właśnie 24 sierpnia. Na ich duchowych sztandarach wiecznie powiewać będzie napis: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Znamienne jest też to, że w dniu takiego święta można uzyskać, pod zwykłymi warunkami, odpust zupełny. Mam nadzieję, że ten wielki dar, za wstawiennictwem dobrych ludzi, stał się ich udziałem, bo w moim przekonaniu patrioci – męczennicy zasługują na wieczne szczęście.
na postawie pamiętnika Jana Marchewki opracowała Beata Sejnowska – Runo
zdjęcia: Wojciech Winko, Henryk Sierzputowski
1 comments
Chwała Bohaterom !
Rodzina Rydzewskich godnie wypełniła swój wojenny patriotyczny obowiązek wobec Ojczyzny i swoich towarzyszy broni. Dzięki takim czynom bardziej rozumiemy słowa naszego hymnu: “Jeszcze Polska nie zginęła …”.
Wieczna Hańba zdrajcom naszego narodu. Oby czyny których się dopuścili wobec swoich braci i sąsiadów, nigdy nie zostały im zapomniane.