Czarci Młyn. Część 3
Na Nowaczku, rozśpiewanym miłośnie, jak głuszec, wymogła Boginka, że świat narazie nie dowie się o ich zrękowinach. Chciała dziewica jeszcze sprawdzić siebie, oswoić się z myślą o bliskiem małżeństwie z niepoczytalnym utracjuszem, A może też odczuwała chęć dania w odpowiedniejszej chwili wiadomością tą prztyczka w nos Czarciemu Młynowi i zawsze tej samej, zawsze zadziwiająco przeciętnej publiczności?
Pozatem czekała Boginkę rozmowa z Bożkiem. Bała się jej dziewczyna, wiedząc, że małżeństwo zburzy Gon-tynę, pozbawi życie Bożka celu, barw i wartości.
Od czasu, gdy muzyk zwinął namiot misjonarza i pogrzebał swe wielkie a niedorzeczne sny, dziewczyna stała się dlań jedynem spoidłem, wiążącem płytką i pospolitą teraźniejszość z dostojnym urokiem minionych dni. Boginka była dla niego jakby darem, a właściwie nagrodą sprawiedliwości za zniszczone sny o wielkiem posłannictwie, była czemś niezmiernie bliskiem, własnem, czemś co Bożkowi powinno towarzyszyć, jak bicie serca, wszędzie i zawsze. Uważał ją za młody pęd, przez los zaszczepiony na pniu jego żywota.
Kiedyś, na tle jakiegoś przygnębiająco płaskiego dnia, powiedział:
— Gdy umrę, Bury Pies zaprowadzi nas do karczmy Gontyny i wówczas raz jeszcze zagram. I ty będziesz słuchała tej muzyki. A gdy zasiądę w orkiestrze Pana Boga, gdzieś na mlecznym szlaku w iluminacji gwiazd przybycie dusz zbawionych witającej… Ho, ho, ho! Jak ja wtedy zagram!
Boginka milczała. Trudno jej było zrozumieć, jak można przypuszczać, że za progiem śmierci istnieje jeszcze jakaś radość, muzyka i święto. Przerażała ją twarda pewność Bożka, iż jego śmierć wyciągnie swe zimne ręce i po jej życie.
— To będzie wspaniały koncert — mówił odurzony swemi widzeniami dyrygent Bożej kapeli. — Dźwięki harf, organów, skrzypiec wyśpiewają moje wiersze na tle chórów anielskich i rozpadających się w nieskończoności światów.
Zamykał oczy, by nie widzieć drgającego u stóp Gontyny kadłubu miasta, a w górze wałów dymnych, zasłaniających odświętną panoramę nocy.
— Co za wspaniałe dekoracje!
Odurzenie mijało, zwijały się kotary malownicze, i Bożek znów wracał do rzeczywistości, w której miał obok siebie coraz mocniej tęskniącą za własnem swojem życiem Boginkę.
Tak, i oto miała ona powiedzieć temu człowiekowi: bądź zdrów, zabij Gontynę deskami lub kogo innego w niej osadź. Łatwo powiedzieć: osadź kogo innego, ale tylko powiedzieć. Bożek, trochę wykolejony, trochę zwiędły, noszący w sobie jeszcze odgłosy minionych lat, cierpiał ponadto na typowe lenistwo mężczyzny, którego przeraża wszelka zmiana warunków życia i otoczenia i któremu trudno byłoby gdzieindziej już zaspakajać potrzeby serca, też leniwe i ospałe i, jak sam mówił, chemicznie wyprane z plam zmysłowości.
A może kochał Boginkę? Choćby takiem sennem i leniwem uczuciem, obłaskawionem, pozbawionem kłów i pazurów, uczuciem steroryzowanem kiedyś przez głos sumienia czy też rozsądku: „Nie rusz! Wara! Nie dla ciebie! Boginka przecież musi być żoną miljonera!” Przy.-puszczam, że w uczuciach Bożka nie było już ani śladu sentymentu miłosnego, gdyż po napisaniu „Czarnych Astrów,, obce mu były wszelkie wybuchy, a przecież miłość bądź co bądź jest wybuchem pewnego rodzaju amunicji psychofizycznej, posiadającej, jak zresztą każda inna amunicja, tę właściwość, że, niezasilana, szybko się wyczerpuje. Ale Boginka, jako indywidualność zdrowsza, przenikała, niczem barwnik, do wszystkich komórek biernego życia Bożkowego, nadawała mu swój koloryt, podtrzymywała działanie mechanizmu duchowego, dając jednocześnie kierunek i majaki celu istnienia.
Boginka odkładała chwilę rozmowy ze swym przyjacielem. Liczyła na to, że wiadomość tę uda się jej bezboleśnie zaszczepić świadomości Bożka podczas uczty jubileuszowej, w atmosferze podniecenia, humoru i wina.
Jak wiemy, stało się inaczej. Pytania Bożka, o zmroku w Gontynie stawiane, skłoniły dziewicę, olśnioną wówczas niebieskiem światłem “Apostoła Piotra”, do wyraźnych zwierzeń
Wspomniałem o uczcie. Zapowiadała się świetnie. Do jednego z salonów restauracyjnych w umówiony wieczór przybyło kilka osób z codziennego otoczenia Boginki i Nowaczka, by złożyć hołd zapewne nietylko ta-tentowi artystki z Czarciego Młyna, ale i świętej zaiste wytrwałości zakochanego hulaki.
W kilku zdaniach chcę opowiedzieć o tern sympatycznem kółku.
Był więc Rochowski, pazurami swego zaciekawienia szarpiący dalekiego krewnego matki jubilata, jakiegoś bezpartyjnego posła, którego szambelan zamianował okazem wartości wielomiljonowej. Istotnie, pan poseł, zwykły łyk z małego miasteczka, był osobliwością nielada, najwięcej może cenioną w gwarnym światku stenografistek sejmowych i przez nie zwaną „deputowanym Milczenia^ lub „posłem instytutu głuchoniemych.
— Czemu pan ani jednej mowy jeszcze nie wygłosił? — pytał Rochowski.
— A poco? — zdziwił się wybraniec narodu, trzymając w lewej ręce ogoniec śledzia, a w prawej kieliszek. — Cokolwiek chciałbym powiedzieć, to zawsze uprzedzą mię moi przedmówcy. A jeżeli nawet mnie nie wyprzedzili i tego samego nie powiedzieli, to powiedzą.
— A jeśli nie powiedzą?
— A choćby nawet? Czy pan myśli, że z tego byłoby jakie orany boskie? Pan nawet nie wie, o wielu rzeczach w sejmie jeszcze całkiem się nie mówiło.|
W lewicy posła pozostał już tylko, że tak powiem, korzonek ogonka śledziowego gdy suweren tonem poufnej informacji rzekł:
— Raz udzieliłem wywiadu odrazu dwu dziennikarzom z dwuch wrogich sobie partyj. Przyszli i mówią: społeczeństwo, jako że nie słyszało pańskiego głosu, chce przynajmniej wiedzieć, co pan myśli. A kto wam powiedział, że ja myślę? Jesteście zarozumiali, zdaje się wam, że wszystko wiecie. Ja to tam jezdem poseł bezpartyjny, w swoim okręgu mam realność i ekspozy partyjne są mi niepotrzebne. Co myślę? Niech panowie napiszą cokolwiek, to zobaczymy, czy to tak, czy nie tak. Wyszła z tego kiełbasa. Dzienniki nawymyślały sobie nawzajem, powołując się nibyto na moją opinję. Mówią mi w sejmie: wysyłaj, brachu, sprostowanie, to się zrobisz sławnym.
— No i wysłał pan? — badał Rochowski, nalewając posłowi koniaku do szklaneczki.
— A już! Tylko tego brakowało!—oburzył się deputowany Milczenia. — Nie dość na tern, że przypisują mi nie moje ekspozy, a jeszcze ja im sprostowania będę wysyłał, żeby mój wyborca zdumiał do reszty. Przecież j e z d e m człowiek bezpartyjny, do sejmu wybrano mnie dlatego tylko, że, nie należąc do żadnego stronnictwa, wszystkim partjom pozwoliłem umieścić swe nazwisko na listach wyborczych.
I poseł wrzucił do swego żołądka z zadziwiającą łatwością kilka przekąsek, zwilżonych koniakiem. Potem milczał już zawzięcie dłuższy czas, jakby chcąc nawet na uczcie utrzymać się w swym stylu politycznym.
— A pan niby przez kógo wybrany jest na szambelana? — spytał wreszcie ospale.
Rochowski bąkną! o jakichś zasługach politycznych i kulturalnych, położonych dla pewnej dynastji bałkańskiej. Zazwyczaj mówił o tem niechętnie, zapewne nie chcąc prowokować opinji, opanowanej przez wersję, zgoła inaczej tłumaczącą zdobycie tej godności dworskiej.
Jeżeli wierzyć tej pogłosce, obecny poszukiwacz niepowszednich ludzi przed czterdziestu laty zawarł był bliższą znajomość z jakimś bałkańskim księciem udzielnym, incognito stawiającym pierwsze i, przyznać należy, dość niezręczne kroki na ukwieconym pomoście rozrywek paryskich. Podczas jednej z kolacyj, w której również brały udział piękne a wesołe panie, ukoronowana głowa w przystępie dobrego apetytu zasypała się i krem jeść zaczęła nożem. Damy, piejąc ze śmiechu, cisnęły w monarchę kilku zjadliwemi dowcipami. Książę spojrzał wokół, zachmurzył się i rozpaczliwy wzrok oparł na Rochowskim. Ten, spokojnie niosąc do ust kawałek kremu na końcu noża, skarcił rozbawione panie.
— Źródłem mody są kaprysy władców. Wszelkie zmiany należy chwytać w lot—i je rozumieć. Moje panie, egzaminu nie zdałyście wobec najjaśniejszego pana, który tylko chciał zbadać stopień waszego wychowania i wyrobienia towarzyskiego.
Wesoły bukiecik tuberoz paryskich zadrżał ze wsty-du i zamilkł, a Rochowski za swą subtelność otrzymał złoty klucz szambelana. Może nietyle sam klucz, co prawo kupienia sobie tej odznaki, ponieważ jego książęca mość nigdy zbytnią hojnością się nie odznaczała.
Potem jeszcze kiedyś najjaśniejszy pan gościł u Rochowskiego na wsi, ale pobił tam kucharza tak dotkli” wie, a do narzeczonej ogrodnika zalecał się z takim pośpiechem i tak po bałkańsku, że, chcąc uniknąć sądu i zdjęcia zasłony incognito, opuścił dom swego szambelana, zabrawszy z sobą jeszcze kilka krawatów i koszul których w swej egzotycznej stolicy nie można było dostać nawet za pieniądze.
O Rochowskim krąży po Warszawie jeszcze jedna plotka. Wiąże się ona z zamiłowaniem bogatego dziwaka do szukania wśród ludzi niepospolitych okazów. Właśnie wydłubał skądś stary szambelan jakiegoś pana Florjana, który podobno tygodniami nie złaził ze swej kanapy w leniwem oczekiwaniu na genjalny pomysł z dowolnej dziedziny. Ów pan Florjan, człowiek niewyjaśnionego zawodu, pochodzenia i uzdolnień, zjednał sobie bądź co bądź sławę niezwykłego próżniaka.
Do niechlujnej nory leniwca zaprowadził szambelana faktor, specjalnie wynajęty do wyszukiwania fenomenów i dziwolągów, Rochowski, oczywiście, drapieżnie rzucił się na pana Florjana, oglądał go, badał—i dziwił się.
— I co pan robi ną swym barłogu? — pytał.
— Nic.
— Myśli pan jednak?
— Nie.
— Podobno pan czeka na genjalny pomysł?
Próżniak zamierzał wzruszyć ramionami, ale w następnej chwili już mu się nie chciało przezwyciężać lenistwa.
— Nieporozumienie — odparł. — Ja na nikogo i na nic nie czekam. Jestem zbyt ociężały, by czekać. To mnie pomysł szuka. Szuka — i znajdzie napewno.
Rochowski wpadł w głośny zachwyt. Ucałował kanapę z próżniakiem, zajrzał do notatnika i rzekł:
— Otrzymujesz pan w zbiorach dziwów Nr. 413. Pańskim najbliższym sąsiadem w katalogu jest Nr. 412, świętej pamięci wynalazca bezpiecznej brzytwy, który przed rokiem zarznął się niechcący tą właśnie brzytwą. Panie, pan jest najleniwszym człowiekiem w świecie! Kupuję pańskie lenistwo razem z kanapą.
Pan Florjan jęknął.
— Oh, być kupionym! Nie mogę! Tej pracy nie podołam!
— Niech pan leży i nie rusza się.
— Ba! Kiedy ja bądź co bądź muszę jeść.— Otrzyma pan stałą pensję — tłumaczył zbieracz dziwów. — Służący z restauracji będzie panu na mój koszt przynosić trzy razy dziennie pokarmy. Ale musisz zachować swój styl. Poszukiwałem właśnie do swych zbiorów próżniaka. Będę o panu opowiadał ludziom, a oni będą się dziwili — i to będzie moja przyjemność. Może pana komu sprzedam, może podaruję, nie wiem. Zresztą, to nie pańska rzecz. Obowiązkiem twoim jest leżeć i być leniwym.
Szambelan cieszył się niezmiernie, że tak tanio udało mu się wzbogacić swą kolekcję. Opowiadał ludziom o wyjątkowym okazie i dziwił się, dumny ze swego Nr. 413.
Po upływie kilku miesięcy zatrzymał kiedyś Rochowskiego na Chmielnej głos, z jakiejś dystrybucji wybiegający.
— Panie szambelanie, padam do stopek!
W drzwiach stał pan Florjan. Jakże niepodobny do półtrupa, krzywiącego się blado na wydartej kanapie! Jakże wesoły, rzeźki, pachnący wodą, mydłem i młodością!
Co pan tu robi?
Młodzieniec roześmiał się, błyskając żywemi oczami.
— Może pan szambelan raczy zajrzeć do mego interesu.
Rochowski wszedł do niewielkiego, lecz doskonale zaopatrzonego sklepu i walnął laską w ladę.
— Co to ma znaczyć? — krzyknął, tknięty złem przeczuciem.
— Za pieniądze, od pana zarobione, kupiłem sobie na spłaty ten sklepik. Punkt doskonały, klijentela wyrobiona, obfitość wyborowego materjału. Polecam ostatnią nowość: cygara „Marabut4* — wonne i niesłychanie drogie.
— Co to ma znaczyć? — wściekał się zawiedziony zbieracz okazów.
— To jest właśnie ten genjalny pomysł, który mię szukał I odnalazł. Niech pan dobrodziej zechce powiedzieć, czy pan sam nie jest unikatem? Teraz może szambelan umieścić swoje własne nazwisko w katalogu pod Nr. 1. Tylko nazwisko, żadnych komentarzy: „Szambelan Rochowski64. Każdy zrozumie, co to znaczy.
Fala zdumienia zalała dziwaka.
— No, dobrze, ale co ja będę miał z pańskiego szwindlu? Bo to, co pan zrobił, jest przecież sprzeniewierzeniem.
Pan Florjan, wesoły i ożywiony, dobrze ubrany, układny i grzeczny, wprawnym ruchem rzucił na ladę kilkanaście pudeł i pudełek.
— Pan szambelan dobrodziej nie spodziewał się takiego finału i dlatego teraz ma możność dziwić się, jak nigdy. A za to warto zapłacić, nawet drogo. Pozatem może pan kupować u mnie cygara.
Ale ja przecież nie palę i nigdy nie paliłem!
— Mam dla pana cygara po cenach znacznie wyższych, niż gdzie indziej. Przed godziną ośmieliłem się nawet posłać do mieszkania tysiąc cygar po sześć marek za sztukę, co razem z należnym mi rabatem wynosi siedem tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt marek.
Rochowski sapał, wytrzeszczył oczy aż wreszcie padł na krzesło, rażony udarem wesołości i śmiechu.
— Chyba, że tak! Tak, to co innego. Jaki jest numer następny w moim katalogu? Zaofiarowaną mi godność dziwaka przyjmuję, nazwisko swoje umieszczam pod Nr. 418 i w siedemdziesiątym roku życia zaczynam palić cygara. Nadzwyczajne! Dziękuję ci, kochany Florjanie… Nadzwyczajne!
Wychodząc ze sklepu, zatrzymał się jeszcze na chwilę.
— Powiedz mi… Czy to ty jesteś genjalny człowiek, czy też to ja jestem skończony głupiec?
Pan Florjan zgiął się wpół na dowód swego sza- -cunku.
— Panie szambelanie, sądzę, że jedno drugiego nie wyklucza…
I stary dziwak, uspokojony już zupełnie, rzeczywiście zaczął palić.
Nowaczek w odpowiedzi na toast Rochowskiego z nieopisanym zapałem wzniósł szklankę w górę i zawoła.
— Tak! Niech ona żyje! Zresztą żyć będzie, gdyż nieśmiertelność nie ma zwyczaju umierać. W uroczysty dzień, kiedy, pochlebiam sobie, dwuchsetny szkic złożyłem u kształtnych nóg Bogini, wzbogacając tem dość ubogą sztukę rodzimą, ślubuję, przyrzekam, przysięgam na ulubionego mego Benza i na moje porywy centaurowe, na sztywne, jak mina lorda, kończyny szambelana Rochowskiego, że rozpoczętego przed dwustu dniami szturmu do serca naszej Pięknej nie przerwę, rąk nie złożę, nim nad zdobytą twierdzą nie załopoce mój sztandar zwycięski.
— Z jakim herbem? — spytał zgryźliwie Rochowski
— Jeżeli zwyciężę, to tarczę swą przyozdobię zna* kiem Olimpu. Jeżeli kampanję przegram, powiem sobie; trudno, jestem niedołęgą, a na ryngrafie każę sobie wyryć Piernika lub Kościanego Dziada. Niech żyje Boginka, najwspanialsza z dziewic naszej ery! Niech żyje ona i ja niech żyję!
Modna orkiestra smyczkowa, ukryta w przyległym saloniku, pokryła toast trzykrotnym touche’m.
Nowaczek śmiał się głośno i rzęsiście. Boginka piła mocne wina i promieniowała złotym humorem. Nawet Rochowski nie obraził się na Nowaczka za jego toast, lecz wzruszającą troskliwością otaczał niebardzo już przytomnego, wpatrzonego w Boginkę, porucznika Ricco Protti.
Ten młodziutki, mały, lecz świetnie, wprost posągowo zbudowany oficer z misji włoskiej, śmiał się z konceptów Nowaczka, klaskał w dłonie i dawał do zrozumienia, że, pomimo nieznajomości języka polskiego, wybornie się bawi ogólną rozmową.
Lubiła go Boginka za humor jasny I estetyczne, pełne pieśni i zapału wybuchy uwielbienia. Wyborna wioślarka znalazł w Ricco wytrwałego zamiłowanego i towarzysza wycieczek łódkę. Dwa wąskie skulingi pruły rozgrzaną popielatą płaszczyznę Wisły, skupiając na sobie uwagę snującej się na mostach i bulwarach publiczności.
Naprawdę trudno było oprzeć się urokowi zdrowia i siły. jakiemi tętniły te dwa smagłe, jak sprężyny giętkie, ciała, w ruchu i słońcu rozmiłowane i w tej chwili wolne od pokus oraz żądz. Pod obcisłym trykotem w dzwoniących sercach grała radość walki i młodości, upojenie życiem i igrzyskami, duma i uśmiech niefrasobliwy. Srebrzysta, niczem nimb, łuna włosów Boginki i przelewająca się lila-niebieskim odblaskiem hebanowa czupryna Włocha, drgały rytmicznie w celowych rzutach ciał. Pióra wioseł, daleko w tył zarzucane, chwytały wodę, rozpylały ją, zapalając w niej przepyszną biżuterję blasków.
A kiedy Ricco alejami jechał stępa na swym ogromnym karym ogierze i, ująwszy się pod bok, z pod ber*-saljerskiego kapelusza spoglądał rozjarzonemi młodością oczami na tłumne chodniki, głowy kobiece, jak słoneczniki do światła, zwracały się w stronę tego młodego centaura, a miękkie, pełne tłumionej tęsknoty i podziwu głosy, niczem kwiaty, spadały pod kopyta konia.
— Ah, jaka śliczna ententa jedzie!
Ricco, młody student jakiejś włoskiej akademji sztuk pięknych, zazwyczaj żywy, jak psiak, na widok Boginki wpadał poprostu w śpiewny szał. Czasem za kulisami Młyna lub w szklanej Gontynie zbliżał się znienacka do dziewicy, zadzierał głowę, wyzywająco, jak młody jastrząb, i mówił, a właściwie śpiewał przejmującym, wysokim szeptem w rozbawione oczy Boginki:
— Oh, stella delle Stelle d*argente! Oh, dall’ ciel jm rubata! Maga delle antiche fiabe polacche! Amami, amami! Do djablej rozpaczy nie doprowadzaj Ricca! Kochaj mię! Ojciec mój, stary i dobrotliwy rybak, wie już o tobie. Jedź ze mną! Kochaj mię!
Śpiewał swe zapalczywe, nieokiełznane, jak tabun dzikich koni, uwielbienie, a ona śmiała się serdecznie, ciepło patrząc w płonącą twarz młodego Włocha.
Teraz Protti pił. Pił, śmiał się i marzył. Pewnie nawet nie podejrzewał, że ten gadatliwy automobilista zdążył już dla siebie zabrać Boginkę i że rozpalone do białości serce Ricca skazane jest na kilka nocy rozpaczy, miotania się i sromotnie młodych łez.
A Bożek milczał. Odgrodził się od gwaru uczty murem ciężkiej zadumy.
Podeszła doń Boginka z uśmiechem i szklanką wina.
— Czemu nie pijesz? Pij!
— Czy mam się koniecznie cieszyć? Z czego?
Rozgrzana winem dziewica nie poczuła warczenia w głosie przyjaciela.
— Słuchaj… Przygotuj mi coś takiego, czem mogłabym pożegnać Młyn. Niech to będzie silne, dumne i nawet wzgardliwie uśmiechnięte. Ah, jak ja nienawidzę tej złoconej budy, fałszywym marmurem i sztucznym jedwabiem kokietującej! I tej wiecznie zadowolonej z siebie i ciebie publiczności! Cokolwiek dasz jej, już wyje ze szczęścia. I pali się, jak papier gazetowy. Chciałabym przy pożegnaniu końcem bucika kopnąć w nos naszą dyrekcję i publiczkę. Napisz mi…
Przerwał jej obcy, schrypnięty głos.
W drzwiach stał wysoki i przystojny oficer kawalerzysta. Z oczu i ruchów widać było, że bujnie spędzał wieczór, nie szczędząc wina i głosu. Gest miał sztucznie l wydłużony, komicznie poważny; strzeliste nogi w lśniących, długich butach gięły się zlekka pod dobrze zbudowanym, w ułankę opiętym tułowiem.
I — Pardon!—uśmiechał się przybysz.—Omyłka o jedne drzwi. Pardon! Bawię się ze swem towarzystwem w sąsiednim gabinecie. Pardon! Scusate signor tenente— zwrócił się do Ricca. — Mówię po włosku, miałem bowiem zaszczyt służyć w N. pułku huzarów imienia arcy-księcia Eugenjusza, w pułku, który przed wojną stacjono-wał na pograniczu włoskiem. Pardon! Pozwolą państwo, że się przedstawię: rotmistrz Wacław Chęcik. Pardon!
Spojrzał na Boginkę i w paroksyzmie zachwytu zachwiał się na swych długich nogach.
— Pardon! Niech żyje chluba państwa polskiego i Czarciego Młyna! Melduję posłusznie, że nie opuszczę tego zakładu, dopóki ust grzesznych nie odkażę ucałowaniem rączki świetnej artystki. Pardon! Rotmistrz Chęcik, ongi N. pułku huzarów imienia arcyksięcia Eugenjusza, dziś X pułku ułanów, na razie bezimiennego. Pardon!
W melodyjnym brzęku ostróg podszedł nieproszony gość do Boginki i stanął nieruchomo z kornie opuszczoną głową. Podaną sobie rękę zwolna podniósł do ust i uroczyście ucałował.
— Teraz mogę spokojnie umrzeć, pani — rzewnie oświadczył.
— Niema tak dobrze — oponował Nowaczek. — Nim śmierć nadejdzie, rotmistrz wypijesz z nami szklankę wina.
— Wypić? Jest to moim obowiązkiem służbowym. Pardon!—z przejęciem zawołał i sięgnął po kieliszek.
Ożywienie towarzystwa dosięgło szczytu. Zdecydowano, że rotmistrz jest niesłychanie sympatycznym okazem i że z alkoholem umie się obchodzić. Rochowski nawet zauważył, że nowy gość podobny jest z owalu głowy i kształtu nosa do Grottgera.
— Pardon!—zainteresował się rotmistrz.— Kto zacz I jest ten pan Grottger? Wojskowy?
—- Generał — żartował Nowaczek.
Chęcik przymknął oczy i pasował się z pamięcią.
— Pardon! Takiego generała w armji austrjackiej z pewnością nie było.
Salon trysnął rzęsistym śmiechem. Rochowski stał i, śmiejąc się, ucałował Chęcika, który, pomimo sztucznie zadąsanej miny, w gruncie rzeczy zadowolony był z tych objawów wesołości.
Do sali biesiadnej wszedł kelner i szepnął oficerowi:
— Panie majorze…
Chęcik dzwonił widelcem o szkło kielicha.
— Panie pułkowniku… — powtórzył kelner.
— Czego?
— Panie rotmistrzu, tam towarzystwo czeka…
Na głowę lokaja spadło wyniosłe spojrzenie.
— Przyjacielu! Masz oto tysiąc marek dla siebie na piwo, a tu rewolwer. Idź i powystrzelaj tych ludzi, którzy mnie nudzą. Teraz moje towarzystwo jest tutaj. Zrozumiano? Pardon!
Kelner jak wąż wyśliznął się z salonu, a Chęcik ponownie zadzwonił w szkło.
— Pardon! W tak uroczystym dniu, znalazłszy się w gronie słynnych artystów, znawców i dżentelmenów, chciałbym zaprodukować państwu coś, co zjednało mi kiedyś w całym korpusie sławę i czemu przysłuchiwał się sam obecny, a właściwie nieobecny, były następca tronu, późniejszy najjaśniejszy pan. Proszę o ciszę i wesołość. Oto jest mój numer popisowy
Ujął w dwa palce nożyk do obierania owoców, uderzył nim trzykrotnie w stół, rozejrzał się groźnie po urojonej orkiestrze, twarzy swej nadał wyraz ostry i skupiony, wzniesione w górę ramiona rozwarł, jak skrzydła, zamarł w bezruchu… Jeszcze raz spojrzał dokoła, rzucił kilka karcących i porozumiewawczych spojrzeń w przestrzeń — i drgnął.
Ku zdumieniu obecnych rozległy się dźwięki trąby, potem skrzypiec, fletu, harfy, waltorni, wiolonczeli, bębna…
Rotmistrz rzeczywiście po mistrzowsku naśladował ; dźwięki orkiestry i ruchy dyrygenta.
A tymczasem w ciemnej komórce, obok kuchni restauracyjnej, drgał w konwulsjach dramat spuchniętego z bólu serca.
Szesnastoletni pikol Julek czuł, że w duszy ma wielki nóż do zarzynania gęsi. Sprawczynią tej rany była srebrnowłosa panna Boginka z Czarciego Młyna.
Marzył o tem, by móc jej coś złożyć w ofierze, jak poganin swemu bóstwu, jak gentleman swej lady. Ale Boginka, dość często w swem towarzystwie odwiedzająca salony restauracji, przyjmowała uprzejmość pikolową grzecznie, nawet z miłym uśmiechem, darząc chłopca sutemi napiwkami.
Dziś Julek zdobył się na czyn. Naręcz kwiatów, kupioną za uzbierane pieniądze, wręczył swej ukochanej
w chwili, gdy zdejmował z niej okrycie. Był przytem tak wzruszony, że wytrącił z rąk szambelana laskę i nie zauważył nawet, że pod nogi gości wypadł z kwiatów i przepadł bilecik, na którym pod wyszczególnionem imieniem i stanowiskiem („Juljan Wyskoczył, starszy pikoi gabinetowy”) wykaligrafowane było parę wzruszających i zupełnie oryginalnych sentencji: „Miej serce i p acz w serce”, Kochać — to znaczy cierpieć”, „Za jedne spojżenie oddałbym swe mienie”.
Ale oto znów, znów napiwek! Tylko napiwek!
Paliła Julka ta stumarkówka. Postanowił sobie, że kupi za nią dynamitu i wysadzi się w powietrze. Ale przedtem przejedzie się dorożką pod oknami mieszkania Boginki, by zobaczyła nareszcie, jak powinna wyglądać zrozpaczona i zakochana twarz.
W mrocznej komórce płakał, ocierając oczy i nos służbową serwetką.
Rzucił okiem na półkę, na której stała wielka butelka z napisem „Terpętynna”.
Śmierć kiwnęła na chłopca kościstym palcem. Zdecydowanym, mężnym ruchem, mając krtań pełną łez i jęku, chwycił Julek flaszkę i zbliżył ją do ust. Już za se* kundę może okropna trucizna zaczęłaby szczypać desperata w język i podniebienie, gdy oto czyjaś brutalna, świętokradcza, nawet majestatu śmierci nie szanująca dłoń (Julek w pierwszej chwili myślał, że to djabeł przyszedł po jego duszę) wyrwała butelkę z rąk samobójcy, postawiła ją z powrotem na półce i z furją dorwała się do ucha pikolowego.
— Cembale jeden! — pienił się głos właściciela restauracji. — To ja dla ciebie terpentynę trzymam? Wyżłopiesz ją,, a ja z czego będę robił dla swych gości absynt szwajcarski? Ruszaj mi do roboty, k o n d Iu!
Julek nienaturalnie szybko, zważywszy na brak miejsca i czasu na rozpęd, wyfrunął z komórki, zlekka pieszcząc dłonią prawe, jak róża ponsowe, ucho.
Za chwilę był już na kurytarzu, nosił potrawy do gabinetów, wymachując serwetką, żegnał gości i w kuch” ni, w tłoku pikolów, wołał:
— Panie szefie, to ja stalowałem sarninę. Co? Owszem, może być i z barana, bo gość już jest gotów. Dwa razy… Nie pchaj się pętaku, bo, jak mi honor miły, zostawię ci pod okiem cynober! Panie szefie, dwa razy
nalesońskie, dwa d e w a 1 a j e. Raz karp z wody, tylko, żeby niebardzo już śmierdział, bo to dla pana redaktora. O, może być ta porcja, której nie chciał jeść pan szambelan.
Przepyszne, pokrywane śmiechem słuchaczów arcydzieło rotmistrza, przerwał niespodziewanie ostry krzyk Protti’ego. Włoch, jak zwierz rozjuszony, rzucił się na Chęcika i schwycił go za ręce.
— Tu sei mio finalmente! Bersaglieri! Do mnie! Trzymać go!
Powstało zamieszanie. Zdumiony kawalerzysta bezskutecznie starał się wyrwać ze stalowych objęć rozjuszonego Ricco, bez przerwy wykrzykującego swym wysokim głosem całą encyklopedję włoskich łajań i przekleństw.
— Co się stało? — pytała przestraszona Boginka.
— Che voi fate, per bacco! — ryczał do ucha Włochowi Rochowski.
Do potoku przekleństw, wylewających się z ust Prot” tiego, przyłączył rotmistrz swój własny strumyczek włosko-niemiecko-polski, z każdą chwilą rosnący w siłę i wyraz. Z dwóch słowotrysków można było się domyśleć, że nie” oczekiwani wrogowie załatwiają jakieś stare porachunki.
Spłoszeni goście ze zdumieniem patrzyli, jak Ricco i Chęcik, nie zamykając ani na chwilę ust, siedli nagle na krzesłach, prawe łokcie wsparli o stół, kiście rąk spletli w uścisku i w szalonym wysiłku mięśni zadygotali.
Rozpoczęła się walka na rękę.
Interwencja Boginki położyła kres krzykom, gestom i trudnemu do zrozumienia turniejowi. Po kilku chwilach dąsów strony uchwaliły oddać swój zatarg do rozpatrzenia obecnemu gronu gości.
Z opowiadania Włocha dowiedziano się, że wiosną roku 1917-go podporucznik Protti, podczas wywiadu na froncie, wziął do niewoli patrol austrjacki. Dowódca ujętego oddziałku, spieszony oficer huzarów, jak się okazało, zupełnie nieźle władał językiem włoskim, przed wojną bowiem służył w jakimś pogranicznym garnizonie. Zawiązała się rozmowa; jeniec do tego stopnia podobał się Prottiemu, że otrzymał zaproszenie na wieczerzę do menaży sztabu dywizji. Tam huzar bawił oficerów doskonałemi witzami wiedeńskimi, naprędce tłumaczonemi na język włoski. Zwłaszcza koncert „pyscaito“, czyli naśladowanie dźwięków orkiestry, wzbudził w klubie śmiech i wesołość, trudną do opisania. Muzykalni Włosi umieli ocenić dowcip muzyczny, bawili się wyśmienicie, wlewając w siebie i w gościa ogromne racje wina.
Późno w noc, po skończonym koncercie, gdy oficerowie sztabowi rozeszli się, Protti, niezupełnie pewnie
trzymający się na nogach, zaprowadził jeńca do swej kancelarji i tam rozpoczął badanie, przerywane dowcipami i śpiewem. Wszczął się wesoły spór, kto ma więcej siły w kiściach i ramionach, po których rozlała się już senna ociężałość i przesyt winem. Jeniec i Protti zczepili się w walce na rękę. W ciągu zmagania się tych naprawdę krzepkich zapaśników, jeniec, najwidoczniej przytomny ; i tylko pijanego udający, nagle szarpnął się, okręcił głowę Prottiego zerwanym ze stołu dywanem, błyskawicznie chwycił czapkę i pelerynkę włoską, a ze stołu jakieś papiery — i skoczył w czerniącą się za oknem noc.
Pognał za nim wściekły krzyk Włocha w towarzystwie kilku strzałów rewolwerowych. Pościg nie dał żad-nych wyników. Podstępny Austrjak, korzystając z wyjątkowo ciemnej nocy i z zagrabionych szczegółów uniformu j włoskiego, zdołał zbiec, co było tern łatwiejsze, że skalisty teren, pełen urwisk i rozpadlin, oraz bliska linja frontu sprzyjały śmiałemu przedsięwzięciu.
Koncert „pyscatto” zdemaskował uciekiniera. Włochowi, w którym wino zmieszało się ze wściekłością, z trudem udało się wytłumaczyć, że jeniec jest obecnie oficerem armji polskiej i że wszelkie prawa Ricca do niego wygasły.
— Per bacco! Prawa wygasły, ale bynajmniej nie wygasł wyrok, na którego zasadzie za ucieczkę tego ptaszka skazano mię na miesiąc odwachu. Początkowo miałem karę odbyć po zawarciu pokoju, ale prokurator na moją prośbę termin odłożył do czasu mego powrotu z .Polski.
Rotmistrz westchnął żałośnie.
— Panie poruczniku, co tam areszt! Pański strzał zabił moje szczęście rodzinne.
— Jakto? — dziwił się Rochowski.
— Potem, jak wyskoczyłem przez okno i podnosiłem się z ziemi, jedna z kul trafiła w mą papierośnicę, niszcząc na niej minjaturowy portrecik narzeczonej. Wyobraźcie sobie państwo, rodzice mej niedoszłej żony, miast się cieszyć do warjacji z mego ocalenia, wyskrobali sobie wniosek z pięty, ponieważ głowa takich głupstw zrodzićby nie umiała, więc wniosek, że wypadek z papierośnicą jest najwidoczniej złym znakiem, ostrzeżeniem, przepowiednią nieszczęścia. Nie pomogła moja zdumiewająca argumentacja, nie wskórał nic krzyk zrozpaczonego serca, przesąd zwyciężył i oto, dzięki niegodziwemu Włochowi, nie jestem właścicielem trzech folwarków, dwuch gorzelni oraz jednej żony.
— Widzisz zatem, rotmistrzuniu — zawołał Rochowski; — niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Wprawdzie ominęły cię majątki, aleś zato nie stracił cnoty kawalerskiej, która niech ci służy do śmierci.
A po chwili:
— Kochany rotmistrzu! Mianuję cię honorowym okazem pierwszej klasy. W katalogu moim zajmiesz miejsce Nr. 183, wolne z powodu wykreślenia z listy pewnego niedowarzeńca, któremu się -zdawało, że jest nie osłem i półgłówkiem, lecz automobilistą.
O skończeniu po raz drugi przerwanej walki na rękę już nie myślano.
Bożek jeszcze podczas starcia się Włocha z Chęcikiem opuścił ucztę, uprzedziwszy Boginkę że udziału w porannej wycieczce automobilami nie weźmie.
Powrócił do domu i siadł przy biurku. Za oknami spała gorąca letnia noc. Wino szumiało w głowie, lecz nie zdołało stłumić wewnętrznego jęku, przeciwnie, te; cichy, przeciągły głos, przypominający artyście o zbliżającej się samotności i ruinie Gontyny, od czasu do czasu teraz zmieniał się w krzyk, przed którym niepodobna byłe uciec, gdyż wypełniał sobą każde drgnienie myśli, całą duszę, noc, świat i niebo.
Podobny był do ech pieśni, jaką nosił Bożek w sobie w tych huraganowych czasach, gdy strach i nienawiść dyktowały mu sonety o czarnych astrach i marzenia o śmierci Kossana.
Od tego czasu przeważnie milczały struny twórcze. Bożek wszedł w życie, jak mówił, petitowe, toczące się korytem wąskiem, jak szpalta druku. Nauczył się pisywać dla wyczerpanych z pomysłowości filarów kabaretowych. Utwory Bożka głaskały upodobania widowni, żonglowały umiejętnie sztucznym ogniem, sentymentem, pornografją i łatwą satyrą, lub drapały nerwy, „robiąc “ wstrząsy i nastroje. Krótko mówiąc, Bożek wżył się w smak tłumu, żył z duszy tego tłumu i z tą duszą nawet jakby się zżył.
Dla Boginki pisywał kunsztowne w formie drobiazgi, które artystka deklamowała, bardzo często z towarzyszeniem fortepianu. Czasem w takim bukieciku trioletów, rond i scherz dzwonił żywy smutek autora i poezja. Artystka nie zawsze zdołała dostrzec ten maleńki dzwoneczek żywego sentymentu — i na estradzie Młyna nieświadomie bawiła się smutkiem Bożka, jak cackiem misternem.
Zdarzało się jednak, że Boginka odnajdywała w napisanym dla niej „numerze“ coś, co jej oczy mgłą wzruszeń zaciągało. Podchodziła w takich razach do Bożka i z uśmiechniętą irytacją mówiła.
— Ee! Przecież w tym sonecie natknęłam się na prawdziwą sztukę! Baj spokój, Bożku, nie pisuj takich rzeczy: przecież sztuka tak wykoleja i utrudnia życie codzienne..,
I głosy twórcze wówczas milkły. Jeżeli się odzywały, to tylko cicho i pokryjomu, młodość niedawną nucąc po kącikach duszy. Bożek żył jednostajnie, spokojnie* niemal szeptem. Dawne natchnienia, jak martwe wulkany* milczały. Poemat „Czarne Astry“ spłonął we własnym ogniu. Był to ostatni wielki wybuch. Dziś z poematu pozostała szczypta czerwonego popiołu, fałda w brwiach Boginki, mogiła Kossena na Powązkach i rumowiska w duszy Bożka.
Tak, lata ubiegłe…
Rzutem tęsknoty dopadł Bożek cmentarzyska wspomnień. Błysnął mu miraż orlej młodości, wędrówki apostolskie po zrudziałych od deszczu i słońca podwórkach, napad bandy grajków na zespół artystów, kameowa główka dziewczęca na tle galerji starców w przytułku św. Ambrożego, koncert w karczmie wobec najdostojniejszego audytorjum z zaświatów, chwila obcowania z wiecznością i improwizacja zbiorowa, przez Boga chyba prowadzona…
A teraz? Teraz nic.
— Czyż jestem tak pusty, jak… Jak życie mojej przyjaciółki?
Przestraszył się tej pustyni, jaka go otaczała. Poczuł w sobie głód sztuki. W omdlałej i ospałej duszy nieśmiało szepnęło natchnienie.
Siadł ao windy i po chwili był już przy fortepianie w szklanej Gontynie na szóstem piętrze.
Gdzieś, w głębi czarnej dekoracji nocy, ozdobionej w górze kwiatami gwiazd, a w dole mrowiskiem świateł sztucznych — tliła się cicha jeszcze zapowiedź bliskiego świtania.
Na ulicy, brzaskiem złoconej, zabrzęczał samochód.
Kilka chwil przytłumionego warczenia windy, po linie stalowej, jak potworny pająk, wspinającej się w ciemnym szybie, trzask drzwi — i w Gontynie stanęła Boginka.
Bożek nie zauważył, że narzeczona Nowaczka miała na niepokojąco bladej, nieruchomej twarzy piętno strachu. Wokół jasnych oczu powstał cień niebieski, a w kącikach ust zebrały się dwie głębokie fałdki.
Milcząc, siadła na otomanie i wpatrzyła się w rozsuniętą szklaną ścianę, za którą w różowych mgłach rodziła się zorza poranna. W ciemnej jeszcze, jak wąwóz, ulicy, leżącej u stóp Gontyny, na zakurzonych, sztywnych kasztanach warjowały z radości zgraje wróbli.
Bożek też podążył wzrokiem do okna, gdzie świt malował dachy i kominy delikatną liljową barwą.
— Sądziłem, że wycieczka autem potrwa dłużej…
Boginka wstała.
— Dobranoc ci, Bożku.
Już była we drzwiach, wiodących do jej mieszkania, gdy zatrzymał ją nieśmiały głos.
— Nim zejdę na dół, do siebie… Może chcesz… Napisałem ci coś na pożegnanie z Czarcim Młynem.
W zmęczonych oczach dziewicy przemknął cień przykrości. Chciała coś powiedzieć czy też krzyknąć, ale cięż-f ko, w jakiemś żałobnem milczeniu, siadła na otomanie.
I czekała.
Muzyk znów podszedł do fortepianu. Z przyciśniętych tłumikiem strun wybiegł szept melodji, splótł się ze słowami Bożka i szedł w jasnych blaskach świtania do Boginki.
Co było w tej pieśni, mówionej przez nachylonego nad klawjaturą artystę?
Nie wiem. Boginka również nie wie, choć otworzyła odrzwia swego straszliwego znużenia i witała ten pochód dźwięków, słów i blasków. Oblały ją strumienie powietrza i zapachy wiosny.
Panorama ogromna przed nią się roztoczyła. Lasy, pola… Niebo takie niebieskie i wysokie, w obłoki zdobne. Tyle barw! Tyle świateł! Tyle ruchu w tern wiecznem i życiu! Tyle Boga w każdej iskierce słońca!
Gdzież ona to wszystko już widziała? W dzieciństwie, po łąkach i sadach hasającem? W modlitwie, z wiecznością kiedyś rozmawiającej? W snach, zgniecionych już ciężarem rzeczywistości?
Z mrocznej ciszy, nie martwej, lecz zapowiedzi ruchu i kolorów pełnej, zaraz pewnie wychyli się Stwórca i pójdzie w świat, błogosławiąc lasom, dolinom i rzekom.
Czy Boginka słuchała Bożka? Nie, raczej siebie samej, olśnionej, samotnie stojącej wśród tych świateł, dźwięków i ruchu, jakie pieśń Bożka dokoła niej stworzyła.
I Boginka z przerażeniem widzi, że tyle lat w zaduchu ciasnych trosk i małych pragnień żyła. Że śniła o przyziemnej wolności, niskich lotach i o wygodnych podróżach na płytkich wodach.
Tyle lat! Tyle cieniów! Czem powita Pana, po polach wysłonecznionych idącego? Czy tą stęchlizną piwniczną grzechów w zakamarkach duszy pochowanych?
— Bożku! — zawołała nagle. — Słucha}, ja nie wyjdę za Nowaczka.
Nawet nie spojrzał w jej stronę.
— Teraz nad Wisłą wprawiałam się w kierowaniu samochodem… I przejechałam Burego Psa… Biegł do mnie z powitaniem… Nawet nie jęknął. Gdy zatrzymałam maszynę, Bury Pies miał już sztywne łapy i nieruchome oczy. Zabiłam go… To bardzo zły znak dla mnie. Tak mi jakoś nieznośnie i ciężko i straszno…
Na twarzy Boginki drżało przerażenie. Takiego napięcia męki Bożek nigdy jeszcze nie spotkał na świeżej, nieco zbyt ostrej w wyrazie twarzy przyjaciółki.
Znów odezwał się fortepian, znów Bożek coś mówił.
Co mówił? Czy ja wiem! Ale Boginka poprzez wirujący ‘świat dźwięków i słów widziała swoje zjawy.
… Wyszedł wreszcie ze złocistych zbóż. Ma oblicze tak nieskończenie łagodne, że nawet słońce w obłokach się schowało, by świętych oczu natarczywym blaskiem nie razić. Powitały Go radośnie, jak ojca i przyjaciela, rzeki, kwiaty, trawy, motyle, ptaki. Zakotłowała się na świecie radość przeogromna, świąteczna. Wysypało luda co niemiara z chałup, pałaców i zapylonych, dymami fabryk od słońca odgrodzonych miast. Mrowia nieprzebrane, a wszyscy cieszą się, jak dzieci, aż płaczą z radości.
Cóż to za święto dzisiaj? To tysiąckroć wypędzany r Bóg wraca po raz tysiączny i pierwszy.
Gdzieś z gontyn, pleśnią zieloną pokrytych i z gajów, muzyką legend rozbrzmiewających, powychodziły bożyszcza proste, jasnowłose i niebieskookie, uśmiechnięte dziecinnie.
Po raz tysiąc pierwszy nietoperze i skorpjony uciekały w popłochu przed triumfalnem wnijściem Boga, po raz już nie wiem który powracającego z wygnania.
W tem powszechnem święcie tylko Boginka stała gdzieś na uboczu i zamiast radości kamień trwogi w piersi czuła. Czem przyjmie Pana? Jak Mu śmie spojrzeć w Je-Boską twarz? Jakiemi słowami powita?
A On tymczasem podchodzi od człowieka do człowieka, a z każdym o czemś mówi serdecznie i długo, a pomimo to… Tak, to dziwne i straszne: tak szybko, że już mil jony serc dobrocią swą zdążył obdarować i coraz bliżej jest Boginki.
Czem Go powita? Jak ukryje przed Jego oczami trąd grzechów? Ach, żeby móc te czarne pająki i mroki z sumienia swego usunąć i odkupieniem serce oczyścić!
— Słuchaj! — szybko woła dziewica. — Po zabiciu Burego Psa zerwałam natychmiast ze Stefanem. Czy ty wiesz, co to jest strach i sumienie? Nowaczkowi nie dałam żadnych wyjaśnień, tobie jednak powiedzieć muszę… To ja kiedyś wbiłam nóż w mogiłę Kossana…
Głowa, Bożka nawet nie drgnęła. Skupił się dokoła niej nimb świtu. Muzyk nie słyszał może nawet słów Boginki. Pewnie, że nie słyszał, gdyż mówił dalej, a ona znów oglądała swoją duszę.
…Tak, Pan się zbliża. Dzwony biją, kwiaty pachną, trawy wyprostowują się na Jego spotkanie. Już zwiedził świątynie cudzych bogów, już uświęcił je Swym uśmiechem, już poszły za Nim bóstwa, by apostołować Panu i nieść chwałę Jego po niwach i borach.
Już jest obok, tuż… Gwarzy swobodnie i wesoło z jakiemś dzieckiem, zagląda do oczu, w białe swe dłonie małe rączki ujmuje. Już odchodzi i wzrokiem, jak niebo południa jasnym, Boginki szuka…
— Bożku — drętwemi wargami woła dziewczyna, mrużąc oczy, bo w pąku zórz wykwitło już słońce, w mgłach, tam, za rzeką i przedmieściami się kąpiące. — Kossan był szpiegiem niemieckim. Pamiętasz tę straszliwą noc jego upadku? Po przedstawieniu poszłam do niego, ale zastałam już tylko śmierć… A na stole list do policji.,. Oskarżał się o udział w jakimś spisku.
Bożek nie oderwał rąk od klawjatury.
— Zaczekaj jeszcze — drewnianym głosem mówiła, broniąc się przed wspaniałą topielą światła. — Miałam klucz od jego mieszkania… Bywałam często u Kossana. Zaczekaj, Bożku. Ja, widzisz, byłam jego kochanką…
Młode słońce pławiło się w jędrnem i sprężystem powietrzu. Dachy domów gamą odblasków, a długie, smutne i zadumane kominy fabryk chorągwiami dymów witały poranek, tryskający coraz donioślejszym, z miljona dźwięków złożonym poszumem.
To warczało ogromne koło rozpędowe pracy.
— Więc widzisz, jakie to głupie, podłe nieporozumienie, ta legenda o mojem dziewictwie. Oh, jak ja tego człowieka wciąż jeszcze nienawidzę! Za jego śmierć, za jego haniebne rzemiosło, za pasmo nocy moich, w męce spędzonych, za chwilę tej z tobą rozmowy, za moją przyszłość pustą, samotną i martwą…
Boginkę nagle zbudził z tego porywu jej własny .głos, w którym wiła się i szalała nienawiść.
Spojrzała przytomniej. Przetarła oczy i podeszła do rozsuniętych szklanych ścian Gontyny.
Nad światem roztoczył już swe złote skrzydła Boży Dzień. Od dalekich pól powiało rosą, zdrowiem i siłą. Dzwoniąc po betonie chodników, szybko biegły w różne strony jakieś postaci, jakby z tej unoszącej się w powietrzu siły i zdrowia zrodzone.
Dziko i fałszywie, głosem upiorów, w wąwozie ulicy pijana piosenka ochrypłych głosów splątała się z dudnieniem gumowych kół powozu i kląskaniem kopyt końskich o drewniane bruki.
Gdzieś daleko, na tle wielorakiej wrzawy, rozległo się kilka urywanych kapryśnych okrzyków. To wołała pewnie zasmolona, spracowana lokomotywa albo na parującej ciepłem snu popielatej Wiśle żwawy, Jak szczenię, parowczyk zaszamotał się i pociągnął za sobą śmieszne stadko uroczystych, czarnych, pękatych berlinek.
Boginka oderwała oczy od przepysznego obrazu intronizacji słońca, znów obejmującego panowanie nad światem, bezszumnie przysunęła się do martwego już fortepianu i zbliżyła swą poszarzałą ze zmęczenia twarz do milczącej szpakowatej głowy przyjaciela.
— Nie wyjmuj mnie już z Czarciego Młyna. Zostanę tam… 1 za ciebie też nie wyjdę, Bożku. Nie trzeba, prawda? Zbyt wiele zmor stanęło na drogach naszych..^
I po chwili z uśmiechem, w którym krzywiło się niezadowolenie, senność, zawód, a nawet,trochę ukrytej złości, prosiła:
— I nie pisuj takich rzeczy, jak ta… Sztuka tak utrudnia zwyczajne, codzienne życie…
Czarci Młyn. Część 3. Koniec opowiadania.
Materiał pobrano z Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej.