Psyche Łowczanka
Drobny majolikowy zegar wyśpiewał z etażerki naiwnym dyszkancikiem godzinę dziesiątą. Siedział Szczerbowicz bez ruchu w spienionych tkaninach łoża, tępym wzrokiem wodząc po Iiljowych mebelkach, rozrzuconych w kwiecistem wnętrzu gustownie urządzonej sypialni kobiecej.
– Że jestem Michał Szczerbowicz, urodzony nieopatrznie w r. 1890, rzeźbiarz, malarz, poeta, myśliciel
Potem tonem poufałego zapewnienia.
– Pan dyrektor żyć bez pani nie może i dlatego gniew jego długo nie potrwa. O to moja dobra pani
powinna być spokojna. Zresztą udało mi się wytłumaczyć panu dyrektorowi, że listy jakiegoś rzeźbiarza, listy pozostające bez odpowiedzi, tylko w oczach warjata mogą uchodzić za objaw niewiary pani…
Oświadczenie to zirytowało doszczętnie Szczerbowicza, gdyż nie było w niem nic, coby mogło choć jedną iskierką rozświetlić mrok zagadki.
– Gwiżdżę na dyrektora! – krzyknął dźwięcznie, wsłuchując się w timbre swego głosu. – Gwiżdżę na wszystkich dyrektorów świata całego! Zrozumiano, mój zbyt zadarty różowy noseczku?
Ciemny pukiel włosów, spadając na czoło pokojowej,
ukrył zmarszczkę zniecierpliwienia. Duże, choć dobrze utrzymane ręce drżały, ustawiając na toalecie kondygnacje ozdób i drobiazgów.
– Rozumiem. Ale, gwiżdżąc na dyrektorów świata całego, moja pani nie powinna zapominać, że krawcowa ma przed wieczorem przyjść z rachunkiem, że fryzjer czeka od tygodnia na pieniądze, że komorne jeszcze nie zapłacone… A i ja również nie mogę się doczekać zasług…
– Tego jeszcze brakowało – pomyślał niechętnie Szczerbowicz. – Niezałatwione rachunki! Widocznie jakaś rozrzutną dusza, chcąc uciec od wierzycieli, mnie w swojem zadłużonem ciele podstępnie osadziła. Rachunki.,. Oczywiście, nie moje, gdyż gdzie są długi, tam fest kredyt, A że mnie nikt jeszcze nigdy kredytem nie obraził, zatem prosty wywód, ujęty w następującą formułę: ustalamy z niezachwianą ścisłością, że ja nie jestem zupełnie ja.
— Gniew mojej pani—rzekła z goryczą i wyniosłością — bywa drażniący i niesprawiedliwy. Wobec tego raz jeszcze oświadczam, że spinek nie wzięłam, tembardziej, że je pani już dla nieznajomego rzeźbiarza przeznaczyła. Jeżeli pani i teraz mi jeszcze nie wierzy, to proszę o zapłatę, a nawet dziś najchętniej rozstanę się ze służbą… Rozsądna a uczciwa dziewczyna zawsze znajdzie godziwą pracę. Ot, wczoraj naprzykład, ten kulawy weterynarz z przeciwka oświadczył mi się i prosił uroczyście, bym poszła do niego na utrzymanie…
— Tak, ona mię zrozumiała dokładnie. Nieba wysokie! Znikąd światła! Niemniej jednak kawa pachnie wspaniale, a ciasto wygląda urodziwie. Niezależnie od tego, kim jestem i co za czart osadził mię w tem zadłużonem Eldorado, śniadanie słusznie mi się należy.
I pieścił apetyt porannemi smakołykami.
— Jeszcze dwa nowe pewniki podejmuję się sformułować. Pierwszy: posiłek był wyborny, choć zgoła niepotrzebnie bezmięsny i bezalkoholowy. Drugi: moja panna służąca, aczkolwiek zgubiła jakieś spinki (a to gałgan! Pewnie złote!) i przez to naraziła mię na duże straty, działa na mnie jednak w kierunku wykonywania jak najprzyjaźniejszych gestów… Gdybym jeszcze mógł się dowiedzieć…
Przeciął swą myśl radosnym okrzykiem.
— Prawda! Przecież w tej grotce Wenery mam całą serję luster. Moje dzisiejsze wcielenie, sądząc z różnych oznak, między innemi z jakiegoś dyrektora, musi być piękne i stale w Warszawie mieszkające, to znaczy, że ja je muszę znać, jeżeli już nie osobiście, to z widzenia…
Wyskoczył z pod Iii jo we j kołdry i boso sunął ku wielkiemu trójramiennemu zwierciadłu.
…Na gładkich powierzchniach luster, w nieskończonej amfiladzie lila wnętrz, stała ona, tłumem sióstr bliźniaczo podobnych do siebie otoczona. Zwichrzony w rannym nieładzie turban włosów miękko, pozłociście się rozsypywał. Pod przezroczystą koszulą różowiła się młoda świetność kształtów.
Szczerbowicz blady i milczący, wstrzymując oddech, łapczywie żłopał wzrokiem zjawisko. Poruszył się—-i na zwierciadlanych taflach odbicie odpowiedziało tym samym ruchem. Zbliżył się do lustra, badał zdumioną, wybladłą twarz w łunie świetlistych oczu. Silnie szarpnął zawojem włosów—i oto ciepła zasobność żółtawych lśnień zasypała mu plecy, ramiona, szyję.
Z płyt srebrzystych spoglądał niezmierzony tłum o jednym jedynym, mil]on razy powtarzanym typie jej, Klary Łowczanki.
Kucnął Szczerbowicz na dywanie, usiłując doprowadzić do porządku ponownie splątaną zdolność myślenia.
— Tak, teraz nareszcie zrozumiałem. Stałem się istotą, którą pokochałem całą orkiestrą swych uwielbień. Wiem juz, że mnie niema, ale za to jest inne ja, niepokojące, zaczarowane, upragnione, nieskończenie odległe, męczące, piękne w wyniosłości swej i chłodzie… I to wszystko, nie chwaląc się, jestem ja.
Znów stanął przed skrzydłami ogromnego potrójnego lustra. Policzki trysnęły czerwienią wypieków, suche usta pękały, ciemniały rozszerzone źrenice. Fale dreszczów targały tłumem rozpłomienionych żądzą odbić. Obnażone ręce co chwila łakomie prężyły się i, natrafiwszy na zimną, trzeźwą powierzchnię szyb, bezsilnie opadały wzdłuż bioder. Pierś szalała w gorącym oddechu, a po mistrzowsku, najwidoczniej z olbrzymim nakładem starań i pracy wypieszczone palce, nieprzytomnie darły przezroczysty batyst koszuli.
Ciężkie, jak stary miód, chwile samoubóstwienia przerwało dyskretne chrząknięcie.
Obejrzał się Szczerbowicz i aż ostro krzyknął z bolesnego otrzeźwienia.
Oparty o białą kolumnę z wazonem azalji, w pozie wykwintnie niedbałej stał nieznajomy. Był zupełnie nagi. Zmięty wieniec skrzywił się na bakier na przedziwnie sklepionej, kędzierzawej i wyraźnie już siwiejącej głowie. Twarz piękna tą urojoną pięknością, wysnutą z wyobraźni twórczej świata greckiego. Klatka piersiowa, zarys ramion i nóg, szyja, wszystko to było raczej słodką a poważną melodją nierealnie doskonałych linij.
— Och, ja wiem, że to śliczna kobieta! — wesoło oświadczył nieznajomy, wzrokiem liżąc stojącą przed lustrami postać.— Bardzo ładnie wszystko, tylko to nienie-wieście rozdęcie nozdrzy i do pewnego stopnia też nieumiejętność obchodzenia się z własnym biustem psują mi nieco ogólne dodatnie wrażenie. Ale to nic. W miarę, jak się przyzwyczaisz do nowych warunków, przyjdzie poczucie harmonji. Zresztą tego poczucia Szczerbowiczowi nigdy nie brakowało. Nikt tak świetnie, jak on, cudzych pomysłów nie rozpuszczał w wodzie własnych rymów, nikt tak sprytnie nie przeklepywał cudzych natchnień na swoje własne kartony, glinki, gipsy i terakoty…
— Choć jeszcze nie wiem kto, ale dam zaraz w pysk— ostrym sopranem wykrzyknął skaleczony szyderstwem Michał, — Jak trafił nagi opryszek do mego mieszkania?
Nieznajomy stanął tuż obok Szczerbowicza w olśnię-wającej krasie swego wzrostu.
— Podoba mi się taki wybuch zadraśniętego poczucia własności. Moje przewidywania okazały się słuszne: Szczerbowicz ma w sobie tyle własnej kobiecości, że wszędzie, we wszelkich sytuacjach i na każdem miejscu czuć się będzie, jak u siebie w domu, tembardziej, że najgorzej właśnie czuje się w swym domu,.. 0 ile domem nazwać można od dwóch miesięcy niezmywany i niefro-terowany pokój… A ja, muszę się przyznać, jestem już trochę do kobiecości zrażony.
— Kto pan jesteś?—pienił się Michał.—Proszę stąd się wynosić!
— Nie trzeba krzyczeć — upominał nagi. — Piękna kobieta powinna pamiętać, że przedewszystkiem musi być piękną. Nie poto dokonałem śmiałej operacji, byś miał, a właściwie miała, drapać moje uszy źle nastrojonym krzykiem. Kim jestem? Tym, który podobno jest złotą gałką na osi życia ludzkiego. Gałka ta, jak słońce, promienieje blaskiem najwyższej mądrości, sensu i uroku. Jam jest ten, który miał być raczej bóstwem, przedmiotem tęsknot do doskonałości, srebrnoskrzydłą chimerą poezji, własną swą, niezwałczoną przez nikogo logiką się rządzącej — a zostałem patronem wszelkiego rodzaju gałgaństwa, głupoty i przyziemności.
— Niezadowolenie? Ikar w zamtuzie? Archanioł w oborze? Ostatnie, w jaju zduszone, pisklę romantyzmu? Bohater zgoła? — bąkał ironicznie Michał, coraz bardziej poddając się wrażeniu, że tę boską głowę gdzieś kiedyś widział, czy też przeczuł.
— Zapewne,—tłumaczył łagodnie nagi—kto tyle stuleci wytrwał w zaduchu, zestarzał się, zwiądł a nie zatracił pragnienia powietrza, wolności i światła — ten chyba zasługuje na rangę bohatera.
Szczerbowicza ujął lekki śmiech, brzęczący w głosie nieznajomego.
— Czy to pan jest autorem tej maskarady?—spytał.
Piękny nagus kiwnął głową.
— To możebyśmy już ją skończyli. Muszę być sobą, mam na mieście ważne interesy do załatwienia.
— O nie! — zaprotestował przybysz. — Trzeba zastosować się do nowych warunków pooperacyjnych. Interesy Szczerbowicza załatwiać będzie Szczerbowicz? Łowczanki zaś sprawy—ona sama, to jest ty. W gruncie rzeczy nic przeraźliwie wielkiego nie zaszło. Urzeczywistniłem jedynie pragnienie Szczerbowicza, a to dlatego tylko, że jestem jego dłużnikiem. Nikt tak, jak on, nie odgadł mej istoty, nikt mnie tak nie pojął, w formę nie ujął.
Michał w coraz większem natężeniu uwagi badał twarz nieznajomego. Od pierwszej chwili nie mógł zapanować nad wrażeniem, że tę głowę o zmęczonej twarzy, o gnuśnym cieniu w fałdach ust i we mgle znużonych oczu, że ten dysonans doskonałości linji i znudzenia czy też lenistwa w wyrazie —jest mu skądś znany. Nie, nie tylko znany, lecz nawet bliski. Coś jakby dawny, zaniechany pomysł, dziś znów zmartwychwstały i potężnie dopominający się urzeczywistnienia. Tak, te fałdy w kącikach ust, schmurzenie śmiałych brwi, ciężar powiek…Krzyknął Szczerbowicz. Poznał.
Nagi gość siadł na łóżku. Otoczył ramionami kolana i oparł na nich swój podbródek.
W porywie zaciekawienia Michał oglądał znajomą, z urojenia wyrzeźbioną głowę Kiedyś, a było to niezbyt dawno, po wysłaniu trzeciego listu do znajomej tylko z filmów i fotografji Łowczanki, listu, w którym dał wyraz swemu rozgoryczeniu do wzgardliwie milczącej kobiety, pełen zniechęcenia, smutku i żółci ulepił o zmroku posążek Erosa. Kochanek Psyche siedział na ławeczce, zgięty, jakby pod brzemieniem nie wysłowionego zmęczenia. W twarzy wił się grymas nudy, stępienia i wstrętu. Na głowie, w starganych włosach więdnął zmięty wieniec. Całość była tak dziwna, a zarazem odpychająca, że autor postanowił ją gestem szyderstwa posłać znanej mistrzyni ekranu i miłości, Klarze Łowczance — w darze obłudnym za nieskorzystanie z oferty miłosnej artysty.
— Eros!
A ten bezwładnie opuścił głowę, połyskującą srebrnemi bitkami siwizny.
— Tyle już stuleci minęło od czasu, gdy tęsknota człowiecza umieściła mię w legendzie. Dziś na twarzy mam pajęczynę zmarszczek i piętno… Nawet nie sprośności. Nie, to jest wyraz śmiertelnego wyczerpania po miljonie wbrew swej woli niewyspanych nocy. I nie tylko nocy. Poprostu ściągnięto mię za kark z mgieł legendy i powiedziano: „Tyś jest Eros, z nami bądź i z nami się baw“. Miljon iluminowanych amplami nocy, poranków brzaskiem naświetlonych, dni, odgrodzonych od pełni słońca deskami okiennic i storami. Całe swe życie, sztuki piękne człowiek zapowietrzył ostrym zaduchem alkowianym. Gdziekolwiek stąpniesz—tak zwana miłość skwierczy, poci się, ślini lub gada, gada, gada! Furja lata nad światem. Człowiek z war jo wał na tle seksualnem: nic już poza, że tak powiem, rozrywką płci widzieć nie chce. Zupełnie jakby bogactwo życia zaczynało i kończyło się w łóżku, a duch twórczy osiadł na stałe w Phallusie i stamtąd, jak ze ślepej reduty, ogląda milczący, porzucony teren swej zabor^ czości, teren, któremu imię: Bezkres. To, że artysta przy-padkowo mię odgadł i w kształt właściwy wcielił, dopomogło mi do wyzwolenia. Uciekłem z zaduchu waszych dusz. Pomyśl tylko: bez przerwy, bez chwili wytchnienia trawić tysiąclecia na orgji z nigdy niezmieniającemi się potrawami! Karuzel wyuzdanej monotonji! Jednostajność najdzikszego zbydlęcenia…
Usta Erosa drżały. W oczach tańczyły iskry obrzydzenia.
— Człowiek, o ile go poznać zdołałem, jest to najwytrzymalsze, ale i najtępsze ze wszystkich zwierząt. Międlić przez tysiące lat wciąż ten sam temat, wysuszony, już dostatecznie wiciśnięty i pestek nawet pozbawiony, nic nowego nie powiedzieć, nie wymyśleć — to tylko on potrafi. Koń, muł albo zgoła osioł z mniejszym nakładem energji stworzyłby już sztuczną generację i pomyślał o przebudowie kosmosu. Czy dziwisz się, że uciekłem od duszy, waszej sztuki robaczywej i bezzębnej, zaślinionej, drżącej ze starości i rui? Oto zachciało się komu wykrzyczeć w wymydlonych już rymach, że noc mu wyje hymn pieszczot purpurowych, że jakaś ona ma usta z ognia i ciało zamszowe, a on na jej widok dostaje parcia na miłość i ataku swędzenia… I to się nazywa: Erotica, Dlaczego? Czemu nie Bestialica? I może myślisz, że owa tęsknota do irchy ciała rozsadza jaką szeroką pierś młodego gladjatora, tętniącego przemocą i zdrowiem? Eheu! Spojrzysz, a to mizerja sztucznozębna na cienkich nóżkach i z podsiniałemi od wytępnej samotności oczami. W czaszce ma bawełnę zbutwiałą, w żyłach zupę rumfordzką a w sercu wronie oko. I owe zwietrzałe rymy, ta mętna wydzielina galaretowata mojem imieniem ma być chrzczona i pod mojem wezwaniem wytwarzana? Dość mi żyda, w diablim młyńcu kręcącego się dokoła narządu płciowego! Zrywam z przeszłością. Wezmę się do uczciwej pracy: zostanę misjonarzem, apostołem ascezy i autokastracji, palaczem okrętowym, praczem więziennym lub ludożercą, byle tylko nie widzieć, nie czuć się w tej cloaca maxima, nie wiem czemu zwanej przez was miłością.
— Wszystko to pięknie — rzekł Szczerbowicz, gdy wsiąknęły już w materace łoża echa wzburzenia erosowego.—Pięknie, nawet na istnienie tak przesadnej i świętokradczej opinji, moje bóstwa kalającej, zgodzić się mogę. Ale co ja mam wspólnego z twemi animozjami czy też z impotencją, ja, Michał Szczerbowicz, instruktor miłości? I czemu mnie, twórcy w sztuce a cezara w praktykach miłosnych, zdegradowano do stopnia kobiety?
Eros nie odrazu odpowiedział. Zamyślonym wzrokiem sięgnął gdzieś aż w jesień, uganiającą się po parkach za baletem zwiędłych liści.
— Mylisz się. Nie degradacja mężczyzny, lecz awans kobiety. A to nie wszystko jedno, gdyż na degradacji zawsze ktoś traci, na awansie zaś tylko zyska. Czemu dokonałem tego dzieła? Widzisz, bądź co bądź instynkty męskie we mnie istnieją, z czasem, gdy odpocznę, mogą mi nawet dokuczać, dlatego musiałem pomyśleć o stworzeniu dla siebie nowej Psyche, odpowiadającej mojej obecnej sytuacji i upodobaniom. Zważ: do jakiejkolwiek kobiety zgłosiłbym się, wszędzie spotkałbym się ze spazmatycznym okrzykiem uwielbienia: „Eros! Ah“ — z omdleniem i wyciągniętemi ramionami. I znów to samo, ciągle to samo. A jeżeli ostatecznie zapragnę styczności z kobietą, to tylko z taką, którą musiałbym zdobywać i to nietylko zdobywać, ale jej nie zdobyć w końcu. A taką kobietę, której nie zaimponowałby kochanek Eros, która dałaby mi rękojmię, że jej nie zdobyłbym taką, której tęgą, jasno skonstruowaną, a jednak wrażliwą, śmiało szerokie kręgi zataczającą duchowość widziałbym; kobietę, która, nawet upadłszy, podnieśćby się umiała i z upadku ozdoby swojej nie robiła, kobietę, z którą można byłoby głęboko wspólnie czuć, myśleć, rozmawiać, milczeć inteligentnie i utrzymać styczność na wspólnym wysokim poziomie; kobietę, któraby mnie nie znudziła i nie zdradzała, u której stóp bezpiecznie mógłbym zasnąć — taką Psyche, taką kobietę, musiałaby stworzyć, bo takiej kobiety nie było nigdy i niema. A jak stworzyć? Przez ziszczenie pragnień Szczerbowicza.
— Moich pragnień? — zdumiał się Michał, wdziewając na swe śliczne ciałko ciepły szlafroczek japoński i częstując nagiego gościa wełnianym pledem.
— Nie twoich, lecz Szczerbowicza, powtarzam. Czy nie pisał on w ostatnim liście do Łowczanki, że potęgą swej duszy w nią chce się wcielić, pochłonąć jej jaźń, jak ocean pochłania kroplę dżdżu?
Artysta machnął lekceważąco ręką.
— Przecież takich zwrotów nie bierze się serjo. Sądzę, że Eros, choćby nawet już cierpiał na rozmiękczenie mózgu, powinien wyczuwać takie różnice.
Wcielenie Erosa wzruszyło wspaniałemi ramionami,— Merci za niedołężnie skleconą nauczkę. Uprzedzam, że Szczerbowicz pędzi dalej swój niechlujny żywot, w obecnej chwili, powiem ściśle, drzemiąc, drapie się po plecach, ty zaś jesteś nadal Łowczanką z duszą zdławioną przez zwycięski najazd rzeźbiarza, który, mówiąc nawiasem, w zwycięstwo takie nigdy nie wierzył i nic o niem teraz nie wie. Zwycięstwo było tak gwałtowne i silne, że zatraciłaś siebie i czujesz jedynie władztwo swego okupanta. Znasz go dobrze, wszak jesteś jego kolonją, filją jego metropolji duchowej, od północy wiodącą samodzielny żywot. Ujrzymy ciekawe zjawisko: cząstka niechlujnego kabotynizmu i wagabunderji rzeźbiarza, zasymilowawszy zwyciężoną duchowość Łowczanki, da ładne, głębokie, modre, u kobiet nie spotykane blaski.
— Ciekawe!—mruknął Szczerbowicz, pogodzony już widać z losem i z narzuconą mu rolą pieknej kobiety. Dlatego też pewnie spokojnie wysłuchiwał ciężkich komplementów pod adresem swej metropolji.
— Więc skąd te blaski?—ciągnął Eros w tonie poważnego wykładu, zdobionego celową ilustracją gestów.— Niesłychanie ciekawe złudzenie optyczne. I moralne, bracie mój, i intelektualne! Świeczka łojowa w sali pałacowej nie rozprasza pomroki, jest niczem. W małej izbie już jest źródłem światła wystarczającem, a nawet obfitem.
— Pan nie cierpisz kobiet — przerwała, śmiejąc się zwyciężona Łowczanka.
— Fałsz!—oburzył się Eros.—Ja tylko ich się boję. A boję się przedewszystkiem kobiety niedokładnie, niezupełnie zwyciężonej, gdyż podejdzie z pozorami poddania* rozpłaszczy się na twej piersi, hymny śpiewając, a potem, gdy uśniesz.,,
Zatrzymał się. Widać było, że wolałby teraz uniknąć poruszonego przez siebie tematu. Ale po chwili, głosem szczególnie sztywnym i bezdźwięcznym, mówił.
— Gdy uśniesz… Rzekomo niechcący wyleje ci na ramię płonącej oliwy. Albo ucieknie… A może nawet z uśmiechem dziwnym zwycięstwa zwyciężonej kobiety— nożem gardło ci poderżnie…
Długi ruch ręką na poziomie krtani.
Łowczanka aż krzyknęła z lęku i obrzydzenia. W pamięci odżył korowód legend, pełnych niedomówień i komentarzy, legend nieśmiertelnie tęskniących za Erosem i Psyche.
Owinięty pledem nagus wesoło klasnął w swe biodro.
— Ot widzisz! Twój krzyk zgrozy wypływa z duszy wyższego typu, tej, której pragnąłem, a która mnie nie zawiedzie. W tobie kobieta zwyciężona jest dokładnie* wykarczowana, przemyta sublimatem i wypalona.
— Tak, ty nienawidzisz kobiety — ponownie zdecydowała aktorka z duszą wyższego typu.
Eros pokazał jej koniec języka. Widocznie irytował go ten zarzut.
— Nie lepszą mam opinję o mężczyźnie. Jeden z was bierze przemocą, drugi błaganiem, trzeci brzdąkaniem na mandolinie, cykaniem wierszydeł lub klepaniem gliny. A inny znów położy się pod drzewkiem przydrożnem i kwili, że jest umierający, zraniony, że serce mu pęka, jak gumowy balonik. Gdy usłyszy to mdłe kwilenie żądana kobieta i zbliży się nieco, zresztą z zupełną świadomością tego, co ją oczekuje, świadomością dobrze zamalowaną uśmiechem współczucia, wówczas nieszczęśnik z przedziurawionem sercem znienacka ułapi litościwą łydkę i nie wypuści, aż otrzyma wszystko, czego chciał. Tworząc twój typ, miałem na względzie nasz przyszły bezcielesny stosunek, wynikający z mego znużenia a twego wstrętu do mężczyzn.
Łowczanka gwizdnęła powłóczyście.
— Panie Eros! To coś jakby Evers…
Wcielenie idealnego kochanka skrzywiło się.
— Jeżeli zechcesz kiedy stosunek nasz opisać i opis cisnąć w sadzawkę literatury, to nie podpowiadaj krytyce, choćby nawet poważnie, czyj wpływ w sobie sama zwęszyłaś. Nie podpowiadaj, bo krytyk, zawsze przenikliwy i samodzielny, wskazówkom twym nie uwierzy i nawet błyskotliwie ci dowiedzie, że zgoła inne wpływy targają lejcami twej twórczości. A na dodatek jeszcze ci udowodni niezbicie, kto wpłynął na twe zwierzenie o odczuwanych w sobie wpływach…
Zamilkł. Zduszone wyrazem gnuśności piękno twarzy powracało. W oczach świeciła równa i jasna zorza pogody.
… Majolikowy zegar zasypywał liljową sypialnię kurzawą przejrzystych, jak pył kwietny lekkich sekund.
85
Oparty o białą kolumnę Eros, muskając ustami różową świeżość azalji, kwitnącej w ciężkim miedzianym wazonie, życzliwie przyglądał się swej ostatniej Psyche własnego wyrobu.
— Ciekawe — szepnęła Klara, widocznie delektując się w myśli niezwykłością swego położenia.
Cicho szczęknęły drzwi i młody głos pośpiesznie zawołał:
— Pan dyrektor wysiada z samochodu…
— Wszystkich dyrektorów na pal! — krzyknęła artystka gniewnie, aż Eros przezornie wsiąknął w kanapę czy fotel.
W Klarze zerwał się bunt. To nadjechał nietylko-jakiś tam nieznany dyrektor, ale i pan Łowczanki, władca, którego złotodajne kaprysy powinna najwidoczniej zaspakajać.
Oh, ten głupi pomysł Erosa!
Potrójne, niecierpliwe stuknięcie do drzwi, stuknięcie nieoczekujące odpowiedzi, poufałe, świadome swych przywilejów i znaczenia — i do pokoju wpadł łysawy, suchy mężczyzna. Gorącą czułością wzroku otoczył zwichrzoną głowę oblubienicy i stał we drzwiach—melancholijny, trochę rozżalony, przejęty słowami, które spływać mu zaczęły z ust cienkim strumykiem ulepku.
— Klaro!—rzecze pan.—Masz rację: żyć bez ciebie nie mogę. Wierzę, że pomiędzy tobą a tym niedokładnie myjącym się wygą, Szczerbowiczem, nic nie zaszło. Wierzę, żeś nie odpowiadała na jego pretensjonalne listy. Ale zważ, jak ja cierpiałem. Żałuję teraz, żem uległ pomrukom podejrzliwości i pozwolił sobie przejmować do ciebie adresowane listy. Tak cierpiałem, żem aż odszukał
86
nieporządnego rzeźbiarza i własnoręcznie wymierzyłem mu klaszczącą sprawiedliwość…
Łowczanka drżała z niemożliwego do opanowania rozdrażnienia.
— Powstał skandal — smętnie zwierzał się bogaty kochanek. — Zachodzi możliwość pojedynku. Co z tego wyniknie — nie wiem; jeżeli jednak zginę, to wiedz, że zginę z imieniem twem na ustach. Nie będąc amatorem prochowych awantur, zaproponuję Szczerbowiczowi bardziej rzeczowe zadośćuczynienie. O ile jednak propozycję moją odrzuci i stanie się nieszczęście…
Niepokój i strach dygotały w głosie amanta, czekającego zapewne na jakiś odruch ciepła i przebaczenia ze strony swej miłośnicy.
A niedoczekawszy się, runął do maleńkich nóg, wyglądających z pod szlafroczka. Podniecone ręce już sięgały po krągłość kolan, usta sznurowały się do pocałunku, gdy oto różowa stopka, uprzedzając pieszczotę, sprężyście raziła drżącą ze wzruszenia brodę kochanka, aż chrupnęły szczęki a głowa padającego tułowiu uderzyła o ramę niezamkniętych drzwi.
Potem w ciężko unoszące się ogłuszone ciało, z siłą pocisków pofrunęły pantofelki, poduszeczki, flakony, doniczki, aż wreszcie wytoczono kolano kobiece, okrągłe i różowe, jak brzoskwinia, w pewnej chwili elastycznie podrzucone pod zakochane plecy, wyrzuciło niemego z przerażenia dyrektora do przyległego saloniku, gdzie z załamanemi rękami i paniką w oczach, w poczuciu straszliwych następstw niesłychanego szału Klary, stała wybladła panna służąca.
87
… Jak powoli umierający człowiek, od czasu do czasu rozwierało niebo swe umęczone oko i bladem,. nieprzytomnem spojrzeniem słońca bezmyślnie wodziło po zszarzałym świecie.
Ubrana w modny angielski kostjum, Łowczanka szła ulicami miasta, niosąc w sobie zamęt i z każdą godziną wzmagający się lęk przed nową, niezbadaną przyszłością. Spadały na nią z ulicznych kasztanów pokurczone liście, skrzydła wiatru w ostrych atakach niczem nieuzasadnione] irytacji ocierały się o szeroki kreci kołnierz, budząc na jego stalowej i niskiej szerści, jak na płytkiej wodzie, ruchliwe i nieuchwytne falowanie świateł i cieniów.
Ze strumieni przechodniów, natarczywością spojrzeń obejmujących postać popularnej aktorki filmowej, od czasu do czasu wyrywał się ciepły i gładki ukłon znajomego, uśmiech, oczekujący zachęty do zbliżenia. Czasem jakieś damy, starsze i młodsze, na widok falującej na wietrze etoli i sprężystych, doskonale obutych nóg, mrużyły oczy , i zawistnem, łepkiem szyderstwem oględzin przywierały do zachmurzonych rysów Łowczanki.
W warkotliwym rozgwarze ulicy, w kląskającym po-stuku kopyt końskich, w rozlewnem bulgotaniu rozmów, Klara widziała własną swą obcość i bezradność. Chwilami tylko, gdy wiatr, szalejąc ze spódniczkami, otoczył jakie nogi strzeliste rozdokazywanem ramieniem, Łowczanka jakby wymykała się od ciężaru pamięci i z po męsku niedyskretnem zaciekawieniem śledziła przebieg walki z wiatrem, całując z przyzwyczajenia różowe zakłopotanie lub radosną dumę na twarzach dam, oganiających się od wietrznych figlów.
Szła do Szczerbowlcza. Oto już jest na Brackiej.
88
zaraz skręci w Jerozolimską, potem na Nowym-Świecie, obok Nadświdrzańsklej, wejdzie do ciemnej bramy, minie koszlawe drzwiczki stróża, przejdzie przez krańcowo wypłowiałe z wszelkich barw i wszelkiej nadziei podwórko i później zacznie się wspinać po ciasnych, nigdy nieoświe-ilanych i nie mytych drewnianych schodach, przy każdem stąpnięciu obłudnie skrzypiących jakąś nieprawdopodobną opowieść o dawnych, lepszych czasach tej zapleśniałej, z zaduchu napoły tylko żywej oficyny warszawskiej.
Idzie do Szczerbowicza znaną, tysiące razy przebytą drogą, Idzie w jakim celu? Co mu niesie? Czy zwierzenia lub prośbę o litość, o radę? Nie. Klara z iście męską przenikliwością, wynikającą może raczej z dokładnej znajomości charakteru Szczerbowicza, zdaje sobie sprawę, że wtajemniczenie niezmiernie gołego rzeźbiarza w istotę dzieła Erosa, da zwycięzcy nietylko materjał do pisania, gadania i lepienia, ale i zachętę do natarczywości, a kto wie, czy i nie wyzysku pieniężnego. Jeżeli ubiegłego wieczoru nastąpiło rozszczepienie jaźni Michała i od tego czasu cząstka tej jaźni, Łowczankę eksploatująca, pędzi żywot samodzielny i od swej macierzy niezależny, nonsensem byłoby stać wciąż na gruncie interesów rzeźbiarza a pomijać własne, Klary przekształconej, życie i interesy.
— Oczywiście!—buntowała się hardo aktorka.—Jest on dla mnie już tylko światem zewnętrznym. Co zyskał dzięki Erosowi łub stracił Szczerbowicz, to powinno mi być obojętne. Co zaś do mnie…
Niestety, Klara wciąż stwierdzała, że przemiana nic innego, prócz kłopotów i nieporozumień, jej nie wróżyła. Jako aktorka filmowa, świetna w wyrazie i skali temperamentu, jako rozkosznica bogatego przemysłowca— jest conajmniej zakwestionowana. Klara, idąc teraz po mieście* męczy się aż do bólu, musi bowiem czuwać nad każdym swym krokiem i małpio naśladować ruchy innych kobiet.
Sztukę poruszania się posiąść jednak można—z pomocą przyjdzie mus oraz właściwe Łowczance (Szczer-bowiczowi?) poczucie harmonji i formy. Ale z pewnością nie zdoła wykrzesać z siebie ani iskierki kobiecości. Co na to powie publiczność kinowa, co powie dyrektor, do którego, jak zresztą i do wszystkich mężczyzn, Łowczanka teraz czuje nieprzezwyciężone obrzydzenie?
Zasyczał wężowo bunt. Na chwilę tylko. Poryw gorącej nienawiści do Szczerbowicza, jako do istotnego sprawcy nieszczęsnej przemiany, ustąpił miejsca męskiej* śmiałej woli, garnącej się do budowy najtrudniejszych konstrukcyj. Rozsądnie szepnęła świadomość, że wyjścia szukać należy nie w szamotaniu się z rzeczywistością, lecz w celowej, stopniowej i niezmiernie interesującej pracy nad uzgodnieniem duchowości z warunkami i formą zewnętrzną. Nie była to zatem rezygnacja, lecz światło twórcze, z niewoli wolność tworzące, z ciemni — blask, ze śmierci—życie.
Szła do Szczerbowicza. Po co? Po pierwsze, by go zobaczyć i przekonać się, czy zwycięstwo jego jaźni nie pociągnęło za sobą jakich widocznych zmian w uspo-sobieniu lub wyglądzie zwycięzcy. Szła, by ujrzeć wyraz twarzy rzeźbiarza, gdy w drzwiach jego ostatecznie zaniedbanego mieszkania stanie kobieta nietyłe może kochana, co upragniona, dotkliwie chłoszcząca megalomanję samczą artysty przejmującem milczeniem, jako odpowiedzią na wezwanie miłosne. Szła wreszcie — pobawić się w swej trosce.
— O ile mogłem, to jest. mogłam wywnioskować z paplaniny mej służącej, zamierzała wczorajsza Łowczanka odpowiedzieć coś Szczerbowiczowi, a nawet posłać mu jakieś złote spinki. Coprawda, to ten poczciwiec zasługuje na przyzwoitsze z nim obejście. Szkoda tylko, że 0 tych miłych moich projektach nic nie wiedział. Zresztą nie powinnam sobie wyrzutów czynić: o własnych swych zamiarach sama przypadkiem się dowiedziałam od służącej dopiero dzisiaj rano…
Dziesiątki, setki nieformułowanych pragnień wiodły ją do jaskini rzeźbiarza.
Zastała go w domu. Na stuknięcie do drzwi bur” knął znajomy, dziwne, zezewnątrz źródło swe mający głos:
— Kogo znów tam djabli! Wleźć!
Gdy otworzyła piszczące, źle w zawiasach osadzone drzwi, owiał ją zaduch alkoholu, tytoniu i kurzu. Z pod niezasłanego łóżka, z szarą pościelą i czerwoną, pasami wypłowiałą kołdrą, spozierały wielkiemi oczami dziur wyczerpane z sił, materji i formy ranne pantofle. Obok biurka pokotem leżało kilka pustych butelek, a po kątach, pokryte warstwami pyłu i pajęczyny, tarzały się bez sensu i ładu terakoty, gliny, gipsy. Łowczanka w lot zauważyła, że pokój w charakterze swym ani w układzie szczegółów nic się nie zmienił.
Stała Klara w piszczących przy każdem poruszeniu drzwiach. Czuła na twarzy swej uśmiech, trudny do ujęcia i określenia. Po takie uśmiechy należało sięgnąć chyba aż w niepokojące legendy o Kleopatrze i Salome. Tak igrać musiała Monna Liza z malarzem, gdy mu dawała do rozwiązania niesłychanie trudny, pełen niedocieczonych tajemnic wyraz swych ust i oczu.
Od biurka wstał z ołówkiem w ręku on. Pod światło nie było widać jego twarzy. Tylko ruchy wzajemnie się niweczące—przestrachu i radości, zakłopotania i pewności siebie. Podniósł kołnierz marynarki, by zakryć szarość zmiętego gorsu, lecz natychmiast go odwinął, nie chcąc pokazywać pękniętych szwów pod kołnierzem. Gwałtowne ściąganie rękawów, z pod których wypełzały strzępy mankietów nocnej koszuli, zmieniało się po chwili w staranne ich odciąganie, gdyż pod pachami stara, za pyjamę używana marynarka, ziewała paszczami dziur. Przęstępopowanie z nogi na nogę prawdopodobnie miało na celu wyprostowanie lub ukrycie wypchanych w kolanach spodni.
Łowczanka miała wrażenie, że Szczerbowicz wgryzł się oczami w jej arcyuśmiech, który może większe na nim uczynił wrażenie, niż sam fakt przybycia pięknej aktorki.
Przelotnie spojrzała w zawieszone nawprost siebie lustro. I oczu odeń długo oderwać nie mogła. Własnym uśmiechem pasła swe zdumienie artysty, wrażliwego na trudne zagadki piękna.
— A jednak — pomyślała — wczorajsza Łowczanka napewno na taki wyraz zdobyćby się nie mogła. Czyżby to tak patrzyła owa kobieta zwyciężona, groźna w swej istotnej niezwyciężoności?
Była to pierwsza chwila zadowolenia z siebie. Nawet dumy, olśnienia, świadomości swego uroku I siły.
— Jako mężczyna, jako typ artysty—myślała trzeźwo—należałam do wielkiego swą potęgą liczebną plemienia kabotynów—powiedzmy to sobie szczerze teraz, gdyśmy z krainy tego szczepu pomyślnie wyemigrowali. Jako kobieta czuję w sobie dumę płomienną i taki szeroki lot myśli, jakiego wczorajsza Łowczanka bezwarunkowo nie znała
Olśnione spijanie własnego uśmiechu przerwało schrypnięte jęknięcie się gospodarza
— Proszę,.. Pani będzie łaskawa… spocząć.
Sam głupio siadł na jedynem krześle, utkwiwszy wzrok w świetnie obute nogi artystki.
A ją nieco zraziło przejście zachwytu od uśmiechu* świecącego się głębiami duszy, do małomównych, choć niepospolicie ładnych nóg.
Ton własnego zawodu ucieszył Łowczankę.
— Jako wyższy typ kobiety, ośrodek swej wartości widzę w istocie duchowej, z jej emanacją zewnętrzną: uśmiechem. Szczerbowicza natomiast pociągają więcej moje łydki…
Siadła na łóżku, zgasiła swój uśmiech i spojrzała rzeźbiarzowi prosto w twarz. Ta twarz zdała się jej teraz tępą, banalną i pospolitą. Z pewną tremą oczekiwała rozpoczęcia rozmowy, niechybnej kompromitacji Szczerbowicza wobec jej, Klary, zaostrzonego krytycyzmu.
On jakby się ociągał. Skręcił papierosa, oprawił go w bursztynową cygarniczkę, zepsuł kilkanaście zapałek, aż wreszcie zapalił. Potem rzucił się do pudełka, niezręcznie przysunął je fcowczance, jakby chcąc swym pozbawionym wdzięku pośpiechem przeprosić za nieuwagę
— Dziękuję — szepnęła, studjując zakłopotanie Michała.
— Jakie to dziwne — zachrypił wreszcie w obłoku dymu nadłamany męski głos.
— Co dziwne? — badała aktorka, niemile dotknięta dobrze znanym, teraz już obcym głosem.
— A no niby to, że w odpowiedzi na wezwania, na melodje tęsknot, otrzymałem niemal jednocześnie: od pani przyjaciela po pysku, a od samej pani dzisiejszą wizytę. Wizytę w przeddzień pojedynku…
Dopiero po pewnej chwili fcowczanka powtórzyła przeciągle, choć bez zdumienia i strachu, ostatni wyraz.
— Pojedynku…
Zastanowiło ją to, że sensacja, bój o nią, bój, o którym śni każda kobieta, jej bynajmniej nie wzrusza.
— Tak, pojedynku — tonem goryczy i urazy rzekł Michał. — Domaga się rozprawy opinja, choć ja, właściwie…
— Boi się pan śmierci? — przerwała mu.
On wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Śmierci się nie boję. Ale niekoniecznie gustuję w awanturach o kobietę, znaną mi tylko z ulicy i ekranu i którą mam poznać dopiero po ordynarnym napadzie, dokonanym przez jej przyjaciela, a więc w przeddzień krwawej walki. Nadmienić też muszę, że do walki tej jestem zupełnie nieprzygotowany pieniężnie.
Łowczanka poczuła w sobie szare przygnębienie.
— To może ja panu mogłabym służyć pożyczką?
Profil rzeźbiarza zgiął się w wyrazie impertynenckiej niechęci.
— Abym tylko mógł dorobić się dziury w brzuchu? Dziękuję. To może pani opłaci też klinikę, względnie pogrzeb?
Wstał, grubo odwrócił się i podszedł do okna.
Łowczanka wstała też.
— Przyszłam, by pana zobaczyć. Pan się nie spodziewa nawet, że byliśmy sobie bardzo bliscy… Wezwania pana, owe akordy wzdętej uwielbieniem duszy, bez echa nie przebrzmiały. Oto, niedawno miałam podobno pana prosić o przyjęcie złotych spinek, zapewne bardzo kunsztownych… spinek, jakoby mego przyjaciela.
Michał aż przestał palić z widocznego zainteresowania.
— Miałam, zamierzałam, jakoby, podobno — przedrzeźniał, znacznie już łagodniejszym tonem. — Ale jak dotąd — to skończyło się na „podobno”.
— Spinki zginęły…
— Oczywiście. W samą porę — warczał, nie kryjąc się już z irytacją. — W samą porę raczyła też pani mię odwiedzi
Klara milczała. Zaciekawienie oczekiwanem widowiskiem gdzieś pierzchło. Na policzki wypełzły rumieńce wstydu. Miała wrażenie, że ktoś bezkarnie wychłostał nietylko kogoś bardzo bliskiego, ale i ją samą. Jeszcze czuła, że jej „ja” nie utraciło najwidoczniej wątku zależności, czy też wspólnoty z tym kabotynem, dygocącym z irytacji i łęku przed śmiercią.
— Zdaje mi się jakoś — rzekła raczej smutnie, niż szyderczo — że jeżeli stało się to, o czem pan pisał w swych listach, mianowicie wcielenie się duszy pańskiej we mnie, to, w takim razie, musiał pan widocznie się rozstać z lepszą, jaśniejszą cząstką i żyjesz obecnie szmatą…— Tak wysoko pani teraz się ceni? — zgryźliwie chichotał gospodarz mieszkania.
— Ze strony pana doznałam dotkliwego zawodu — łagodnie tłumaczyła Łowczanka, wodząc zadumanym wzrokiem po jesieni, włóczącej się za oknem w żółtawych blaskach więdnącego słońca.—Wiem, że uczucie pana do mnie jest tylko wyciem chuch Istotnie, jestem piękna. Podobam się sobie aż do bólu, panie Szczerbowicz, aż do dramatu. Ale to inna rzecz. Mam wrażenie, że zasługuję dziś na inną miłość, nie swoją własną, lecz ludzi, ot, choćby pana. Proszę mi powiedzieć szczerze, czy gdybym postarała się o zlikwidowanie pojedynku, gdybym dyrektora skłoniła do przeproszenia pana, złożenia miljona na cele publiczne… do twego uznania, gdybym przyjaciela swego zmusiła wręcz do palnięcia sobie w łeb i do zapisania panu całego majątku… Jeżeli potem nastąpiłoby między nami zbliżenie, czy wówczas pan umiałby dać z siebie mocny, samodzielny, z własnych zasobów twórczych wydobyty ton? Czy mogłabym mieć pewność, że ja zostałabym pańską Psyche— w tern najgłębszem, najpiękniejszem słowa znaczeniu?
Rzeźbiarz słuchał z taką uwagą, że aż strzygł ruchliwemi uszami. Twarz ucharakteryzowała się teraz na wyraz godności i szlachetnego rozradowania.
Podszedł do Klary, ujął jej rękę, i, patrząc przenikliwie w pełne niepokoju i oczekiwania oczy, krótko zawołał.
— Uczyń tak!
— Ale czy…
Słuchaj! — przerwał jej krzyk spuszczonej z łańcuchów radości.—Wierzysz w moje natchnienia? We mnie czy wierzysz? W dziecinnie naiwną wiarę moją w siebie i mój talent czy wierzysz? Słuchaj, ot teraz właśnie spowija mię chwila przedziwna, jak mgławica kosmiczna, nieskończone możliwości twórcze w sobie dzierżąca. Mgławicę ową już w złoto, marmur, kość słoniową, perły i purpurę zmieniam i z materjałów tych, ciebie jedynie godnych, wielki hymn na cześć dnia dzisiejszego, dnia mego zwycięstwa, tworzę…
Zaczął coś mówić. Od czasu do czasu załamywał mu się glos i improwizacja, jak potok przy zwalczaniu zatoru, zatrzymywała się, za chwilę jednak tabunem słów dalej parła, niezwyciężona, stubarwna. Szczerbowicz marszczył czoło, jakby w szalonym wysiłku, grał nozdrzami, zacinał się w bolesnem poszukiwaniu najpiękniejszych kolorów dla swej pieśni.
Gdy improwizacja się skończyła, rzeźbiarz, klasycznie wyczerpany, zatoczył się, stylowo padł na łóżko — i bezwładną głowę złożył na ramieniu Łowczanki.
A ta wstała. Usta jej drżały we wstrząsie ostatecznego obrzydzenia. Ciężka głowa zwycięzcy, nagle pozbawiona oparcia, stoczyła się, jak dynia i uderzyła w ścianę. Trzeźwe oczy z niepokojem wbiły się w bladą twarz Klary.
— Co?…
— Ten wiersz, panie Szczerbowicz — wolno i dobitnie skandowała aktorka—-napisał pan przed sześciu laty. Robił go pan przez tydzień z motywów Rimbauda. W cią-gu tych sześciu lat ofiarowałeś go jedenastu kobietom— i one piały głupio na cześć twego talentu, Ow wiersz szlagerowy mnie miał pan zaprodukować dopiero w łożu. Oczywiście, w mojem chyba, a nie w pańskiem…
Ostrożnie, z wyraźnym wstrętem, dotknęła wzrokiem nieczystej pościeli.
Oczy Szczerbowicza były mętne i głupie bezkres-śnie, jak ślepia wydobytej z wody ryby.
— Teraz może pan zrozumie moje obrzydzenie — ze wzrastającem okrucieństwem cedziła sylaby Klara. — Obrzydzenie tak żywiołowe, że innego wyjścia, innej ucieczki, ratunku, jak śmierć pana — nie widzę. Dyrektor celnie strzela. Sama mu pistolety nabiję i opatrzę. Sama mu je podam. Niech pali w plugawą, robaczywą pierś…
Sprężystym krokiem wyszła z pokoju, zostawiwszy na pożegnanie otwarte drzwi. Nie mogła się przezwyciężyć, by raz jeszcze dotknąć brudnej klamki i drzwi zamknąć.
Na trzeszczących schodach usłyszała szczęk tłuczonego szkła i pijany wściekłością czy też żalem śmiech.
Łowczanka czuła się jak po jakiejś straszliwej rozprawie z własnem sumieniem.
… Rozparła się wygodnie na niskim f0telu.
U stóp jej, jak grzeczne i posłuszne chłopię, siedział, skubiąc z dywanu jedwabną nić, milczący Eros.
Za oknami liljowej, blaskiem lampy uśmiechającej się sypialni, wiatr jesienny targał za łeb cierpliwą latarnię uliczną.
Złote spinki wypłynęły wreszcie na powierzchnię. Na kategoryczne żądanie Łowczanki znalazła je po krótkich poszukiwaniach pełna szlochu i urazy służąca. Pani wówczas, a było to po powrocie z miasta, po raz trzeci odczytywała list dyrektora. List z zawiadomieniem, że spoliczkowany rzeźbiarz nietylko dobrowolnie zgłosił swe ubolewanie z powodu niemiłego zajścia, nietylko przeprosił karzącą rękę, ale nadto zeznał, że dziś, w godzinach popołudniowych, odwiedziła go piękna Łowczanka. Rzeźbiarz byl na tyle lojalny, iż wszystkie propozycje, obłudnej kochanicy odrzucił. Postanowił też uprzedzić dyrektora, że Łowczanka zamierza wplątać go w śmierć a pozostały majątek podarować jemu, Szczerbowiczowi. Pojedynku nie będzie. Al idylla, nietylko kosztowna i kłopotliwa, lecz nadewszystko niebezpieczeństwem życiu grożąca, idylla z ziarnem zbrodni—musi się skończyć niezwłocznie. Finał listu, suchy i najeżony impertynencją, prosił o odesłanie pamiątkowych, kiedyś przez roztargnienie u Klary pozostawionych spinek. Tych samych, jak się okazało, któremi wyzuta ze wstydu i honoru kłamczyni zamierzała obdarzyć uczciwego, tak ciężko przez nieporozumienie skrzywdzonego Szczerbowicza.
I tyle.
Osamotnienie i niemoc bezradna siadły obok Klary.
— Tak — rzekła — Szczerbowicz, czyli ów pień, z którego wyrosłam, oglądany z perspektywy faktów, jest potworny. Nie wolno mi zapominać, że we mnie rządzi jego zwycięski… zaduch…
Łowczanką zaszamotał dreszcz.
— Swoją drogą, gdyby każdy człowiek miał możność zajrzeć w swoje wnętrze tak, jak ja zajrzałam w duszę Szczerbowicza, sądzę, że klimat moralny ludzkości nie ulegałby takim zanieczyszczeniom.
Eros, ziewając, zaczął wygwizdywać jakiś starożytny motyw, może kiedyś, w czasie pijanych bachanalji Olimpu, chórem śpiewany. Klara coś sobie przypomniała i nagiemu zbiegowi miłości błysnęła w oczy swym niezbadanym uśmiechem.
Ale ten podrapał się w nos, ziewnął mocniej i oświadczył, że widowisk ma dosyć. Czyż nie znał tajemnicy Klary? I dlatego, że znał, nie mógł w uśmiechu dopatrzeć się niczego, prócz ust skrzywienia płytkiego.
Ziewał coraz szerzej i powłóczyście. Wsparł głowę 0 fotel u stóp towarzyszki i przymknął oczy.
Jesień posuwała się w noc długą procesją zimnych i wilgotnych minut.
Poruszyła się Klara. Drzemiący Eros mruknął coś przeciągle, dziecinnie. Na chwilę zabłyskał wypogodzonemi oczami.
— Tak—rzekł miękko.—Widzę, że nie wiesz, co masz począć ze swą duszą. Nie rozumujesz chyba, jak przeciętna kobieta, że dusza — to niewola i dramat, dra-mat o tyle ciężki i niemiły, iż własny.
Zamknął oczy i uśmiechnął się sennie, naiwnie.
— Jak dobrze jest z tobą milczeć. Ty umiesz głęboko milczeć o swym dramacie.
Mówił coraz wolniej, powłóczyście].
— Kobieta i dusza… Wiele już o tern mówiono. Jak miła jest świadomość dumna, że ty i ja, my, kochankowie rangi wyższej, mamy prawo już o tern nie mówić, że możemy się porozumiewać milczeniem. Jak słodko jest czuć w sobie pewność, że z twej strony* o, Psyche moja wyjaśniona, żaden podstęp, żadne niebezpieczeństwo mi nie zagraża. O, Psyche, przyjaciółko czysta i głęboka! Mruczał jeszcze, jak kot, siwiejącą głową trąc o lakierowane buciki Łowczanki.
Aż ucichł.
Z chmurnej ciszy zbudził Klarę jakiś zgiełk wewnętrzny. To pieniły się echa pragnień. Miłosna beztroska śmiechu aktorki, kabotyńskie z dnia na dzień przeżartego pozą i alkoholem rzeźbiarza.
— Jestem już w klasztorze, odcięta od świata niewolnica neurastenji Erosa — myślała gorzko. — Kobieta zwyciężona, przez duch twórczy mężczyzny zawładnięta.
Rozgorzała w niej nieposkromiona tęsknota za szczęściem, barw i dźwięków pełnem, mierzonem wesoło zorzami ranków i wieczorów. Bolesny głód uciech, choćby najpłytszych, łaknienie swobodnej, śpiewającej, zmiennej miłości.
Przyszłość Łowczanki, jak klasztor wymarły, pusta była i zimna. Co ją czeka? Oklask, kwiaty owacji — za uśmiech, ciśnięty ulicy ze srebrnego ekranu w mrocznem kinie? A gdzie harmonja sił ciała i duszy? Jak zdobyć kochanie, jeżeli ją, Klarę, więźnia obcej mocy, porywa tylko kobieta? I to kobieta niedosiężna, do obłędu bliska, a jednak bezkreśnie daleka — Klara Łowczanka! Ona sama i tylko jedynie onaj Może przez to taka jedyna i niezastąpiona, że niedosiężna?
Co ją czeka? Co rano męka przed zwierciadłem, łapczywa tęsknota za pieszczotami tej, która z tafli lustrzanej też wyciąga ramiona, drży febrycznie, blednie i połyska nieprzytomnemi z zachwytu oczami?
Na co jej życie wewnętrzne, dramat o niepospolitej treści, mozolne tresowanie buntującego się ciała, podporządkowywanie go władzom ducha? Cóż ona ma z naiwnej ufności śpiącego u jej stóp Erosa? Na co jej niepospolitość przedziwna sytuacji i bajkowość kochanka?
— Teraz rozumuję po kobiecemu — spostrzegła ze zdumieniem.
Znalazła odpowiedź natychmiast.
— Bo przecież ja jestem kobietą.
Wysłuchała tej odpowiedzi z ulgą.
Pod ciężarem myśli schyliła ozdobną główkę. W polu wzroku natknęła się na siwiejącą, misternie wyrzeźbioną głowę Erosa. Męczennik czy też dezerter miłości, wy-torturowany przez miljon dni i nocy bezsennych, w za-duchu chuci człowieka spędzonych, zasnął radośnie, ufny w wierność swej przyjaciółki.
Jeżeliby tego wykolejeńca, czy też wygnańca, skatowanego w oborach fauny ludzkiej i tej fauny sztuki rozpasanej, jeżeliby go teraz raził piorun dobroczynny, to więzienieby się rozpadło, dusza zaszczepiona, ten brutalny najeźdźca, jak gad od udaru kamienia zdechłaby— i fcowczanka znówby wróciła do festynu młodości, uciech i swobody. Odzyskałaby stracone skarby grzesznej kobiecości, wraz z nią przyrodzoną jedność duszy i ciała, a więc środek, cel i sens istnienia.
Ale jesienne niebo piorunów nie miota, a śmierć zbawcza na pierwsze wezwanie stawać nie zwykła.
— A gdyby tak…
Szarpnął Klarą dreszcz wstrętu.
— Nie, nie. Nie zabiję śpiącego…
Już dotknięciem ręki miała obudzić Erosa, lecz znów chorobliwie wsłuchała się w wycie swych pragnień.
Dusza jej, jak owad, świeżo na szpilkę wbity, kręciła się zawrotnie dokoła jednej bolesnej osi, dokoła myśli o zdobyciu jakiego ostrza, jak gdyby właśnie w głowni jego, i tylko tam, zawarta była tajemnica wyzwolenia.
Takiego ostrza na podorędziu nie miała. A wstawać i szukać było niepodobieństwem: oparty o stopy Klary Eros zbudziłby się napewno.
W drapieżńem nachyleniu patrzyła bez ruchu w śpiące czoło kochanka. Chyłkiem pobiegła przyczajonym wzrokiem po pokoju, jakby chcąc się upewnić, że nikt jej myśli nie podgląda. W tym locie węszącym nagle za-trzymało ją lustro. Zobaczyła w niem swój uśmiech. Znów inny. Przedziwny! Nieopisanej, trującej słodyczy. Uśmiech tak wstrząsający, że napatrzeć się nań nie mogła.
— Femina victa! Zwycięzco, strzeż się zwyciężonej przez siebie kobiety, gdyż jest ona niezwyciężona!
Sięgnęła po ołówek i papier. Patrząc w lustro, przeniosła na białą kartę miodowy koszmar tego uśmiechu.
— Co za bogactwo! — szeptała w malignie upojenia. — Jak nie kochać śmierci, w uśmiechu tym zaczajonej! Jak ciebie nie kochać, Psyche fcowczanko! Bóstwo w niewoli, a jednak tryumfujące! Jak nie rzucić się za tobą w pogoń śmiertelną i nie roztrzaskać nieprzytomnego łba o mur przeznaczenia!
Gorączkowo rysowała dalej.
— Takiego modelu nie miał sam da Vinci Ani Szczerbowicz… — zaśmiała się syczące.
W oparach ekstazy żył jeszcze jakiś szczątek krytycyzmu.
— Czujesz jak artysta, ale w końcu postąpisz jak kobieta.
Nad Łowczanką krążyła, łopocąc purpurowemi skrzydłami, zbrodnia wiekuista.
— Przecież ja jestem kobieta. Oh, czuję to już każdym fibrem ciała 1 duszy. Kobieta, wyzwolona z jarzma obcego najazdu. Czemu ty, niepoprawnie głupi, omotany złudami, Erosie, męczysz mię swoją ufnością? Ona właśnie zdjęła ze mnie łańcuchy niewoli i oczy mi otworzyła. Ktokolwiek mię podbił, fałszerz sztuki i miłości, Szczerbowicz, czy pierwotnie naiwny Eros, niech wie, ze już wolna jestem. Że, jako kobieta, nie zdzierżę narzuconego mi bagażu ufności — mężczyzny…
Wpatrzona w spokojne czoło Erosa, ostrożnie zdjęła z niskiej kolumny ciężki miedziany wazon z płomienną azalją.
Uniosła go w górę. Coraz wyżej, wyżej. Ręce drżały z wysiłku, twarz świeciła bladością. Tylko uśmiech rozkwitał coraz czerwieniej, aż w łunie jego poszarzał gorejący kwiat,
Uzbrojone w kwietny ciężar ramiona, dwa splecione ze sobą pioruny, runęły znienacka na pogodną głowę śpiącego.
Chrupnęło, jakby miękka skorupa porcelanowa. Na ręce, piersi i twarz Psyche bryznął lepki czerwony deszcz.
… Koło swego łóżka z dawno niezmienianą pościelą taczał się Szczerbowicz. W ręku trzymał szyjkę rozbitej we śnie butelki. Kiepska wiśniówka lepkim śluzem spływała mu z twarzy i rąk.
Na podłodze w chropawą gwiazdę odłamków rozsypał się stłuczony uderzeniem butelki gliniany posążek Erosa.
Za nigdy chyba nie mytem oknem kurczył się z zimna siny ranek jesienny.
Rzeźbiarz idjotycznie mrugał obrzękłemi powiekami Zatoczył się, jak pijany, i omal nie runął pod stół, na stare już i wystygłe pobojowisko butelek. Wypił dwie szklanki wody, podszedł do lustra. Spojrzała nań stamtąd fatalnie z lewej strony spuchnięta twarz.
— Czyżbym aż tak poważnie dostał… A to zbój, ten dyrektor. Wali, jak w materac…Po chwili zaćmiona przytomność wylazła z za brunatnych mgieł snu.
— Prawda! Przecież to tylko zapalenie okostnej… I weronal w podwójnej dawce.
Cisnął się wspomnieniem w sen ubiegły. Oglądał go ze wszystkich stron, kręcił głową niedowierzająco. Potem zapalił spirytus pod maszynką do czarnej kawy.
— Dziwny sen. Czyżby przestroga?
Zielony płomień starannie lizał dno niklowego kociołka.
— Wobec czego zacznijmy chyba nowe życie. No, tak, zacząć, ale z której strony i jak?
Człapiąc rozchlapanemi pantoflami, podreptał do biurka. Wziął do rąk liczne rysunki i rękopisy z na tłoczonemi rymami.
Ale od zniszczenia powstrzymał go jakiś głos. Wsłuchiwał się weń długo, uważnie, życzliwie, aż wkońcu siadł i pewien wiersz zaczął starannie przepisywać na kartce czerpanego papieru.
— i nie dwunasty, lecz trzynasty raz. Rimbaud, niech i tak będzie, ale dobrze zrobiony. Z kobietami dyskusji o sztuce nie podtrzymuję.
Zapisany arkusik włożył do koperty i ją zaadresował: „W. P. Klara Łowczanka, w miejscu*.
Wlewając w suchą i schrypniętą gardziel czarną ciecz bez cukru, usprawiedliwiał się wobec zakurzonego audytorjum szkiców rysunkowych i pokracznie w brzasku jesiennym powykrzywianych, oddawna nieżywych glin, gipsów, terakot.
— Na złość wam — niczego nie zapomniałem, niczego się nie nauczyłem. Bo któż miał mię uczyć? Kobieta, czy naiwny Erosik? Chociaż bądź co bądź, kto wie… Hm…
Zgasił maszynkę i splunął w obficie zaśmiecony kąt.
— Kto wie? Może wszystko to są bzdury senne… Wszystko, prócz wizji złotych spinek. Kto wie? Nauczmy się czegoś ze snu i poślijmy wiersz… Dobrze byłoby… złote spinki…