Czarci młyn. Część 2
Zespół muzyczny Bożka rozwiązał się.
Kierownik jego przyszedł do wniosku, że obrzydliwem bluźnierstwem byłoby nadal grywać nietylko już
podwórkom, lecz choćby najwykwintniejszym salom po tem, gdy koncertowi misjonarzy sztuki przysłuchiwali się goście z Gontyny, goście, w których artyści, po wytrzeźwieniu z pierwszych wrażeń i wypoczęciu, poznali nieżyjących już największych twórców muzyki polskiej.
Czyż po takiej nocy, gdy przed gronem duchów, a więc przed wiecznością, płonęło natchnienie przez Boga chyba prowadzonej zbiorowej improwizacji, godziło się brać skrzypce do ręki i głosem sztuki do pospólstwa przemawiać?
Działalność misyjną trzeba było tem rychlej kończyć, że Bożek miał przed sobą do rozstrzygnięcia zadanie przyszłości dziewczyny. Bożenna, którą młody opiekun umieścił u swej łagodnej i rozmiłowanej w siostrzeńcu ciotki, wykazała obok pewnego zasobu wiadomości ogólnych bystrość umysłu, ułatwiającą, jak się wyraził Bożek, „przemalowanie pogańskiej boginki na chrześcijańskiego aniołka w lepszym guście.” Młodociana wychowanica przyjmowała od swego młodocianego wychowawcy godziny pracy i nauki spokojnie, bez oznak skrępowania, chętnie spędzając długie wieczory nad książką lub przy fortepianie, pod ciepłym, troską i delikatnością nacechowanym kierunkiem Bożka. Dziewczyna wiedziała, że dalsze jej życie pobiegnie już w mieście i młoda dusza twardo a poważnie gotowała się do walki z przeczuwanemi trudnościami.
Chciała zapomnieć o swem dzieciństwie; mówiła 0 niem niechętnie i dlatego historja rozporządza dość wątłemi wiadomościami o pochodzeniu i przodkach Boginki.
Obecna narzeczona Nowaczka była jakoby córką panny służącej w pewnym bogatym dworze. Przyjście na świat dziecka w rodzinie, choćby nawet tylko służącej, jest momentem uroczystym, sympatycznym i powszechnie mile widzianym, pod warunkiem, żeby owa służąca nie miała, tymczasowego zresztą, dodatku informacyjnego „panna” i że chlebodawcą jej nie będzie przystojny i bardzo wytworny hrabia. Los zrządził, że warunki te bóstwo płodności pominęło, nie licząc się zupełnie z wybuchami, jakie po przyjściu na świat maleństwa rozsadziły rodzinę hrabiego, dziedziczkę, po długim ataku spazmów, doprowadziły do emigracji ze wsi, a matce Boginki dały wielce niewyraźną rolę do odegrania.
W każdym bądź razie Boginka, serdecznie przez dziedzica kochana, choć pozbawiona praw do podtrzymywania stosunków towarzyskich z dziećmi sąsiadów, miała nauczycielkę i życie wygodne, acz od wczesnego dzieciństwa krwawione boleśnie kolcami upokorzeń i przykrości. Trwało to do czasu, kiedy ślepy i nieobliczalny traf spowodował na polowaniu śmierć dziedzica, a potem pogrzeb, po którym znów nastąpiła reemigracja bardzo wesołej i miłej hrabiny.
Oczywiście, Bożenna z matką musiały opuścić dwór i udać się w świat. Po przybyciu do Warszawy wypędzona matka umarła, a dziewczyną zaopiekował się jakiś nadzwyczaj dobroczynny komitet i, nie żądając nawet za swą opiekę żadnego wynagrodzenia, kazał Bogince pielęgnować zdziecinniałych ze starości wychowańców przytułku św. Ambrożego.
A Bożek? Rozstał się ze snami o wielkim teatrze,, zbudowanym według własnych pomysłów, w którym mógłby grywać we własnych dramatach muzycznych. Rozstanie się z muzyką, w której czasem było mu jakby za-ciasno, pogoń za środkami istnienia dla siebie i swej wy-chowanicy, zaprowadziły go do najpospolitszego teatru na prowincji. Ale wówczas, zetknąwszy się po raz pierwszy z rzeczywistem życiem, przyszedł do wniosku, że w teatrze o karjerze aktora decyduje nietylko talent i zapał, że tam głos ma cały szereg czynników, o których poza kulisami nader niechętnie się mówi. Przekonał się, że świat: teatru posiada swój własny kodeks moralny, że jest tem najbezwzględniejszej w swem napięciu konkurencji, zdolnej wytworzyć w ludziach, do tego świata należących, najdzikszą menażerję uczuć, zwyczajów, przesądów i nałogów.
Wylatywał Bożek, jak z procy, z jednego teatru do drugiego, witany wszędzie niechętnie, a nawet bojaźliwie, Każde starcie, każda zmiana następna, zniżały jego lot, gasiły bunt i pogłębiały w aktorze-muzyku tę pewność, * że jest on, jak na artystę czynnego, zbyt mało przygotowany życiowo i zręczny.
Po dwóch latach włóczęgi aktorskiej, pracowitej i pełnej troski o przyszłość wychowanicy, opuścił scenę z wygasłe mi zapałami do teatru i powrócił do Warszawy, gdzie nań oczekiwała pysznie dojrzewająca dziewczyna oraz liczne, nawet korzystne lekcje muzyki w zamożnych domach.
W jednej z nowoczesnych kamienic wynajął dla siebie dwupokojowe mieszkanko na parterze, dla Boginki, tęskniącej za słońcem i powietrzem, na szóstem piętrze takie same, tylko z oszkloną pracownią, w której młodzi przyjaciele wiosną, latem i wczesną jesienią spędzali długie godziny, zdobione muzyką, gawędą lub zasłuchaniem się w przeciągły gwar leżącego u ich stóp miasta.
I w tem ukwieconem szklanem gnieździe, zwanem Gontyną Bożków, na pamiątkę nocy, w tajemnej karczmie kiedyś spędzonej, mistrz i ucżenica myśleli o życiu, każde inaczej, każde zosobna i samotnie.
Niekiedy nawet odwiedzał Bożków, słuchał w skupieniu 1 muzyki, zjadał poczęstunek i znów ginął z oczu na długie miesiące.
Wreszcie kiedyś Boginka, rosła już i wspaniale rozkwitła dziewica, w balłestierowskim zmroku Gontyny, nie-ruchomo stojąc koło otwartych szklanych ścian, wpatrzona w zamglony wieczór, resztką zorzy ociekający, śmiało rzekła:
— Uległeś moim prośbom gorącym i pozwoliłeś mi skończyć szkołę dramatyczną. Nauczyłeś mię kunsztu gry fortepianowej. Mówiłeś dużo o pięknie i sztuce. Mówiłeś porywająco, choć czasem jakoś smutnie. Wiesz jednak, że sztuki samej nie pokochałam, gdyż kochać mogę tylko świeżą przyrodę i swoje własne w niej wolne życie. Ale jestem pewna, że sztuka pomogłaby mi osiągnąć to, do czego tęsknię od dzieciństwa i co muszę zdobyć: dom, komfort, rodzinę, pola, sady, lasy, morze — i wreszcie sztukę w domu swym dla siebie i swego męża. Do zdobycia tych dóbr mam dotychczas tylko uczciwość. Potrzebne mi są jeszcze; rozgłos, kwiaty, tłumy. I ty musisz mi to dać…
Bożek milczał. Teraz zrozumiał Boginkę, jej przesadną, wprost fanatyczną, skromność i chęć przetrwania w jej różowo-złotym blasku aż do chwili, kiedy życie będzie już zdobyte.
— Przy bechsteinie na estradzie nie zasiądę—zwierzała się w mroku dziewczyna, — nie mam ku temu warunków. Również nie olśnię ludzi z wielkiej sceny. Daj mi grunt taki, na którym jednak byłabym czemś.
Tak. Trzeba było znaleźć dla Boginki punkt, z któ-rego mogłaby się rozejrzeć w życiu i ludziach, a jednocześnie być przez nich widziana.
Nadawał się znakomicie do tego celu powstający w tym czasie teatr w oberży pod Czarcim Młynem.
Wonczas Warszawa weszła w pasmo posępnych dni okupacji. Warszawa zgłodniała, okradana, kuszona złudami wolności, poszukiwała zapomnienia. Opiekunowie w pikielhaubach odbierali jej chleb, dając wzamian alkohol, kokainę i możność bawienia się.
Warszawa, okupowana stolica fikcyjnego państwa, trwoniła czas i pieniądze w knajpach, teatrzykach, kinach, gdzie kto mógł i chciał. Nic więc dziwnego, że Warszawa z radością się dowiedziała, iż jakaś pomysłowa pani Kronnenlicht, dla zjednania sobie sympatji społeczeństwa polskiego posługująca się ujmującym drobiażdżkiem “de“, zakłada teatr nowego typu, teatr, w którym p. t. publiczność znajdzie nietylko śpiew, tańce i deklamację, wykonane przez pierwszorzędne siły artystyczne, lecz również komfort, oryginalne wina francuskie, salony do tańców, oraz zaciszne buduary i gabinety.
Budowniczowie, malarze, rzeźbiarze i bataljon rzemieślników dzień i noc pracowali nad przeróbkami, dzięki którym jakiś pospolity trzypiętrowy dom, spokojnie dotąd ciągnący soki ze swych lokatorów, miał się zamienić w oazę życia artystycznego i towarzyskiego, i oto po kilku miesiącach przed szeroką bramą dość pretensjonalnie ozdobionego gmachu zajaśniała kolorowa latarnia, a pod nią drewniana tablica z napisem:
OBERŻA POD CZARCIM MŁYNEM. j
Tam też odrazu podążył tłum osowiały, żądny zabawy, choćby najkosztowniejszej i tam ten tłum w wielkiej sali przy ukwieconych stolikach z winem i likierami przyglądał się płytkiej, lecz pomysłowo zbudowanej, scence.
Skrzydlaty szatan na barwnym plafonie z szyderczym uśmiechem oglądał trzymanego w palcach człowieczka i stawiał mu harde zapytanie, tak trafnie ujęte przez panią de Kronnenlicht:
— „Jeżeli nie sługi moje: sztuka i wino, to któż inny cię uspokoi?”
— „Anioły cię opuszczą, niebo się ciebie wyprze, tylko ja przy tobie zostanę i w szalony wir mego wesołego młyna cię wtrącę…”
A po przedstawieniu goście oberży spędzali resztę nocy na flircie i tańcach, bardziej zaś zaufani i zasobni w gotówkę — w salonach o szczelnie zapuszczonych sto-rach mogli zmierzyć się z Losem przy długich, zielonem. suknem krytych, stołach.
O, pani de Kronnenlicht, gładka, inteligentna, jaśminem pachnąca brunetka wiedziała, czego żąda głodna i zgnębiona Warszawka!
I jak to dobrze, że źle wychowani okupanci jakoś •w tern jej nie przeszkadzali!
Największą atrakcją oberży niewątpliwie był Kossan Skąd pochodził ten bezwarunkowo niepospolity arty sta—zdaje się nikt nie wiedział. Warszawa w ostatnich czasach widywała go na filmach berlińskich w rolach, wyma gających potężnej siły wyrazu i napięcia dramatycznego. Talent w tym pięknym chłopcu odkrył przypadków jakiś przedsiębiorca filmowy w chwili, gdy Kossan, podówczas jakoby reporter jednego z dzienników berlińskich toczył był brutalną kłótnię z tragarzem kolejowym. Podczas zajścia maska Kossana grała takim zasobem wyrazu, głos dźwięczał tak bogato, tak wspaniale i silnie, że wkrótce potem niedoceniony reporter zabłysnął jako nowa i wybitna siła w teatrzykach ogródkowych oraz na ekranach kinematografów.
Zapewne był Polakiem: mówił dźwięczną i nawet czystą polszczyzną, obejście miał wytworne i spokojne.
Po przedstawieniu Kossan, zaangażowany przez Czarci Młyn na przeciąg sześciu miesięcy, jako przynęta i atrakcja, śpieszył przeważnie do tak zwanych „złotych salonów” i tam ostro grywał ze zmiennem szczęściem, nietylkc nie krępując się wysokością stawek, lecz nawet chętnie przychodząc z doraźną pomocą nieszczęśliwym graczom, jak utrzymuje podejrzliwa plotka, wzamian za pewne zwierzenia, niesprawdzone zresztą, więc nie nadające się do kolportowania ze względu na swój polityczny i wysoce kompromitujący charakter.
Na scenie Kossan występował wyłącznie we własnym repertuarze. Nie ten jednak repertuar zdobył mu sławę* lecz piękna, może nawet zbyt urodziwa i miękka twarz, w życiu dość nieruchoma, ożywiająca się jednak wspaniale w grze, bogata w pół i ćwierć uśmiechy, wrażliwa jak kwiat, jak morze głęboka i nieodgadnięta. Kossan, zdawało się, mógł bez słów wygrać, wyśpiewać poematy najbardziej subtelnych lub gwałtownych wzruszeń. Tworzą swą sugestjonował, zmuszał do skupienia się, budzi dreszcze, zachwyt i lęk. Donośny głos, rozległy w skali dźwięczny, w porównaniu z nieopisaną wyrazistości maski, schodził na plan drugi i nie zastanawiał.
To też nie dziw, że artysta zdobył sobie powodzenie niesłychane. Kossana otaczał stale płomienisty obłok entuzjazmu bezkresnego.
Wybuchy uwielbienia, owacje hałaśliwe i kwiaty przyjmował filar Czarciego Młyna z twardym uśmiechem. Był z siebie niezadowolony. Chorobliwie wybujałą ambicję, typową dla artystów, którym szybko i bez trudu udało się zdobyć wieńce rozgłosu, gryzły boleśnie dyskretne uwagi krytyków, zarzucających literaturze mistrza ^ubóstwo tematów oraz sztuczność formy. Kossan męczył się tern, czuł swą bezsilność, długie godziny w swem zarzuconem kwiatami mieszkaniu trawił na pościgu za oryginalnością formy i pomysłów.
Jasne, że czując w sobie kolec męki, ambitny aktor nie mógł się oddawać beztroskiemu łykaniu uciech i wina sławy. Natrętny znój spojrzeń kobiecych wprowadzał go w stan ostrego rozdrażnienia.
Kossan szukał podbojów bezwzględnych, nawet trzeźwą krytykę oślepiających — i karmił się nieustanną męką.
Na kolegów z Czarciego Młyna spoglądał chłodno i z góry. Nawet niechętnie. Tylko dla Boginki miał oczy zdziwione, gdyż na Boginkę bez zdziwienia nie można było patrzeć.
A ona? Gdy spotykała się ze wzrokiem aktora, to zaczynała drżeć, dzwoniąc zębami z niepojętego wzruszenia. Bezwładna i bezbronna, z za ciemnych kulis wpatrywała się w tę piękną i bogatą, jak tęcza wyrazów, twarz. Nie słyszała słów jego, tylko głos obezwładniający i narkotyczny. Tak, promienne oczy Kossana Przypomniały jej żywo ten wieczór, kiedy to raz na wsi, szesnastoletnia Boginka, idąc o zachodzie słońca miedzą wśród dojrzewających zbóż, spotkała nagle jakiegoś ogorzałego mężczyznę w pstrym kaftanie i miękkim czarnym kapeluszu na kędzierzawej głowie.
Boginkę ogarnęło wtedy jakieś szczególne,, powstrzymujące oddech wzruszenie. Stanęła —- i on stanął. Stanął i otoćzył dziewczynę swym rozpłomienionym wzrokiem. Boginka bezwiednie podniosła z miedzy kamień i mocno go w sztywniejących palcach ścisnęła. A człowiek ten, pewnie cygan, nie zdejmując z dziewczyny ognistych pęt swego spojrzenia, podszedł zwolna, uśmiechnięty, jak gdyby radośnie zdziwiony, bez trudu wyłuskał z martwej ręki kamień, zajrzał głęboko w rozszerzone i nieruchome oczy, męską, w ogniu słońca spaloną ręką pogłaskał starganą burzę włosów…|
I poszedł.
Poszedł dalej, ochoczo śpiewając jakąś pierwotną i jednostajną pieśń bez słów.
A Boginka musiała się przezwyciężyć, by nie biec za cyganem, nie wołać i nie krzyczeć taką samą pieśnią, polom chyba tylko, zorzom i ptakom zrozumiałą. Podniosła wreszcie kamień i z siłą nieprawdopodobną rzuciła w stronę, gdzie w złotej gęstwie zbóż topniała czerwona wstążeczka na kapeluszu i metalicznie dźwięczała piosenka gasnącego dnia.
Dziewczyna wybuchnęła płaczem niewytłumaczonym i z roztęsknionem sercem wróciła do domu.
Wówczas nie znała, nie domyślała się nawet źródeł swych wzruszeń. Dziś jednak już wiedziała, co w jej piersi dech wstrzymuje, gdy stanie jej przed oczami biała i żywa twarz aktora. Myślała czasem, czy ten piękny cygaę, przelotny ptak i krótko popasający gość całego świata, podejdzie do niej, zajrzy przez oczy do duszy, rękę na włosach położy i pójdzie dalej, czy też…
Nocami płakała, dręcząc się swą bezbronnością i obojętnym, niemal chłodnym wzrokiem Kossana, wzrokiem, w którym nic, oprócz zdziwienia, wyczytać dla siebie nie mogła.
Zapewne nie przeczuwała, że jego również gna i trawi męka, męka upokorzenia i świadomość własnej pustki, z której nie zdołał już wykrzesać ani źdźbła dobrego pomysłu.
Milczące dramaty dwojga ludzi widział Bożek zalękniony, smutny i bezradny.
Gontyna chwiała się w swych posadach.
Gdy wieczorem po przedstawieniu Boginkę porywała w klatce schodowej kabina windy i z cichem wyciem motoru unosiła w górę na szóste piętro, Bożek zamykał się w swem mieszkaniu, miotany strachem i nienawiścią.
Szukać ratunku? Gdzie? Jak? Tłumaczyć Bogince, że szał pozbawi ją tego, o czem śni i co w gruncie rzeczy było celem jej istnienia: rodziny, samodzielności i komfortu? Ostrzec ją, że wpada w sidła ptasznika?
Wyprze się swych uczuć, zrobi zdziwione oczy, znienawidzi Bożka, przeklnie swe dotychczasowe dążenia i wreszcie ślepo, bez zastanowienia pójdzie tam, dokąd ją Kossan zawiedzie. Snul się Bożek po mieście, zaglądał do ludnych kawiarni, tułał się po parkach, wystrojonych w rude peruki jesieni, przybyłej na okręcie bladego słońca w świcie mgieł i przymrozków, i w cierpliwej włóczędze przekuwał swój lęk oraz nienawiść na pieśń tysiącgłosową, w której ujrzał nagle ratunek Gontyny a zarazem ostre, zatrute narzędzie zemsty.
— Za cóż mam się mścić na nim? — myślał czasem.
Ale rozsądek nie był w stanie przekrzyczeć huraganu instynktów.
Kossana poznał Bożek dopiero wtedy, gdy aż dwa dzienniki stołeczne powierzyły ostatniemu czynności sprawozdawcze z widowisk w pomniejszych teatrach.
W recenzjach swych Bożek pastwił się nad repertuarem Kossana, wytykał ubóstwo pomysłów i naiwną formę.
I kiedyś przy spotkaniu powiedział aktorowi.
Utalentowany artysto, mam cenne wiersze swego przyjaciela, który przed kilku laty utonął. Oddaję je panu na własność, na własność, podkreślam, do skorzystania z nich w Czarcim Młynie. Ale wzamian zato srebrnowłosa artystka pod żadnym pozorem nie może mieć z panem nic wspólnego.
Kossan skierował płomienny wzrok na Bożka, podejrzeniem wbijał się w jego zamiary i myśli, szukał | w nich czegoś, węsząc podstęp, obiegł cały świat przypuszczeń i obaw, aż wreszcie uśmiechnął się do swej djagnozy.
— Kobieta i pajac…
I w milczeniu, gestem raczej tryumfu i łaski, niż upokorzenia, wziął zwitek zadrukowanego na maszynie I papieru. Wkrótce potem dzienniki doniosły, że Michał Kossan wygłosił swój własny poemat w sonetach “Czarne Astry”
Wystąpił. Krytyka uderzyła w dzwon pochwał.
Może najwięcej chwalił sonety Bożek, lżąc tem aż do okrucieństwa sponiewieraną dumę aktora.
Ale już na wstępie Kossan musiał przeżyć ciężkie chwile. Sonety najwidoczniej pisane krwią i jadem, artysta wchłonął w siebie, wżył się ich życie, w każdą kalorię uczucia – i na scenie Czarciego Młyna płonął żywym ogniem. Głos jego przelewał się, drgał, migotał, obezwładniał i więził widownię nieoczekiwanie wspaniały, potężny głos
Twarz jednak z niewytłumaczonych powodów pozostawała martwa. Nie, nie martwa, tylko leniwie zmieniała swój wyraz i często z takim opóźnieniem, że głos już dygotał z gniewu, podczas gdy maska nie straciła jeszcze ciepła i ciszy modlitwy.
Kossan przestał panować nad swą nieporównaną twarzą . Czemu? Gdyż nie widział dotąd autora poematu . Zdawał sobie sprawę, że ujrzeć jego twarz musi, choć przez jedną tylko chwilę musnąć wzrokiem, by dla swojej twarzy znaleźć oparcie i punkt wyjścia.
Błądził więc po mistycznym ogrodzie wśród klombów, chmurą czarnych astrów porosłych, błądził jak ślepiec, krzyczał ogromnie, tęsknił, nienawidził z tem większą siłą, że napróżno wyciągał ramiona do ukrytej tajemnicy, do zjawy niewidomego autora, któremu w niewolę się oddał, potykał się o grządki i krzewy cudowne, tylko chyba w bajkach szatana rosnące — i cierpiał.
Publiczność i krytyka dostrzegły tę zmianę. Zdecydowano, że Kossan zmienił swój dotychczasowy styl na inny, budzący na widowni grozę i przerażenie. Rzeczy-wiście, niepodobna było spokojnie patrzeć na tę ślepą i niemą twarz, jakby gumową, obcą tym żywiołowym wybuchom, jakie rozsadzały pierś dziwnego artysty.
….Słowo-orzeł, wzbijające się tam gdzie tylko myśl buntownicza człowieka dotrzeć zdoła, słowo-król, którego rozkazom przeciwstawić się nie sposób, król srogi łub dobrotliwy, słowo-ogień, orkan, dęby stuletnie z ziemi wyrywający, szał i wulkan, źródło wesela i klęski, wszechświat, słowo-Bóg, które ciałem się stało, strzała zatruta, kwiat, czoło zwycięzcy zdobiący, skała, o którą się rozbryzgują tytany burz morskich, błogosławieństwo i klątwa, modlitwa i bluźnierstwo, pocałunek i śmiech szyderczy, zgoda i wyzwanie, słowo-śmierć i słowo-życie, słowo-dobry nauczyciel, słowo-jaskinia zepsucia, słowo-kąkol…
Oh, znał Kosan żyjącą w słowie potęgę, widział, jak ludzie stygną na widowni, gdy nad ich głowami zahuczą katastrofy lub zaszepce rozpalona, miłosna serenada. Widział, jak zasłuchanie korzy się, jak skwapliwie pije ze studni natchnień, parującej nienawiścią i gęstą wonią zatrutego miodu. Zbita gromada serc zamierała lub pokornie szła witać i oddać się w niewolę strojnemu w purpurę królewską i dumę—Słowu.
Kossan widział to, sam zresztą upijając się tętniącą w poemacie potęgą.
Wiedział, że cudzą potęgą.
Bożek dziwnie jasno przeczuł, co męczy Kossana; domyślał się, że aktor, w chorobliwem poszukiwaniu autora poematu, podejrzeniem do Bożka podbiegł i węszy, szuka usprawiedliwienia dla głosu swych przeczuć. Rozumiał Bożek, że dość będzie aktorowi pokazać swój zwykły wyraz twarzy, by natychmiast odnalazł on twórcę, a zatem i właściwy grunt oraz podstawę dla swojej twarzy. W przewidywaniu tego wdział na siebie obcy, sztuczny i jakiś niemrawy wyraz. Z tą maską chodził do teatru, ostentacyjnie pokazywał ją Kossanowi, lecz w chwili, gdy z estrady buchać zaczynały płomienie poematu, chował się za kotarą ustronnej loży i drżał, nie mogąc oprzeć się urokowi swego własnego dzieła, rozsadzającego teraz pierś Kossana.
I wtedy deklamator, Bożek i cały Czarci Młyn wspólnie przeżywali huczący w sonetach pożar uczuć. Bożek, jako właściwy autor, tracił świadomość łączności z dziełem, stawał się publicznością, publiczność zaś | drżała, jak gdyby to ona w tej chwili tworzyła tę wspaniałą rapsodję uniesień, a Kossan wił się już w swej własnej nienawiści do nieznanego autora, którego przemoc czuł nad sobą, do tych ogłuszonych głów/ wiszących nieruchomo nad stolikami, do Boginki, jako do jednego z ogniw swej niewoli, wił się wreszcie w nienawiści do j siebie samego—za ubóstwo, zależność i zbrodnię zdobienia własnej pospolitości płaszczem cudzych natchnień.
Pod jakimś pozorem Bożek 0strożnie i przewidująco usunął z biurka boginki swą fotografię i ukrył ją w żelaznej kasetce.
Kiedyś, siedząc u siebie nad książką, spojrzał instynkownie w stojące naprzeciw lustro i drgnął. Spojrzał baczniej uważniej i natychmiast z niepospolitą wprawą narzucił na twarz ten sztuczny , gnuśny i tępy wyraz z jakim podawał był Kossanowi swój poemat. Wyrazu tego nie zdejmował, aż pod niedokładnie zapuszczoną w oknie roletę zniknęły czyjeś oczy, rozgorączkowane nadzieją i niepokojem.
To Kossan gnany żądzą odnalezienia autora poematu, cichaczem chciał podpatrzeć Bożka, ujrzeć jego twarz już bez maski i z twarzy tej rozwiązać tajemnicę.
Razu pewnego Bożek, zajrzawszy do rękopisu poematu, ze zdumieniem zauważył, że biały papier w niektórych miejscach zżółkł i kruszył się. Od kartek wionął zapach spalenizny i piwnicy.
Przeżył wtedy chwile dziwnego lęku. Rękopis schował w inne szufladzie, nazajutrz jednak znowu bił stamtąd swąd dymu, a kartki pokryły się żółtą pleśnią.
W miarę tego, jak Kossan posuwał się w poemacie, kartki rękopisu żółkły, obumierały i rozsypywały się w proch. Nie pomogło staranne ukrycie dzieła w żelaznej , hermetycznie zamkniętej kasetce. Niewidzialny żywioł niszczył stopniowo poemat, sonet za sonetem, kartkę za kartką.
“Czarne Astry” spalały się stopniowo w płomieniach uczuć autora, aktora i widowni.
Aż kiedyś wreszcie spłonął cały, oprócz jednej, jedynej—ostatniej kartki.
Czemu ta była wyjątkiem i jakim siłom zawdzięcza swe ocalenie—zaraz się dowiemy.
W wieczór, kiedy Kossan miał skończyć poemat, w Czarcim Młynie rozegrał się niesłychany skandal.
Do estrady zbliżali się już woźni z ogromnemi koszami kwiatów, powiewając w ciszy tryumfalną tęczą wstęg i szarf, już publiczność szykowała się do owacji, nerwami przeczuwając nadlatujący finał dzieła…
Kossan mówił. Jeszcze ostatni poryw, ostatnia burza, ostatni akord. I potem dźwięcząca biciem serc cisza.
Poemat się skończył. Ale sala czekała jeszcze, jakby chcąc opóźnić tę chwilę, kiedy po ostatniej zwrotce milczenia wybuch zapału, jak klamra żelazna, zamknie już na zawsze wulkaniczne sonety i powie „koniec^.
W ciszy ż za kotary loży rozległ się nagle spokojny i doniosły głos.
— Autorem ostatniego sonetu nie jest pan Kossan, lecz Norwid.
Cisza trwała nadal. Publiczność nie zdążyła jeszcze zrozumieć wygłoszonej uwagi i wzrok, pełen wzruszeń i uroku, skierowała w stronę lóż.
Tam, przy stoliku, blady i zacięty stał Bożek. Wzrok sali, przytomny już i podniecony zapachem skandalu, błyskawicznie przerzucił się na estradę.
Kossan sztywny, arogancko wyprostowany, przygasłem! oczami wbił się w spowitą mrokiem lożę. Poznał
wreszcie Bożka, choć ten zdjął już ze swej twarzy obcą i niemrawą maskę.
— Tak, to jest naprawdę wiersz Norwida…—bąknął jakiś głos na dole.
Wtedy zerwała się sycząca burza, której Kossan nie miał siły słuchać. Wybiegł do swej garderoby, porwał płaszcz, kapelusz i pod sztychami spojrzeń zdumionych radośnie, rozsmakowanych w zdarzeniu kolegów, szedł ku wyjściu.
W napół ciemnym korytarzu zatrzymały go na chwilę bezradne, oddane oczy Boginki. Drżący na sinym murze cień dziewczyny skompromitowany artysta ciął zimnem, rozpaczliwie drwiącem spojrzeniem i z fajką w skrzywionych ustach wybiegł na ulicę.
Przed bramą powitał go nieżyczliwem warczeniem jakiś bury i posępny pies. Kossan wściekle zakrzyknął na kundla, ale ten nie ustępował, lśniące, jak karbunkuły, oczy wświdrował w twarz artysty i furję nienawiści jego wytrzymał. Warczący pies, chowając się w dżdżyste cienie nocy, odprowadził aktora aż do jego mieszkania, jeszcze raz szczeknął zajadle, groźnie, i zniknął w gęstej, wilgotnej nocy.
Siedział w fotelu i gwizdał długo, urągliwie, przejmująco.
Otworzył okna, do pachnących pokojów wpuścił z ulicy kłęby mokrego mroku, popatrzył w deszcz i rozpoczął nerwową bieganinę po swem niewielkiem, lecz wykwintnem mieszkaniu. Nieprzytomnym ruchem zdzierał w biegu ze ścian krzyczące histerją szarfy zwiędłych wieńców, darł je w strzępy, deptał, tłukł jakieś cenne drobiazgi, uśmiechające się z półki figurki porcelanowe, i gwizdał.
Potem zajaśniała mu w pamięci twarz Bożka, już bez maski, blada i spragniona zemsty.
— Czy to zasadzka była świetnie pomyślana, czy ^ też ja okazałem się skończonym głupcem?—pomyślał.
Podszedł do biurka i z brzydkim uśmiechem pisał coś na wąskiej kartce papieru.
Nacisnął guzik dzwonka; na srebrzyście klekocący sygnał odpowiedziało milczenie — Kossan przypomniał sobie, że służąca poszła na całą noc do swej chorej matki czy też ciotki.
— Nie umkniesz mi, psie blady — syknął, adresując kopertę.
Siadł znów w fotelu, zapalił fajkę i bezradnie przymknął zmęczone powieki.
— Co począć?
Teraz muzyka w salonach Młyna, wino w szklankach, tańczące lub tokujące pary, zahypnotyzowane złotem stoły hazardu — wszystko to, całe miasto, cały świat wiruje dokoła osi, którą jest temat dzisiejszego zajścia.
— Skandal!
Otworzył oczy. Koło biurka mrzył się jakiś zielonkawy cień.
— Oho, już jesteś… ,
Pozapalał Kossan wszystkie lampy w swym srebrzystym saloniku, ale zielony cień nie pierzchał. Przeciwnie, krzepł w rysunku i spoistości. Wolnym, pewnym siebie ruchem, artysta wyjął z biurka srebrne pudełko z flakonem i jakiemiś starannie przechowywanemi przyrządami. Wtedy odwinął rękaw fraka, rozpiął mankiet i wbił sobie w przedramię ostrą igłę prawatzówki.
— Odejdziesz. Wiem, że za chwilę pójdziesz precz, napewno pójdziesz precz!
Ale przezroczysty gość nie znikał.
Zjawiał się stale od czasu, gdy Kossan włączył do swego repertuaru poemat Bożka. Wychodził cicho z mrocznych myśli aktora i patrzał na niego nieruchomemi oczami widma. Twarz miał szeroką, kościste policzki, grzywkę kędzierzawą na niskiem czole, białe brwi i czerwone ręce o grubych palcach. I do tego zbyt długi i pretensjonalny tużurek, a na niekształtnej szyji ciasny kołnierzyk i krawat jaskrawy.
Tak chyba musi wyglądać..* Przestępca? Nie. W tej twarzy znamion przestępstwa nie było. Tak musi wyglądać zgęszczona w kształt typu najnieznośniejsza pospolitość, strojąca się w odznaki powierzchownej kultury.
— Więc któż ty jesteś? — pytał z okrzykiem wstrętu. — Wyrzut sumienia czy też wręcz odbicie mej istoty wewnętrznej? Więc taki-m jest pospolity?
Widmo było tak męczące, że Kossan zrywał się z miejsca i walił pięścią w szklany i nieuchwytny połysk oczu gościa, ale pięść trafiała w próżnię. Dopiero po kilku naiwnych walkach z przezroczystym wrogiem artysta wyjmował flakon z morfiną i żądłem wstrzykawki wprowadzał do krwi kojącą truciznę.
Zazwyczaj pod działaniem morfiny zielony cień miał w blasku lamp, a Kossan, nie wstając z fotelu, za padał w ciężki sen. Dziś jednak narkotyk zawiódł w dzia łamu. Nie dość na tern, upiór zbliżał się zwolna, ale widocznie, aż wreszcie pokazał nowy szczegół, po raz pierwszy uwidoczniony: na grubej szyi czarny, mocno zaciśnięty postronek.
— A, nie! — brawurowo roześmiał się faktor. — Nic z tego! Wyjadę. Niezwłocznie wyjadę w świat, do Indyj, do Chin, ale z życiem się nie rozstanę.
Po raz drugi wbił sobie w ramię igłę. I czekał. Dawki najwidoczniej nie pomagały, gdyż widmo rosło i zbliżało się. Raz po raz, z pasją, tracąc już poczucie miary wlewał sobie Kossan pod skórę słodką truciznę.
Po mięśniach rozpływał się ciężki bezwład, a widmo było coraz bliżej. Wreszcie aktor wypuścił z rąk prawatzówkę. Głowa opadła mu nisko, w piersiach osiadła martwa cisza, lecz usypiające oczy widziały jeszcze, jak czerwone i szerokie ręce zwolna się zbliżały. Podpełzły do szyi, namacały krtań—i wreszcie z nieopisaną szybkością i Siłą zwarły się.
Bożek opuścił teatr szumiący echem skandalu.
Stanął pod kołyszącą się w wietrze i deszczu kolorową latarnią i cierpliwie czekał na Boginkę. W wilgotnej, czarnej mgle mijały kwadranse, a z rozjarzonego ogniami Młyna nikt jeszcze nie wychodził.
— Czyżby została w teatrze?
Ponieważ jednak w teatrze dziewczyny już nie było, pobiegł muzyk do domu. Chciał ją za wszelką cenę odnaleźć, być przy niej i nad nią czuwać.
Bezskuteczne i niespokojne poszukiwania wyprowadziły Bożka znów na słotną ulicę. Niepokój w nim już nie skamłał, lecz coraz natarczywiej i nieznośniej wył.
— A jeżeli… moja strzała nietylko jego, lecz i ją ugodziła? — zadał sobie wreszcie druzgocące zapytanie, lecz je zaraz odegnał z przerażeniem.
W czarnej czeluści nocy słyszał tylko dzwonienie deszczu o dachy i swoją własną radość z dokonanego czynu. Wiatr, tłukąc się gibkiemi bokami o latarnie i domy, klaskał, wywoływał stokrotnie imię Bożka, całował, chwytał za ramiona, jak tłum zapałem porwany.
I popychał. Tam, gdzie mieszka Kossan. Właśnie w otwartych, mimo listopadowej szarugi, oknach płonęły światła.
— Kres?—szepnął Bożek do swej sfalowanej wyobraźni.
Stanął gdzieś w pobliskiej bramie i czekał. Na co czekał? Na krótki i suchy huk strzału, którego echo miało zwiastować śmierć? Na okrzyk lub płacz bezradny shańbionego artysty? A może na koniec własnej męki lub na początek nowej? A może czekał na jakichś innych przeczuć ziszczenie?
Coś miękkiego i wilgotnego o rękę jego się otarło. To obok stał Bury Pies, poważnie, w skupieniu w oświetlone mieszkanie wpatrzony.
W bramie, pod otwartemi oknami, zatrzeszczał leniwie zamek i za chwilę jakiś cień wysoki zatoczył się i oparł ciężko o słup latarni. Bożek podbiegł tam gwałtownie i w mętnym blasku gazowego płomienia ujrzał wielkie nieprzytomne oczy Boginki.
— Kossan nie żyje!—krzyknęła głośno, lecz sucho, jakby do siebie.
Chciał jej powiedzieć:
— Wiem o tem—ale milczał, widząc zimną próżnię w oczach i zesztywniały grymas strachu na twarzy. Bożenna kurczowo ściskała w ręku klucz nieznanego kształtu oraz jakąś zmiętą kartkę.
— Pójdźmy, Boginko — cicho powiedział muzyk.
Drętwą i milczącą dziewczynę poprowadził lśniącemi od deszczu ulicami.
Kossan nie żyje!
Warszawa przeżyła dzień mocnych wrażeń, gdy jak gong, krzyknęła po mieście wiadomość o śmierci skompromitowanego aktora. Warszawa żuła śmierć wolno, metodycznie, by nie stracić ani odrobiny smaku sensacji 1 choć w części wynagrodzić sobie niepowetowaną stratę. Nawet krzywdę, ponieważ Warszawa łudziła się noc całą, że nazajutrz ujrzy uginającego się pod ciężarem skandalu Kossana, że zajrzy mu w oczy, rzuci kilka oklasków, mo-że nawet parę uśmiechów lub kwiatów.
A tu Kossan ośmielił się umrzeć!
Wielbicielki nieostrożnego morfinisty tarzały się w spazmach, w occie toaletowym i bromie; pani de Kronnenłicht załamywała ręce, zcicha uśmiechając się do swych myśli, jako że bajeczny skandal, opięty w uroczysty gorset prawdziwej śmierci, był pierwszorzędną dla zakładu reklamą.
Inne kabarety aż wyły z zazdrości; dyrektorzy ich miotali furgony przekleństw na swych aktorów, którzy umieją tylko być do obrzydliwości niedołężnemi błaznami, lecz na wielki czyn w skali Kossana nie są zdolni się zdobyć. Artyści z Czarciego Młyna upajali się sytuacją, trawili zdarzenie, jak słodki owoc po obiedzie, bawiąc się i podniecając rozsiewaniem po mieście najfantastyczniejszych wersyj o życiu i mimowolnem samobójstwie Kossana.
Za karawanem z lśniącą trumną, na słocie jesiennej cierpliwie mókł o ogromne grzybowisko parasolów. Sympatyczne dla zmarłego domysły budził nowy szczegół, szeptem miastu rozpowiadany, że pierwszymi ludźmi, jacy zawitali do mieszkania Kossana, byli szucmani policji niemieckiej, którzy aż do rana podobno plądrowali tam po wszystkich skrytkach, szafach i szufladach. Szczegół ten rzucał na trumnę blask przypuszczeń, że zmarły aktor musiał widocznie za życia brać udział w robocie przeciwniemieckiej.
W tłumie grzebalnym nie widać było Boginki. Przez pierwsze dwa dni nie opuszczała ona swego mieszkania, unikając zetknięcia się ze światem. Gdy wreszcie zastukała do drzwi swego przyjaciela, twarz miała bladą, choć spokojną, oczy głęboko ocienione i usta zaciśnięte.
… Mogiła na Powązkach szybko się zapadała. Raz jeszcze Warszawa przypomniała sobie Kossana, gdy pewien dziennik roztrąbił światu, że dozorczyni cmentarza znalazła wbity w zaśnieżoną mogiłę nóż i że jakiś bury kundel staje czasem na grobie i nieżyczliwie warczy.
Teraz wiemy, skąd pochodzi drobna, niemal niedostrzegalna fałdka w tern miejscu czoła Boginki, gdzie się zrastają skrzydła jej brwi. Ślad ten pozostał, jak posąg bólów minionych, mimo, że dziewczyna stosunkowo szybko odzyskała równowagę i nadal oświetlała życie Gon-tyny blaskiem uśmiechów, nie tak już jasnych, jak dawniej, lecz zawsze ciepłych i miłych. Tylko czasem, gdy kto nieostrożnie wymienił przebrzmiałe już nazwisko Kos-sana, twarz artystki jakby gasła na chwilę, a w ustach zbierał się twardy, niemal okrutny wyraz.
Czy Boginka nienawidziła tego niepospolitego artysty? Za jakie winy? Czy za to, że pozostawił ją w ogniu | szału, który trzeba było jaknajrychlej gasić, boć z takim żarem w piersiach długo żyć niepodobna?
Nie mógł zaboleć Boginkę upadek Kossana. Ogłuszona szałem, mijała ten zaklęty ogród Czarnych Astrów, gdzie tak męczył się i nienawidził artysta.
Dla oślepionej urodą Kossana dziewczyny, wnętrze artysty, jakieś tam natchnienia, jakieś wybuchy twórcze— były nietylko obce, lecz wręcz zbyteczne.
III
Stary Nowaczek, umierając, zawezwał był do siebie swego jedynaka i tako mu rzekł;
— Synu mój! Znam twe upodobania do kosztownych hulanek. Nie po mnie odziedziczyłeś lekkomyślność, lecz zapewne po matce-Polce. Ja też lubiłem się zabawić, ale tanio; za droższe moje rozrywki płacili inni Pamiętaj, najzajadlejszym wrogiem życia i rozwoju jesi wegetacja, a więc przyrzeknij mi, że jeżeli już postanowisz puścić majątek, to puścisz go do ostatniego grosza a wówczas może ocknie się w tobie Czech i za przykła dem swego ś. p. ojca stworzysz samodzielnie własną prac< majątek i potęgę.
Posłuszny a kochający Stefanek rozpłakał się rzęsiście i uspokoił ojca, że stanie się według jego woli Stefanek bowiem umie puszczać pieniądze, jak nikt m świecie.
Rozmyślnie, czy też przez zarobioną na hulankach nerwowość, młody Nowaczek zrozumiał wolę rodziciel. zbyt dokładnie, a właściwie zbyt niedokładnie. Trwonią ogromne sumy, rozrzutny spadkobierca powoływał się nA przykazania testatora, z których wyprany został doszczętnie tryb warunkowy i które w interpretacji Stefana brzmiały: „puść cały majątek do ostatniego grosza”.
I puszczał. Nie jego wina, że w ciągu paru lat nie potrafił poważniej nadwerężyć ogromnej puścizny. Na przeszkodzie stała wielomiljonowa i stale, mimo wojny, wzrastająca wartość licznych dóbr ziemskich na Kujawach, fabryk tkackich w Pabjanicach, kopalni węgla w Dąbrowie, szybów naftowych w Borysławiu, wreszcie znaczna suma gotówki i papierów w bankach oraz czysta, jak sen dziewicy, hipoteka kilkunastu domów dochodowych w Warszawie.
Chwilą zwrotną w życiu hulaki było zawarcie znajomości z Boginką. Artystka z Czarciego Młyna wywarła ńa Nowaczku takie wrażenie, że natychmiast złożył u jej nóg w koszyku kwiaty, serce oraz kilka akwarel i szkiców ołówkiem (Stefan cierpiał na rysowanie ołówkiem i lubił czasem wetknąć w rozmowę chorągiewkę: „My artyści*). Szturmował dziewczynę systematycznie i cierpliwie, zasypywał kwiatami, kokietował dziwactwem pomysłów, bawił mnogością wybryków samochodowych.
Prosił nawet kiedyś Rochowskiego o pomoc i radę. Ale szambelan wytrzeszczył na zakochanego utracjusza swe spłowiałe oczy.
— Oryginał! Unikat naiwnej bezczelności! Czego on śmie odemnie żądać? Jeżeli miałbym namawiać dziewicę na małżeństwo, to już na małżeństwo ze mną. Przecież to jest chyba zrozumiale.
— Panu szambelanowi się zdaje — odpowiedział dość kwaśno Nowaczek — że pomyślne rozpoczęcie pa-lenia papierosów w siedemdziesiątym roku życia pozwala myśleć poważnie i o małżeństwie.
Rochowski, który rzeczywiście dopiero przed kilku miesiącami zaczął był palić — a dlaczego, dowiemy się
0 tem we właściwym czasie—zdziwił się jeszcze bardziej.
— Dlaczegóż miałbym o tern nie myśleć?
— Myśleć? Owszem, ale tylko myśleć. I to do tego bardzo ostrożnie. W tym wieku, kiedy umysł, jak stary fotel, ma już połamane sprężyny, wyświechtany włoś i zjełczałą skórę, o rzeczach tak ciężkich, jak obowiązki, choćby tó były nawet pozornie przyjemne obowiązki, należy myśleć ostrożnie. Zresztą, muszę pana uprzedzić, że pomiędzy paleniem a małżeństwem istnieje dość znaczna różnica.
Szambelan pokrywał się amarantem oburzenia i -w astmatyczne płetwy chwytał tlen.
— Kiedy pan szambelan zapalił pierwsze cygaro, to zrobiło się panu niedobrze. Gdy, mimo wszystko, zdecyduje się pan na małżeństwo, to oczywiście… Szambelan tu w rachubę nie wchodzi… Ale żona! Jej zrobi się niedobrze, ogromnie, fatalnie niedobrze!
Rochowski obraził się na Nowaczka, Nowaczek na Rochowskiego i jeżeli wzajemna niechęć dwóch konkurentów nie skrystalizowała się w zatarg, zawdzięczać należy to wesołej a obłudnej interwencji Boginki.
— Wstyd, kochany szambelanie — tłumaczyła Ro-chowskiemu. — Jak można zaczynać z takim bezwąsym smarkaczem! Też znalazł pan sobie odpowiedniego rywala!
A Nowaczkowi:
— Panie Stefku, niech pan się wstydzi! Gdzież sens? Czyż można urządzać sceny o zdziecinniałego starca? Ładnego znalazł sobie pan współzawodnika!
Śmiała się głęboko. odrzucając w tył swoją kameową głowę i śmiechem swym głaszcząc zjeżoną sierść Tywalów.
Niemniej jednak Stefan uprzedził artystkę, że przy pierwszej sposobności? choć nie jest wojskowym, lecz tylko cywilnym automobilistą i do tego amatorem, postara się jednak przejechać na ulicy ten “podrygujący worek pakuł, trocin i orderów”.
Tęsknił Nowaczek. Rysował “akty bogów wszystkich epok i wyznań”, cierpiał, pił, wymyślał kelnerom,
przeklinał swą “cieplarnianą nadwrażliwość serca”. Lub w rzęsiście oświetlonem wnętrzu czarnej autokarety z szerokiemi kryształowemi szybami. na tle białych jedwabnych obić, siedząc w wygodnym fotelu, wpatrywał się w przytwierdzone do stoliczka marmurowe popiersie Boginki.
Pił przy tem wino i słuchał dzikich melodyj. które mu półnaga murzynka (sprowadzona z “Passage’u” berlińskiego) śpiewała krzykliwie. szczypiąc czarnemi i doskonale wymanicurowanemi palcami struny pierwotnej jakiejś harfy.
W czarnej nocy samochód z rzęsiście oświetlonem wnętrzem bezszumnie błąkał się po ulicach Warszawy. budząc fajerwerki plotek w sferach towarzyskich stolicy, a niechęć i zdumienie wśród okupantów.
Rochowski przepowiadał, że te podróże tern się kiedyś skończą, iż jakiś ulicznik lub pijak nocny kamieniem zgasi światła w w wędrującej grocie kryształowej, a przy tej okazji utrąci i tak już krótki i nieco zadarty nos Stefana.
Idjota!
– pogardliwie krzywił się szambelan.
– Zdrowe nasienie dorobkiewiczowskie, charakteryzują się na neurastenika i wymoczka według pomysłów Lendecke!
Boginka opierała się Nowaczkowi. Może dlatego, że ją trochę raził krzykliwy ton wybryków, może wciąż jeszcze śniła o uśmiechniętym księciu z mitrą w herbie i starym zamkiem nad jeziorem. Ale Stefan podwajał, potrajał objętość koszów z kwiatami, coraz natarczywiej już nie stukał, lecz walił do bram jej serca.
Arcydzieła swoje zalecał redakcjom pism ilustrowanych lub wystawom, lecz wszędzie natrafiał na dziwny opór, brak zrozumienia i na .śmierć swych tworów w koszach.
Pewien poważny krytyk wręcz mu powiedział.
— Panie, ani źdźbła, ani cienia talentu.
Nowaczek urągliwie się roześmiał.
— Wiem o tem.
— Więc pocóż pan psuje papier, ołówki i farby?
— Przecież, na Boga, muszę coś robić, darmozjadem być nie chcę. Nie mam talentu? Olała! Dlatego też tworzę według zasad g a p a i z m u.
Krytyk już otworzył usta, by się zapytać o szczegóły tego nowego kierunku, ale w lot się zorjentował, że zapytanie takie byłoby conajmniej niewłaściwe. Zamknął zatem przezornie usta i w notatniku swym napisał: „Schlastać w artykule gapaizm i gapaistów. Jeżeli można, to dowiedzieć się też, na czem ten kierunek polega“.
Widząc skoalizowaną niechęć wystaw i prasy, Nowaczek postanowił sidłać duszę ukochanej czarem swej sztuki już z kazalnicy własnej świątyni i w tym celu przystąpił do wydawania miesięcznika „poświęconego sztukom pięknym, a więc i sztuce kochania, tak u nas po barbarzyńsku traktowanej” W miesięczniku, który otrzymał imię „Złote Jajko”, a który miał być wydawany zaledwie w kilkunastu egzemplarzach, by uniknąć złośliwego szczypania ze strony krytyki, chciał wyśpiewać miłość swą do Boginki. Założyciel, wydawca i jednocześnie redaktor naczelny zaprosił do współpracy pierwszorzędne siły malarskie i literackie, powysyłał duże zaliczki i wreszcie wypuścił w świat w większej ilości egzemplarzy barwnie i kunsztownie ozdobiony prospekt, skonfiskowany natychmiast za przejaskrawioną pornografję.
Wobec takiego stanu rzeczy zaproszeni mistrze, aczkolwiek z natury swej odważni i potrzebujący, gotówki, odmówili wzięcia udziału w zasilaniu miesięcznika swemi pracami, obiecując nawet zwrócić „przy pierwszej okazji” pobrane zaliczki. Drukarnia, nie chcąc zadzierać z władzami i narażać swej dobrej sławy na szwank, poszła śladem moralnych mistrzów i od drukowania „Jajka” się uchyliła.
Nowaczek, zrezygnowawszy z działalności wydawniczo-artystycznej, całą energję poświęcił sprawie olśnienia Boginki nieskończonym cyklem błazeństw samochodowych i objętością koszów z kwiatami.
W tych dniach miał obchodzić wzruszający jubileusz. W tych dniach Boginka na estradzie Młyna, od dłuższego czasu zamienionego w zwyczajny kabaret typu warszawskiego, bez restauracji i stolików, otrzyma dwuchsetny bukiet i dwuchsetny szkic. Dzień ten chciał jubilat uczcić z całą świetnością, uczcić tem solenniej i okazalej, że podczas ostatniej wycieczki autem Boginka rzuciła wreszcie rozkochanemu warjatowi jakieś wesołe zdanie, w którem dyskretnie, lecz dość wyraźnie brzmiało „tak”.
Było to w późny wieczór, pełen oznak zbliżającej się ulewy. Półwyścigowy Laurin wypadł z rojnych ulic na szosę podmiejską i, żłobiąc latarniami jasny tunel w czerni nocy, pędził na spotkanie toczących się gdzieś w górze chmur. W srebrnem spojrzeniu reflektorów płochliwie uciekały przydrożne lipy i wierzby. Samochód dygotał w szalonej pracy tłoków. Nowaczek, trzymając czujne ręce na kierowniku, wyprzedzał maszynę wzrokiem i instynktem. Boginkę porwał pęd, strumienie powietrza gniotły, jak w uścisku, jej piersi, szarpiąc płaszcz i włosy.
Było w tych pieszczotach coś z miłości tytana, zatrważającej, lecz niemożliwej do odepchnięcia. Bogince zdawało się nawet, że z czarnej nocy wychyla się do niej Anioł Przestrzeni, ogromnem ramieniem obejmuje ją za szyję, pocałunkiem dławi oddech w piersi lub też przeczuciom opowiada o swych przez nikogo jeszcze nie wydartych tajemnicach.
Nagle z lekkim świstem gęsta kurtyna deszczu, z wodnych paciorków utkana, spadła z góry przed samochodem. Gdzieś, bardzo daleko, nad brylantowym korytarzem, tryskały fale błyskawic.
— Prędzej! Prędzej! Pędźmy po burzę!—nieprzytomnie szeptała Boginka.
— Nie zdążymy jej dogonić — usłyszała zdławioną odpowiedź.
Unosiło dziewicę szaleństwo, drwiące z grozy śmierci, choć bliskie i pokrewne śmierci, wołającej na podnieconych warjatów z za każdego zakrętu, z za każdego drzewa. Motor warczał, deszcz dzwonił w blachy skrzydeł, wiatr wył prosto w uszy pieśń obłąkania.
W jęku motoru, w syczeniu dartego na strzępy powietrza wybladła artystka usłyszała błagalny krzyk (w tym odmęcie porozumiewać się można było tylko krzykiem):
— Po raz tysiączny błagam, niech mi pani pomoże spełnić wolę ojca i spławić jak najprędzej moje fabryki, kopalnie, domy!
Z zawrotu wrażeń i pędu mignął Bogince obraz Czarciego Młyna.
Upojona, wzdrygnęła się namyśl, że skończyć się musi wkrótce ten cudowny bój z przestrzenią, otaczającą ją j, dokoła, bój z oporem dziwnie twardego powietrza, bój ze skurczami instynktu życia, którego okrzyk strachu dusiły pęd i szaleństwo… Na myśl, że minie lada chwila ta burza ruchu, mroków, świateł i podniecenia — że znów nadejdzie haniebnie jednostajny i pusty korowód bliźniaczo podobnych do siebie wieczorów w znudzonym własnemi błazeństwami płytkim teatrzyku.
Zukosa i badawczo spojrzała na człowieka, o tern tylko marzącego, by dać jej niepodległość kaprysów i zachcianek, ogromny majątek, możność przerzucania się z lądu na ląd, z wyspy na wyspę, z morza na morze, a więc możność ucieczki przed widmem wiotkiej jeszcze, ale już obecnej apatji, którą młoda i zdrowa jeszcze natura dziewczyny uważała za bramę śmierci.
Przezwyciężając rozwydrzone uściski powietrza, wesoło zawołała:
— Raczej zgodziłabym się na bunt przeciw woli ojca, tembardziej, że hulaka napewno zrozumiał ją, jak Wszystko—po swojemu, to jest źle i opacznie.
Laurin drgnął i omal że nie wpadł do rowu: to kierowcę raził piorun szczęścia.
— Gazu! Benzyny! — wrzeszczał automobiłista a pęd wyrywał mu z ust słowa, gniótł je, darł na strzępy, rzucał potem w zalaną deszczem noc . — Do kroćset metrów kiszek i opon! Niebo i zbawienie siedmiu pokoleń za kawałek kościółka przy drodze z kawałkiem księdza! Do ślubu! Do ślubu!
Samochód zwolnił biegu, zakręcił się w miejscu, jak zły robak, i, drwiąc z wichrów, roznamiętniony ruchem swych tłoków, pobiegł do Warszawy z taką szybkością, jak gdyby benzyna zmieniła się w zbiorniku w samo szaleństwo i szczęście.
Materiał pobrano z Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej.