Wacław Filochowski
WRONY
OPOWIEŚĆ NOWOROCZNA
Jedno potężne napięcie mięśni, jeden arcyskok – i oto znalazłem się po drugiej stronie nieprzyjaźnie na-
jeżonego ogrodzenia. Park spał w najlepsze, gdyż dopiero gdzieś na najodleglejszych krawędziach widnokręgu mżyła się leniwie i sennie zapowiedź przedświtu.
Ale cierpiące na stałą bezsenność wielkie miasto czuwało. W pustej jeszcze alei Ujazdowskiej darły się
niesamowicie samochody i klengliły janczary szlichtady. To pijany Sylwester warszawski powracał, ziewając, do domu. Nieustraszenie wszedłem w obumarłą, nieruchomą gąszcz bezlistnych drzew i krzew6w. Instynkt w mroku wiódł mię tam, gdzie poprzedniego dnia znalazłem dla siebie niezmiernie obiecującą suchą gałąź. Była odwilż. Śnieg miękko zapadał się pod memi nogami. W powietrzu parowało wrażenie ciepła.
U kresu wędr6wki zatrzymało mię nieoczekiwane, uderzenie. Nie chlaśnięcie gałązki, lecz żywe, sprężyste uderzenie. Gotów byłem przysiąc, że w głowę zdzieliła mię czyjaś noga, obuta i
w kaloszu. Równocześnie z pobliskich drzew zerwały się czarne girlandy wron,tych wiernych druhen głodu, wojny i powietrza. Ich okropny krzyk gniewu naj widoczniej w moją był skierowany stronę. Uderzenie się powtórzyło. Patrzę uważnie. Tak jest, nogi. Patrzę uważniej. Nietylko nogi, ale i tułów. Oczy me wychodzą z orbit z wysiłku: już widzę nawet kulistągłowę. Wszystko to wisi na tej właśnie gałęzi, kt6rą sobie poprzedniego dnia upatrzyłem. Jestem nieco kwaśny. – A więc i tu towarzystwo! l w tej dziedzinie życia, którą zwiemy śmiercią, ma się rozegrać walkao gałąź? Gdybym był wiedział, że popyt na gałęzie jest tak znaczny, zostawiłbym tu wczoraj swój biletz napisem: “Zajęte”. Nogi drgnęły z wyrzutem.
– Nie szkodzi–łagodniej tłumaczę.
– Ostatecznie mogę trochę zaczekać. Jestem głodnym filozofem, to jest filozofem, który wierzył, że jednak kiedyś nadejdzie Wielki Obiad. Teraz mam sobie wytłumaczyć, że tym Wielkim Obiadem, ucztą filozofa
– jest śmierć. Czekałem tyle lat i nawet nie wiedziałem, że czekam tylko na śmierć. Mogę jeszcze zaczekać… Wiele panu potrzeba. czasu, by uspokoić się na zawsze i skutecznie?
Zapewne nie więcej, jak kijka minut, dajmy na to: kwadrans. Więc proszę się nie krępować-i wisieć. Ja tu
obok posiedzę- Niech to będzie ostatni objaw mego stoicyzmu, czy też uprzejmości. Nad głową moją nieznajome nogi zatrzepotały się energiczniej.
– Sądzę, że nie przeszkadzam – dodaję z ukłonem.
– Ja w życiu nigdy nikomu, nawet sobie samemu nie przeszkadzałem. Ale zamiar smierci muszę tutaj w czyn wprowadzić, gdyż, zgodnie z informacjamiw mym ostatnim liście zawartemi, niezaspokojona moja gospodyni tutaj zapewne będzie poszukiwała nie tyle mego ciała, co przyodziewku na pokrycie niezapłaconego pokoju. Tutaj też za parę godzin zgłoszą się reporterzy, kt6rym, jak dojrzałe jabłko, spadną do nóg dwa świeże i inteligentne trupy w sam dzień Nowego Roku…
Wiszące ciało zatańczyło gwałtowniej i zgoła wesoło.
– Tak, to będzie coś extra-fin. Jakaś współczesna ballada wielkiego miasta. Widomy wyrzut obrośniętego
w tłuszcz sumienia zbiorowego. Tutaj niańki straszyć będą dzieci, wieczorami panienki mdleć z wrażenia, a zakochani kawalerowie pisać ponure wiersze. Ciało brykało na stryczku z coraz większą pasją.
– N i e b o s z c z y k u s saltans – uśmiechnąłem się gorzko.
– Przepraszam, że się przyglądam, chodzi mi jednak o to, by bliżej poznać technikę umierania na Suchej gałęzi. Teraz wiem, że jest to śmierć powolna, lecz tanecznie ruchliwa. Muszę być ostrożny, by kolegi
przedwcześnie nie zdjąć. Szkoda, że nie mam żadnego podręcznika i kierować się będę wyłącznie intuicją.
A umrzeć przecież muszę. Przyprowadził mię tu za rękę głód. Kolego, jestem naprawdę głodny. Ah, jak dobrze byłoby, naprzykład, kieliszek mocnej… gdzieś w ciepłym, pachnącym kiełbasą barze. “Panie bufet: dwie mocne z pieprzem”. “Większe? Mniejsze?” “Oczywiście, oczywiście – większe. Co może być gorącego
z kuchni?
“Kiełbasa z kapustą, gulasz, bigos…” ..Nie, nie, coś bardziej niepodobnego do naszych płaszcz6w i min…”
..Ah, więc jest zając, może być sarna, zraziki po medjolańsku….. Tak, tak kochany kolego, filozofja powinna być deserem intelektualnym ludzi fizycznie sytych i do tego sytych wykwintnie…
Wisielec brykał tak gwałtownie, że aż gałąź trzeszczała, a kalosz z jednej nogi spadł i zrzucił mi
z nosa binokle.
– Może mię kolega zechce objaśnić, czy są to drgawki przedśmiertne, czy też gesty dyskusyjne, a może
już sygnały z zaświatów? A więc jak tam? Czy jeszcze jesteście głodni? Czy już podano wielki obiad i na wiele nakryć? Czyście trafili do raju żydowskiego, chrześcijańskiego, do Elizeum, Walhalli,
a może na Wielkie Łowy?
Wtem stryczek się obrywa i rozhuśtane ciało spada na miękki śnieg. Wisielec pośpiesznie zrzuca
z szyi pęknięty rzemień, chowa do ust nabrzmiały język, łyka żarłocznie tlen i wreszcie krzyczy:
– Trzeba być jełopem lub złoczyńcą, żeby nie spełnić mej prośby.
– Rzeczywiście, co za nieszczęście!
– szczerze ubolewam.
– Zerwanie stryczka! Tandeta, jako syntetyczny rys współczesności. Pisałem o tem niejednokrotnie. Proszę skorzystać z mego rzemienia, chociaż wyniknie z tego dla mnie niemiła zwłoka.
Wisielec odtrącił moją rękę z postronkiem i splunął.
– Wszak pan powiedział, że to dziś Nowy Rok?
– Nowy Rok starych dziejów, zgrzybiałych grzechów, antycznej nędzy. Jak widzę, mam go spędzić
w raju razem z kolegą… Jak godność, jeżeli wolno?
Siedzące na śniegu ciało rozwarło ku amie swe ramiona.
Niech żyje życie! Niech żyje Nowy Rok! Przecież jest to dzień, kiedy ludzie bogaci przyjmują życzenia, dają napiwki i poczęstunki.
– Nie mam takich wspaniałych znajomych…
– Człowieku!-uroczyście woła oberwany wisielec..
Nazywam się Tener. Malarz najbardziej życiowo upośledzony, bo malarz chrześcijański, religijny. Przecież nikt moich świętych do saloników i buduarów nie kupi, to zrozumiałe. Nawet kościołom nie opłaci się nabywać odemnie obrazy, ponieważ ich stare malowidła z każdym dniem starzeją się i nabierają wartości antyków. Więc jestem tak biedny, że nawet nie mam kalendarza. Ale znam adresy takich ludzi, u których się najemy. Tam będziesz dziś moim gościem. A przecież już wisiałem!
Jeszcze małe półgodziny, a rozmawiałbyś już z wiszącym worem kości i martwych nerwów. Wszak błagałem cię nogami, byś mię zdjął, wołałem, krzyczałem, przemawiałem do sumienia i rozumu.
– Język nóg stosunkowo mało znam-tłumaczę się zawstydzony.
– Przed nami jest życie! A jeżeli nawet nie życie, to w każdym razie jeden dzień bosko sytego użycia.
Głód sprowadza na jedną płaszczyznę ideały zarówno murzyna, jak filozofa i malarza religijnego.
Wstał, wziął mię za rękę i zaprowadził do miasta. Niebo już zdążyło powlec się barwami świtania.
Odprowadził nas do bram parku głodny, zły krzyk wron, których czarne festony i frendzle zwisały
z gałęzi zaśnieżonych drzew… o zmroku, podczas szóstej wizyty, Tener dostał czkawki. Było to w domu jakichś ludzi, którzyz życzeń naszych nie bardzo się cieszyli, oświadczyli natomiast, że nas sobie nie przypominają. Przyjaciel mój zapewnił ich, że jakaś tam znajomość jest tylko czczą formalnością? ponieważ zasadniczym momentem nastroju noworocznego powinna być życzliwość i gościnność. Podczas wizyt T ener rzeczywiście był niezmiernie gościnny. Krajał tort, nakładał na talerz sobie i mnie częstował winem gospodarzy, chodził do kuchni i tam przymawiał się o bigos i pieczeń. Opowiadał ostre, jakpikle, anegdoty, aż wreszcie ociężały, niczem boa po pożarciu antylopy, sennem okiem przyglądał się osowiałym twarzom milczących gospodarstwa.
– Pasjami lubię bigos i blondyny – rechotal, pożądliwie spozierając na panią domu.
– Bigos z kiełbasą
i pieprzem, a blondyny z pieprzykiem i wdziękiem na szyi. Raz, gdym malował św. Cecylję… Ale czemu niejesz, mój przyjacielu-zwr6cił się do mnie troskliwie.- Proszę cię bardzo… Późno już- mruknął gospodarz, spoglądając na zegarek.
Co tam późno! Grunt – gościnność- pocieszał Tener.
– Człowiek gościnny umiera spokojnie i nie bardzo się męczy. Gospodarzu, wypijesz pan ze mną na
braterstwo… Jedz, kochany przyjacielu… Czemu nie jesz? Pasjami lubię blondyny i chrzan… A propos,
znacie państwo ten kawał?…
l znów opowiedział jakąś ostrą, jak esencja octowa anegdotę, klepiąc po kolanie zasępionego gospodarza.
Gdyśmy skończyli szóstą wizytę i wyszli na rojną ulicę, świat wesoło tańczył mi w oczach.
– Kochany Tenerze-wołam, rozrzewniony alkoholem i bagażem w żołądku.-Przez sześć wizyt tyś mnie
podejmował u swych nieznajomych. Teraz moja kolej. Nie odm6wisz mi spożycia kilku smacznych kawałków -li moich nieznajomych. Zapraszam cię do tego adwokata z przeciwka… Słyszałem o nim coś nie coś. Niemrawe to podobno, skompromitowane różnemi aferami, ale za to człowiek porządny i pijak pierwszej rangi. Bądź łaskaw, proszę bardzo… Przecież mi nie odmówisz…
Tener wpadł w ton ceremonjalny.
– Ależ dziękuję… Doprawdy. prawie, że nie jestem głodny…
Ale poszedł.
Potem odwiedziliśmy jeszcze pewnego geometrę, jakiegoś lekarza i urzędnika towarzystwa ubezpieczeń.
Gdyśmy bardzo późnym wieczorem skończyli ostatnią wizytę i opuszczali dom nieznajomych jadłodawców, żałobne wieńce czarnych ptaków zerwały się z dachu
i zawisły nad naszemi głowami.
– Wiesz!
– zawołał Tener.-Im epoka jest nędzniejsza, im człowiek bardziej sparciały moralnie, tem więcej jest jadła po domach. I to jadła doskonałego…
…A działo się to. oczywiście, przed wielką wojną…
Gdy przypadkiem dziś wieczorem w bezludnym parku na suchej gałęzi znajdziecie dwa tańczące lub już
wieczyscie spokojne ciała-odstąpcie. Wiedzcie jednak. że jednoz tych ciał, mianowicie ciało ś. p. Tenera, malarza chrześcijańskiego, po bezskutecznem, całodziennem dobijaniu się do zamkniętych drzwi nieznajomych domów wygłosiło głębokie zdanie:
– I człowiek sparciały i jadła niema.
Nie patrzcie w tę stronę, gdzie dokoła zakątka śmierci czarne girlandy wron zwisają
z bezlistnych drzew…
Informacja o autorze i wykaz opublikowanych utworów jest TUTAJ
Materiał pobrano z Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej