Wędrówki z Panem Zygmuntem
Dolinami rzek. Opis podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy ukazało się w 1903 roku nakładem Ferdynanda Hosica. Zygmunt Gloger, znany historyk, etnograf, literat i wreszcie piewca piękna naszej ziemi opisał w swym dziełku podróże po rzekach przepływających przez terytorium ówczesnego Królestwa Polskiego. W interesujący i dowcipny sposób dzieli się z Czytelnikami swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami z tychże podróży.

Wyprawa Biebrzą, która rozpoczęła się 6 sierpnia 1879 roku chyba od początku, w założeniu jej uczestników miała mieć charakter bardziej wesołej majówki, aniżeli poważnej ekspedycji naukowej. W związku z tym jej prezentacja dość wyraźnie odbiega od innych prac kreślonych ręką pana Zygmunta. Wyrazisty, a zarazem lekki opis, zdaje się nawiązywać do obrazów Józefa Chełmońskiego. W zamaszysty, iście malarski opis, autor jakby wtrąca ciekawostki historyczne. Ekspedycja wyruszyła z dworu Kępa, Ludwika de Fleury, archeologa amatora, który powyższą wycieczkę zorganizował i wziął w niej udział. Ponieważ Biebrza na pewnych odcinkach płynęła dość bystro i żegluga od jej ujścia w górę rzeki byłaby dość uciążliwą, postanowiono, że łódź wraz z podróżnikami przetransportowana zostanie do Osowca wozem zaprzężonym w sześć koni. Żegnani przez gospodynię, hrabiankę panią Jadwigę z Moniuszków de Fleury pozostawili za sobą piękny stary dwór z wieżyczkami – architektonicznie nawiązującymi do francuskiego chateau. My towarzysząc Panu Zygmuntowi i jego przyjaciołom, popłyniemy wspólnie Biebrzą. Zwiedzimy stare i bogate historią miasteczko Goniądz, przejdziemy się po kwiecistych podmokłych łąkach, mrocznych borach, przenocujemy w osowieckiej karczmie, podziwiać będziemy tutejszy wschód i zachód słońca – owiewani od nadbiebrzańskich smugów chłodnym wiatrem…

(…) Łódź tedy, mogącą pomieścić osób kilkanaście, umieszczono na wozie, a w niej siedzenia dla ludzi i przybory podróżne. Pomysł ten wcale niezwyczajny, podobał się wszystkim, a mianowicie wesołej młodzieży, która zażywała tu wczasów wakacyjnych, a była chciwa wrażeń i zdobyczy archeologicznych. Wóz obarczony łodzią, a ciągnięty przez sześć dzielnych rumaków, stanął na równinie u przewozu nad Biebrzą. Tak przeprawiwszy się promem przez Biebrzę z Kępy Giełczyńskiej do wsi Wierciszewa, wjeżdżaliśmy łodzią na wyniosły i stromy prawy brzeg Biebrzy po stronie Królestwa Polskiego, skąd roztaczał za nami rozległy widok na nieprzejrzane obszary łąk, na lewym brzegu Biebrzy i na rozsiane gęsto po nich tysiące stogów siana. Jeżeli jazda w łodzi na trzęsącym wozie, kamienistą drogą, sprawiała dziwne wrażenie jadącym, to w każdym razie daleko więcej wywoływała podziwu wśród ludzi spotykanych, nie umiejących sobie wytłumaczyć przyczyny tak niebywałej, tak osobliwej i zagadkowej peregrynacyi. Pracujący w polu lub spotkani po drodze, na widok jadących w łodzi, otwierali szeroko oczy i gęby, pokazywali nas palcem jedni drugim i podbiegali bliżej, a niektórzy nawet, pod wrażeniem podziwu znak krzyż świętego czynili.
Dzień był słoneczny, bez najmniejszej chmurki na całym widnokręgu. Mijamy pięknie nad Biebrzą zbudowany folwark Sieburczyn. Była to w pierwszej połowie XIX wieku siedziba Andrzeja Rembielińskiego, syna po Stanisławie, sekretarzu królewskim.

Rembieliński Andrzej, stary kawaler, słynny skąpiec i oryginał, był przytem człowiekiem zacnym, wykształconym i zamiłowanym w sadownictwie. Założony tu przez niego ogród na stoku wyżyny nadbiebrzańskiej słynął swego czasu doborem gatunków owocowych i obfitością róż. Róże sieburczynskie przypominały mi opowiadanie mojej babki, że za jej młodości ( w końcu XVII wieku ), każdy prawie ogród szlachecki w stronach tutejszych posiadał pod dostatkiem róż, z których przyrządzano domowym sposobem pachnącą wodę różaną, jako perfumę i do skrapiania podłóg wówczas jeszcze nie malowanych jak później ale często mytych.(…).
****
Od 1776 roku właścicielem folwarku Sieburczyn był Stanisław Rembieliński, chorąży ziemi wiskiej i poseł na sejm. Po jego bezpotomnej śmierci, majątek przeszedł w ręce jego bratanka Andrzeja, który okazał się świetnym gospodarzem, zamiłowanym w sadownictwie i hodowli róż. Po jego również bezpotomnej śmierci, w 1846 roku dobra Sieburczyn, Jedwabne i Mężenin objął jego bratanek, a syn Rajmunda Eugeniusz, który okazał się dość nieudolnym gospodarzem, gdyż jeszcze za życia cześć majątku została rozsprzedana. Drogą sukcesji rodzinnych majątek przeszedł w ręce hrabiów Zamojskich, którzy niedługo później sieburczyński folwark sprzedali. W 1887 roku jako jego właściciel wymieniony był Witold Kapica. W 1890 roku majątek zakupił Czesław Kuberski, absolwent Akademii Rolniczej w Dublanach, znakomity gospodarz, pionier hodowli bydła czerwonego polskiego. W latach 30 –tych zajął się ponadto hodowla owiec mięsno – wełniastych rasy Oksford – Hempshire. Po wybuchu wojny Kuberski wyjechał z Sieburczyna. Zmarł pod koniec 1939 roku. Około 1891 roku Kuberski wybudował dwór. Był to murowany budynek z cegły o wymiarach 30 x 13 metrów z pięknym trójosiowym ryzalitem od frontu, zwieńczonym trójkątnym naczółkiem z okulusem. Nad wejściem znajdował się balkon z ażurową balustradą wsparty na 4 kolumnach. Narożniki ścian i ryzalit podkreślony był boniowaniem. Dwuspadowy dach pokryty był dachówką. Dwór posadowiony był na wysokiej, malowniczej skarpie.
Po wojnie: dwór, rządcówka i budynki gospodarcze szybko popadły w ruinę. W latach 90- tych stała jeszcze zrujnowana siedziba rządcy. Po dworze i folwarku nie pozostał dzisiaj nawet ślad. Całkowitemu zatarciu uległo również założenie dworsko – gospodarcze.
****
Posuwając się ku północy mijamy wsie: Kościelny Burzyn, gniazdo niegdyś Burzyńskich; Brzostowo – Brzostowskich; Pluty – Plutów. Wszystko gniazda rozrodzonej szlachty w ziemi Wizkiej, stanowiącą północno – wschodni kąt Mazowsza po rzekę Biebrzę i Łek, a rojącą się rzeszą: Rakowskich, Kossakowskich, Truszkowskich, Tyszków, Makowskich, Grądzkich, Karwowskich, Baginskich, Trzasków, Supińskich, Mocarskich, Wagów, Konopków, Glinków, Bzurów, Szczuków i innych, którzy już dobrze zasiedzieli, kiedy jeszcze o dzisiejszych arystokratycznych nikt nie słyszał.

Jedziemy ze szczegółową mapą w ręku, objaśniającą nam nazwy wiosek i kierunek najmniejszych drożyn. Woźnica nasz siedzący w dziobie łodzi nie radzi wierzyć, temu papierowi” nie przypuszczając, aby w dalekiem mieście, gdzie mapę „ nadrukowano”, mogli ludzie wiedzieć takie szczegóły, jakich nie wiedzą nawet niektórzy nad Biebrzą urodzeni parafianie. Ja patrzę w mapę i wskazuję kierunek, bo nie jedziemy żadnym traktem, woźnica nie wierząc w mapę, rozpytuje się o drogę ludzi. A ludzi nie brakuje. Na widok łodzi zaprzężonej w sześć gniadoszów i powożonej przez stangreta z galonem na czapce, z walizkami i samowarem po środku, ludzie w domostwach cisną się do okien, dziatwa włazi na płoty i wrota, aby się lepiej dziwowisku przypatrzeć. Dziewczęta szlacheckie są może najciekawsze, ale która ładna, to się chowa za matkę, lub za węgiel swego domu. Takie bowiem widzą dziwo, że im przychodzi pewnie na myśl Antychryst, który będzie jeździł po świecie, jak zapowiadają stare baby.
Przejeżdżamy w kierunku północnym przez tak zwane „Biebrzańskie.” Gleba tu urodzajna, pola pagórkowate i niesłychanie kamieniste. Wioski drobnej szlachty wyłącznie posiadają domy drewniane i słomą kryte, są dość zacieśnione, a obejmują zwykle po kilkunastu, a nierzadko i po kilkudziesięciu dziedziców zagrodowych. Ulice wiejskie na szczęście nie brukowane, bo gdzie się zdarzy kawałek bruku, to nie wiadomo kędy go wyminąć. Domy stoją do ulicy przeważnie szczytami, jak w starych miastach naszych, bo taki był w dawnej Polsce zwyczaj powszechny. Nigdzie nie są budowane w słupy i t. z w. „łątki” ale zawsze z długich bierwion zacinanych na węglach „w kier”, ociosywanych niegdyś gładko toporem, ale tylko w najstarszych budowlach, bo później wszędzie kłody obrabiane są piłą tracką. Domy te względnie dość obszerne, bo 20 do 30 łokci długie, a 12 do 16 szerokie, budowane prawie wszystkie na dwie strony, czyli jak tu mówią „dwuględne” t. j. z sienią nie w rogu domu jak w starych chatach włościańskich, ale w środku i dwoma wyglądami z izb po obu stronach sieni. Okna mają spore, a okienko nizkie nad drzwiami wchodowemi wyrzezane pod czapką uszaka łukowato lub esowato. Nigdzie nie są bielone, ale wszystkie mają kominy czyli dymniki murowane z cegły. Tak zwanych „zbrożyn” czyli dymników plecionych z chrustu i oblepionych gliną, z tych czasów, kiedy w zapadłych okolicach nie można było jeszcze dostać cegły, nigdzie już nie widzimy. W szczytach domów wygląda wszędzie nazewnątrz koniec wyrzynany podbelkowego „tramu” czyli „siestrzana”, należącego do tych szczegółów które nadają słowiańskiej chacie polskiej typ wyodrębiony i jeden z najcharakterystyczniejszych w rzędzie chat wieśniaczych u innych narodów.

Pod ścianami domów leżały kamienie do siedzenia, a w ogródkach pod szczytowemi oknami rosły malwy, boże drzewko, żółte nagietki, pomarańczowy szaraniec, piwonia z liśćmi pachnącymi, maruna i ruta (do wianków ślubnych konieczna). Płotów i ogrodów wszędzie pełno. Niektóre płoty układane z kamieni polnych na mech bardzo porządnie jak mur wyglądają.
****
Na terenach dawnego powiatu biebrzańskiego zalegały olbrzymie ilości kamieni. Utarło się nawet powiedzenie, że na tutejszych terenach „leży kamień na kamieniu, a na tym kamieniu jeszcze kamień”. Co bardziej przedsiębiorczy gospodarze – głównie właściciele większych majątków – poradziło sobie z tym problemem, budując z tego jakże trwałego materiału różnego rodzaju budynki gospodarcze. Wiele kamieni wykorzystywano na wspomniane prze Glogera płoty stawiane po wsiach lub układano na miedzach granicznych. Wiele jednak dużych i bardzo dużych kamieni, zalegało tutejsze pola, gdyż pomniejsi właściciele nie mieli możliwości technicznych i środków na ich usunięcie. W wielu przypadkach było to ogromną przeszkodą dla wprowadzania nowocześniejszych maszyn i metod uprawy. Jeszcze na początku XX wieku stara socha i drewniana brona była tu w powszechnym użyciu. Do niedawna wzdłuż dróg i na skraju pól widywało się olbrzymie głazy i duże pryzmy kamieni, które powiększały się co roku po orce. W ostatnich latach kamienie powszechnie zaczęto wykorzystywać jako tłuczeń na drogi.
****
Tu i ówdzie w sadkach, między domami, widzimy drzewa owocowe: śliwy i wiśnie tradycyjne, częściej jednak dziką starą gruszę, sięgającą gałęźmi nad drogę, wiąz niegdyś przy domostwach na całem Mazowszu i Podlasiu tak powszechny, jałowiec w drzewo wyrosły, lub lipa, a pod nią pnie staroświeckie z pszczołami, czyli t. zw. dzianki ze starych sosen.
Na prawo mamy ciągle jeszcze widok bardzo rozległy na nizinę zabiebrzańską, czyli stronę podlaską. Tu bowiem Biebrza stanowi odwieczną granicę pomiędzy Mazowszem (na którem się w ziemi Wizkiej znajdujemy) i Podlasiem za Biebrzą, ciągnącem się z pomocy wązkim pasem od Rajgroda i Augustowa na południe pod Tykocin, Bielsk, Ciechanowiec, Drohiczyn i Międzyrzec. Za Biebrzą, w oddaleniu najmniej trzymilowem, spostrzegliśmy ogromną kolumnę dymu jakiś pożar zwiastującą. Ponieważ nie było najmniejszego wiatru, ani nad ziemią, ani w wyżynach powietrznych, dym więc wzbijał się niezmiernie prosto i wysoko tworząc majestatyczny kształt wysmukłego kielicha, cienkiego i czarnego u podstawy, a pod stropem firmamentu gorejącego w blasku słońca niby obłok złocisty, niby żałobna pochodnia czyjejś niedoli, zatknięta na zgliszczach wśród rozległej płaszczyzny. Mapa wskazywała nam, że to musi być pożar ogromnej i zamożnej wsi Długołęki w powiecie Białostockim.

Korab nasz ziemnowodny zatrzymał się na chwilę u przeprawy nad rzeką Wissą, prawym dopływem Biebrzy. Właściwie nie było tu żadnej przeprawy, bo ani promu, ani mostu, tylko bród dość głęboki z dnem rzeki najeżonem kamieniami. Trakt nie prowadzi tu żaden, tylko przegon na pastwiska i do lasu, przez który wypadała nam najbliższa droga. Pasterze i pasterki, powracający z za rzeki, przebywali heroicznie bród pieszo, na wzór pędzonych przed sobą jałowic i nieuków, unosząc tylko swoje tuniki wysoko, co jednak nie obrażało ich skromności, gdyż do pewnego stopnia ukrywały tę nagość ich postaci przeźroczyste nurty Wissy.

Wjeżdżaliśmy w bród bezpiecznie, bo gdyby wóz nasz nie gruntował to siedząc w łodzi mogliśmy na niej wypłynąć. W rzeczywistości pokazało się jednak inne niebezpieczeństwo, gdyż wóz zanurzywszy się po osie, nagle wjechawszy na duży kamień podwodny nachylił się tak mocno, że chwilowo byliśmy już pewni, iż z walizkami, a co najsmutniejsza z bigosem wziętym w drogę, zostaniemy wysypani w wodę rzeki i łodzią naszą nakryci.
****
Gloger w opisie podróży nie zawsze dokładnie przedstawia marszrutę. Z opisu wywnioskować można, że wycieczka skręciła w miejscowości Łoje w prawo i skierowała się do wsi Łoje Awissa. Tu przebył bród na rzece Wissa…
****
Po godzinnym popasie w borku sosnowym za Wissą, ruszyliśmy dalej. Drożyn dowolnie wyjeżdżonych przez ludzi wożących drzewo było w lesie bez liku, więc zbłądziliśmy niebawem, z czego woźnica nasz tryumfował: „a co – zrzędził, nie mówiłem ja panom, że ta mapa nie zastąpi ludzkiej gęby”. Na nieszczęście mrok wieczorny wśród gąszczów leśnych już zapadł, ciężki nasz wehikuł ziemnowodny ugrzązł w błotnistym parowie, a tu „ludzkiej gęby” do rozpytania o drogę ani na lekarstwo. Zaczęliśmy więc nawołując hukać po lesie i z prawdziwą radością usłyszeliśmy, jak odezwał się nam głos ludzki. Był to pastuszek goniący do domu swój dobytek. Wyjrzał z zarośli, ale spostrzegłszy w lesie łódź zaprzężoną w sześć koni, schował się szybko za krzaki. Musieliśmy tedy zrobić formalną obławę na jego cielęta jak na wilki i tym sposobem odszukać ich mentora. Ośmielony chłopak wyprowadził nas rychło do poblizkiej, dużej, porządnie zabudowanej, widocznie zamożnej wsi Karwowo, zamieszkanej wyłącznie przez cząstkową szlachtę mazowiecką, a będącej, mówiąc nawiasem, od pół tysiąca lat rozsadnikiem Karwowskich w byłej rzeczypospolitej.

W piękny, księżycowy wieczór letni, drogą szeroką ruszyliśmy dalej z Karwowa i minąwszy Klimaszewnicę wjechaliśmy do wspaniałego, sosnowego boru, który w głębi stał się bardzo gęstym i ciemnym. Znowu więc drogi nie widzimy przed sobą, a tylko uczuwamy po biegu naszych koni, że zwierzęta te, ostrzejszym od ludzi obdarzone wzrokiem, mają pewną drogę pod kopytami. Łódź nasza zawadza często o sosny i co chwila każe się spodziewać, że nachylona w wybój, pozbędzie się ciężaru ludzi z ich pakunkami, samowarem, talerzami, bigosem i. t. d. Radziliśmy tedy, czy nie lepiej byłoby rozbić namioty i zanocować w głębi lasu. Właściwie nie mieliśmy z sobą żadnego namiotu, tylko dery końskie i prześcieradła do noclegu na sianie. Ale przedhistoryczni mieszkańcy z nad Biebrzy, których śladów mieliśmy poszukiwać, pewnie i takich przedmiotów zbytku nie posiadali. Stanęliśmy i zaczęliśmy z łodzi wyłazić. Bór szumiał poważnie i uroczyście. Był to wśród ciszy nocnej jakby potężny szept całego narodu wiekowych sosen, szept przeszłości do Boga i do gwiazd, na ciemnym błękicie nieba gęsto rozsianych. Z pod niebios dolatywały dzikie i przeciągłe wołania krążących nad borem puszczyków, jak złowieszczych duchów nocy i śmierci, bo istotnie polujących na drobne ptactwo leśne, a w mniemaniu ludu przepowiadających duszom ludzkim odlot z ziemi. We wrzosach migotały jak iskierki robaczki świętojańskie, które bujna wyobraźnia turystów poszukujących wrażeń, mogłaby porównać do ślepi wilków zewsząd otaczających nasz obóz.

Już obraliśmy sobie legowisko i zaczęto rozniecać na drodze wzbronione w lasach ognisko, w nadziei, że rządowi leśnicy (był to bowiem las skarbowy) nie mają zwyczaju pilnowania go po nocach, gdy nagle do uszu naszych doszło jakby dalekie wycie, a potem pewien niby łoskot, niby turkot, niby grzmot przeciągły, który to przycichał, to znowu wzrastał chwilami. Był to wreszcie zupełny tętent jakby kilku chorągwi pancernych, biegnących cwałem w naszą stronę po długim moście. Łoskot ten potężniał szybko i zmieniał się w huk groźny, gwałtowny, a świat drżał i zdawał się walić w przepaść. Nagle między sosnami ukazało się dwoje potężnie jaskrawych ślepi i buchnął nad nami snop iskier jak z paszczy Lucypera czy Belzebuba. Konie rzuciły się w bok, a woźnica wrzasnął: „Wszelki duch Pana Boga chwali”. Była to owa północ, uprzywilejowana doba duchów piekielnych, ale także i godzina, w której pociąg kolei Brzesko-Grajewskiej przebiegał tędy z Goniądza do Grajewa. Ponieważ nie mogliśmy korzystać po zachodzie słońca z mapy, więc nie wiedzieliśmy, że już tak daleko posunęliśmy się w drodze i że jesteśmy o kilkadziesiąt kroków od plantu kolejowego. Było to odkrycie bardzo miłe, zaraz bowiem za liniją drogi żelaznej znajdowała się wieś Osowiec do której pragnęliśmy ściągnąć na noc i gdzie mieliśmy zastać drugi nasz wóz z wioślarzami i obrokami dla zdrożonych koni.
****
Niestety nie udało mi się odnaleźć rozkładu jazy pociągów kolei brzesko- grajewskiej. Według rozkładu jazdy wydanego kilka lat później mogło być około 22.30.
****
Ruszyliśmy zatem do Osowca, gdzie oczekiwał nas smutny zawód. Ludzie z furażem na umówione miejsce nie przybyli i można było tylko domyślać się, że nie przyjechawszy tutaj przed nocą, zbłądzili w lasach. W pośrodku Osowca i szerokiej ulicy wiejskiej, jak ratusz na rynku małego miasteczka, stała poważnie obszerna, staroświecka, z podsieniami gospoda. Nie byliśmy głodni, chodziło tylko o siano dla koni na popas, a dla nas na posłanie. Usłużny arendarz zaprosił nas do szopy, na której połowa starej strzechy była zdjęta, bo nową poszywano. Na górze tej szopy znajdowało się sporo siana, a że o noclegu w gospodzie z miliardem much, mowy nie było, radziliśmy tylko, jak się na owo siano dostać, gdyż o wschodach mowy nie było, a znaleziona w szopie drabina świadczyła, że niegdyś posiadała dziesięć szczebli, z których pięć brakowało, a drugie pięć było połamanych. Musieliśmy tedy przypomnieć sobie wszystkie nasze ćwiczenia gimnastyczne z czasów szkolnych, dzięki którym z energicznym wysiłkiem i wzajemną pomocą dostaliśmy się wreszcie na siano.
Jak drzewo na leśnym wyrębie, tak niebawem legliśmy wszyscy nieruchomi, w śnie twardym pogrążeni, z tą chyba tylko różnicą, że drzewo, dopóki stoi, to szumi, a my leżąc, chrapaliśmy kwintetem, każdy odpowiednio do swego wieku, budowy gardła i nosa. W śnie powtarzają się zwykle widziadła, osnute na wypadkach dnia ostatniego. Więc i mnie przesuwały się w sennej wyobraźni korpulentne postacie Ondyn i Rusałek z nad Wissy, a potem nocleg w puszczy i walka z potworami ziejącymi na wzór lokomotywy ogniem, a gdym się zamierzył na jednego, wówczas krzyknął śpiący obok mnie sąsiad, któremu moja nader ciężka ręka na nos upadła.
Biebrza, wijąc się kręto wśród łąk zielonych i gęstych stogów siana, w brzasku porannym dymiła ławami oparów. Różowa łuna rannej zorzy zwiastowała dolinie rychłe przybycie z za lasu słońca, któremu przyroda zgotowała na powitanie nieporównaną woń świeżości łąk i gajów nadbiebrzańskich. Oddychałem głęboko całą piersią i myślałem sobie w tej chwili, jacy też to są biedni i godni politowania ci mieszczanie po wielkich miastach, którzy w swych okazałych kazamatach, w kajdanach puchowych pościeli i w zaduchu pachnideł, nigdy tak uroczego wschodu słońca nie widzą i krwi swojej wonią rosy porannej nie krzepią, ani duszy widokami tej dziewiczej natury, która wychowuje na niwie umysłu najszlachetniejszy ze wszystkich kwiatów, kwiat miłości do rodzinnej zagrody i domowego ogniska ojców swoich.
Wieśniacy w Osowcu wstają do pracy, tak jak wszędzie na Mazowszu i Podlasiu, bardzo rano. Z pierwszym brzaskiem ruch rozpoczął się we wsi na dobre. Otwierały się drzwi chat wiejskich, z których wychodzili boso gospodarze i gospodynie, otwierano chlewiki, z których wybiegały z kwikiem radości stada dezynfektorów wiejskich. Skrzypiały żórawie przy studniach. Mężczyźni wypędzali gęsi gęgające na pastwisko za wioskę. Widać było, że prawie w każdej chacie posiadano liczne stada gęsi, kaczek, nierogacizny, owiec i pięknego bydełka. Pomiędzy chatami wyróżniał się jeden dom nieco większy od innych, do wójta czy dzierżawcy folwarku tutejszego należący. O wschodzie słońca ukazał się w ganku tego dworku poważny, wąsaty mężczyzna, w bieliźnie, i z wielkiej tabakiery zażył tabaki, która wywołała niebawem skutki dynamitowe, bo tak gospodarz kichnął potężnie, po staropolsku, że aż wróble z naszej strzechy pierzchły w konopie, a z kilku punktów ulicy wioskowej odpowiedziano mu z życzliwością, głosem doniosłym jak grzmot: „Na zdrowie!”
****
Gloger wspomina tutaj o majątku Osowiec, w którego skład wchodziły drewniane, pokryte słomą zabudowania: dwór pobielony wapnem, celbuda (tj. budynek straży granicznej), chlewy, obora z dylów sosnowych, stajnia, wozownia oraz karczma z zajazdem. Majątek posiadał nieco ziemi ornej i 557 morgów łąk, a także kilka jezior, które w 1857 roku dzierżawił rybak Kędelski. Poza tym źródłem dochodów majątku była przeprawa promowa, dzierżawiona przez małżeństwo Eliasza i Etkę Sztabińskich (wzmiankowana w 1857 roku). W latach 50 – tych XIX wieku współwłaścicielami osowieckich dóbr byli Julian Listkowski i Mikołaj Załęski. Dobra były jednak zadłużone u Jankiela Dawodowicza Elsohna z Szczuczyna na sumę 1800 rub. sr. W 1857 roku majątek został wystawiony do licytacji. W związku z planowaną budową Twierdzy Osowiec majątek wykupiono i W 1882 roku zabudowania w tym zabytkową karczmę rozebrano.
****
Dokazawszy z prawdziwą zręcznością sztuki zejścia z szopy po drabinie bez szczebli, podążyliśmy do gospody. Gospoda osowiecka była jeszcze ciekawym typem drewnianego, polskiego budownictwa na zapadłem Mazowszu. Wzdłuż całego frontu, budynek miał podsienie, czyli krużganek wsparty na ośmiu wyrzynanych słupach, połączonych dwunastu lukami mniejszymi i jednym dużym (wprost bramy). Nad bramą, która wiodła do sieni wjazdowej na przestrzał, cieśla wyrzezał datę „Die 2 mai A. D. 1769„.

Gospód podobnych już chyba niewiele w kraju pozostało. Przyniosłem więc papier i ołówek, aby zdjąć podobiznę staruszki trzymającej się jeszcze czerstwo i prosto. (W kilka lat później, w miejscu wsi Osówca i gospody, powyższej wzniesioną została forteca „Osowiecka”). Czynność moja wydała się mieszkańcom miejscowym niewytłómaczoną, i bardzo ciekawą. Więc otoczyła mnie rzesza dziatwy wiejskiej i żydziąt, podsunął się i arendarz, a pies jakiś usiadł naprzeciwko. Wszyscy bacznie śledzili każdy mój ruch i spojrzenie, zaglądali w papier, a starsi szeptali sobie, że muszę być „akcyźnikiem”. Starozakonny arendarz zdawał się podzielać te ostatnie podejrzenia, bo skoro wszedłem do szynkowni, wskazał mi siedzącą pod piecem zgrzybiałą babinkę i zapewniał, że nie on, ale ta chrześcijanka jest propinatorką i na jej imię są patenta, a on jest tylko u pana Gardockiego pachciarzem.
Teraz dopiero przyjechali nasi wioślarze, którzy powinni byli wyprzedzić nas wczoraj w Osówcu. Opowiadali, że nic innego tylko „złe” wprowadziło ich na manowce i zbłąkanych wodziło przez noc całą po lasach. Niektórzy utrzymywali, że widzieli „na własne oczy” jak dyabeł biegł chwilami przed końmi w postaci psa czarnego, to znów czasem za wozem, lub niewiedzieć gdzie znikał.
Poszukiwania archeologiczne zaczęliśmy na piaskach pod Osówcem, gdzie odkryliśmy wprędce liczne zabytki krzemienne i ceramiczne po przedhistorycznych mieszkańcach tej miejscowości. Znalazły się tu t. zw. bełty, czyli ostrza od strzał łukowych i nożyki krzemienne, i maleńkie skrobaczki, i rdzenie, czyli pozostałe ośrodki brył krzemiennych, liczne okrzoski, czyli drzazgi z krzemienia, na kilkunastu morgach wydm piaszczystych rozsiane i czerwone czerepy z popielnic, lepione ręką bez koła gancarskiego, które były dawniej napełnione białemi, drobnemi, przepalonemi kostkami, ze szkieletów ludzkich. Gdzie wiatr wywiał przed laty taką popielnicę, tam dotąd pozostała większa część jej czerepów i mnogie kostki przepalone, zmięszane z piaskiem. Wszystko cośmy znaleźli było widocznie na miejscu łupane i wyrabiane, a nosiło na sobie wybitny i pospolity charakter stacyi krzemiennych, jakie od roku 1868 znajdowałem we wszystkich okolicach dawnej Lechii począwszy od Biebrzy aż po Wartę i górną Wisłę.
Na drodze z Osówca do linii kolei Brzesko-Grajewskiej i do starego boru, wiodącej przez owe wydmy piaszczyste, które nam dostarczyły tylu zabytków, spotkaliśmy dwie baby niosące w koszach coś nazbieranego. Zapytane przeze mnie co niosą? odpowiedziały jednogłośnie: „Babie uszy”. Przyznam się, iż najmniej spodziewałem się podobnej odpowiedzi, bo jeżeli wątpić należy, aby nawet w czasach pierwotnego kannibalizmu takie uszy poszukiwanym były przysmakiem, to tembardziej w dzisiejszych czasach wydelikaconego sybarytyzmu. Nie słyszałem zresztą nigdy o żadnym praktycznym użytku z uszu ludzkich, z wyjątkiem zwyczaju oficerów czarno-górskich, którzy odciąwszy uszy pobitym przez siebie Turkom, zasuszali takowe i ozdabiali niemi gorsy swoich koszul i żupanów na wielkie uroczystości. Z ciekawością też zbliżyliśmy się do koszów i pod przykryciem ujrzeliśmy coś istotnie nakształt pomarszczonej i starej, ciemnej skóry. Naprawdę były to smardze, które lud zna tutaj tylko pod nazwą: „babich uszu” i sam ich nie jada wprawdzie, ale dostarcza handlarzom na wywóz koleją Grajewską. Zaciekawione kobiety pytały nas wzajemnie czego poszukujemy na tych wydmach piaszczystych, a gdy im pokazaliśmy okrzoski i narzędzia krzemienne, mówiąc, że mają dla nas sto razy większą wartość od smardzów, przedsiębiorcze białogłowy ukryły zaraz w krzakach swe kosze ze smardzami i poczęły co żywo zbierać do zapasek swoich krzemienie, oczywiście nie te drobne, nałupane lub obrabiane przez mieszkańców starożytnych, ale co największe bryły samorodne, nie posiadające żadnej dla nikogo wartości. Chciałem wieśniaczki objaśnić o daremnym ich trudzie, ale baby, widocznie bojąc się, abyśmy im nie odebrali krzemieni, trzymały się od nas z daleka i zwiększając gorączkowo pośpiech w zbieraniu, pomykały ku wiosce, unosząc ciężką zdobycz.

O niecałą milę powyżej Osówca, na wyżynach lewego brzegu Biebrzy, leży stare podlaskie miasteczko Goniądz, niegdyś w XIV-tym wieku przedmiot sporów granicznych między Mazowszem i Litwą. Tutaj w wieku XVI-tym urodził się głośny polski aryanin, zwany pod nazwą Piotra z Goniądza.
Obecnie posiada Goniądz, dwie jeszcze osobliwości, a mianowicie: uczonego proboszcza, kanonika Małyszewicza, wychowańca uniwersytetu wileńskiego, znakomitego hebraistę i bibliomana, obsługującego w ośmdziesiątym roku życia bez wikaryusza parafię goniądzką, liczącą 12,000 ludności katolickiej – i w pośrodku rynku starożytny ratusz drewniany, który już dawniej odrysowałem, jako ginący zabytek polskiego budownictwa minionych stuleci.
****
Józef Małyszewicz urodził się w 1807 roku w guberni grodzieńskiej. W latach 1816-1819 uczył się w seminarium księży misjonarzy w Tykocinie, a w latach 1820-1823 w Łyskowie koło Wołkowyska.W 1823 rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Wileńskiego. Wstąpił jednocześnie do Zgromadzenia Księży Misjonarzy na Salwatorze w Wilnie. W czasie studiów pracował w szkole parafialnej w Iłłukszcie. Ponadto nauczał łaciny w wileńskim seminarium. Biegle władał kilkoma jeżykami. Poza polskim i rosyjskim, francuskim, niemieckim, greckim, łaciną, hebrajskim. W 1829 roku uzyskał strapień magistra teologii, a w 1832 doktorat. Pracował w kilku parafiach. W 1861 roku zostaje proboszczem w Goniądzu. Umiera 27.11.1891 roku. Pochowany jest na miejscowym cmentarzu.
Gloger wspominając kanoniku Małyszewiczu i o goniądzkim ratuszu, nawiązuje do swojej wizyty w tym mieście w 1874 roku. „Do ciekawych a rzadkich drewnianych ratuszów należy parowiekowy staruszek, o wysokim jak na kościele dachu, znajdujący się w obszernym czworobocznym rynku rolniczego dziś miasteczka Goniądza, leżącego nad Biebrzą, dawniej w ziemi bielskiej województwa podlaskiego, a dziś w powiecie białostockim guberni grodzieńskiej. Goniądz był, jak wiadomo, w XVI wieku kolebką Piotra [z] Goniądza, najzdolniejszego polskiego arianina, a kto wie, czy goniądzka wietnica nie miewała go w swoich ścianach. Podcienia jej na dole i górze (podobnie jak w ratuszu poznańskim) były użyteczne w budowli, koło której nieraz w czasie deszczu i upału zgromadzali się mieszczanie. Z dolnego podcienia prowadziły wschody na górę. Drzwi głównego wejścia we wszystkich szczegółach swej budowy uderzają podobieństwem do tych, jakie w chatach górali tatrzańskich napotykamy. Z drugiej strony ratusza jest inne wejście z gankiem na słupach, a po rogach w rodzaju przybudówek są dwie kramnice. Drzwi do tych kramów mają sposobem dawnym rodzaj stołów targowych na połowie.
Wewnątrz budowli pokazują dotąd kozę, ale zgrzybiała wietnica goniądzka już od dość dawna nie mieści w sobie magistratu i tylko w części jest zamieszkała, a zapewne niebawem rozebraną zostanie z powodu mającej się wkrótce budować twierdzy w Goniądzu.
Mieszkając o sześć mil od powyższego miasteczka, zrobiłem do niego wycieczkę w jesieni roku 1874 celem odszkicowania ginącego zabytku i odwiedzin zarazem ks. Małyszewicza, sędziego proboszcza i kanonika, a uczonego znawcę języków starożytnych i hebrajszczyzny ”.
****
Przebrnąwszy od brzegu Biebrzy przez bardzo grzązkie bagno i przedarłszy się przez nadzwyczaj gęste zarośla, dotarliśmy do piaszczystych wydm i pagórków, pomiędzy którymi w kotlinach znowu lśnił się pod blaskiem słońca nałupany ręką przedhistorycznych ludzi krzemień i czerwieniły liczne czerepy pokruszonych popielnic, wyzierające z piasku. Były to ślady pierwotnej tego kraju kultury, a druga przeddziejowa siedziba ludzka, w dniu dzisiejszym przez nas odkryta.
Kilka pomiędzy znalezionymi tu przedmiotami, mianowicie bełty od strzał łukowych były prawdziwemi arcydziełami prastarej sztuki krzemieniarskiej, doprowadzonej do takiego szczebla doskonałości, że piękniejszych przedmiotów nad tutejsze nie posiadają najbogatsze w tym kierunku muzea w Sztockholmie, Kopenhadze, Dublinie, i Londynie.
Trzecią starożytną sadybę, ale już znacznie uboższą w krzemień, odkryliśmy tegoż dnia na drodze do Goniądza, pod wsią Szafrankami. A odkrycia te wszystkie poczynione były w samą porę, w roku bowiem następnym przystąpiono pod wsią Osówcem i stacyą kolei żelaznej Goniądzem do robót fortecznych i w miejscu powyższych stacyj krzemiennych wzniesiono potężne mury, wały i obszerną bardzo twierdzę „Osowiecką”.
****
Po rekonesansie osowieckich wydm, Gloger wraz z towarzyszami podróży popłynął w górę rzeki w okolice wsi Szafranki gdzie „w pobliżu głównego pagórka i trzęsawisk nadbiebrzańskich” odnalazł miejsce zasiane „okrzoskami krzemiennymi”, misternie obrobione ostrza od strzał, fragmenty przepalonych kości oraz fragmenty naczyń glinianych. Ponadto w niewielkiej ilości destrukty z brązu. 28 lipca 1881 roku Gloger stanowisko pod Szafrankami ponownie.
****
Okolica Goniądza (stanowiąca dziś północną część powiatu białostockiego), była właśnie ważkim przesmykiem Podlasia, ciągnącego się z północy od Augustowa ku rzece Narwi i Bugowi – na południu. Obok rozległego starostwa Knyszyńskiego znajdowały się w tym przesmyku liczne wsie rozrodzonej, ale gniazdowej i starożytnej szlachty podlaskiej: Kramkowo, Niewiarowo, Świerzbienie, Ołdaki, Sobieszczki, Białosuknie, Downary i t. d. gniazda: Kramkowskich, Niewiarowskich, Świerzbieńskich, Ołdakowskich, Sobiesków, Białosukniów, Downarów i Downarowiczów. Trzy wsie: Mońki, Moniuszki i Moniuszeczki, są pierwotnem gniazdem rodziny Moniuszków, z których Stanisław, dziad sławnego kompozytora, przeniósł był się z tutejszego Podlasia do ówczesnego województwa mińskiego.
We wsi Wroceniu nad Biebrzą, w starem gnieździe Wroceńskich vel Wroczyńskich, odrysowałem dwór drewniany z XVIII wieku, którego szkic tu dołączam, jako bardzo typowy, a z najzapadlejszego kąta Podlasia pochodzący.

O dwie mile od Goniądza w stronie północno-wschodniej, leży wieś, nosząca z dawnych czasów nazwę Jaćwież. Nie ulega żadnej wątpliwości, iż nazwa taka niegdyś mogła być nadana tylko przez okoliczny lud czysto słowiański osadnikom, należącym do odrębnego prusko-litewskiego plemienia, zwanego w mowie ludowej mazowieckiej i białoruskiej „Jaćwieżą”. Potwierdza to wymownie ten pewnik historyczny, iż kolebka pierwotna Jadźwingów nie leżała nigdy i znajdować się nie mogła wśród Słowian na południe od rzeki Biebrzy, Narwi i Bugu, ale na północ Biebrzy i jej dopływu, zwanego z dawnych czasów Łekiem i Łęką, gdzie się zaczynała kraina jezior prusko-litewskich, w okolicach dzisiejszego Ełku, Rajgrodu, Augustowa i Suwałk, stanowiąca kraj przez plemiona pogan jeszcze do XIII i XIV wieku zamieszkały. Od śmierci Bolesława Krzywoustego Jaćwież, żyjąca z myślistwa i łupów zdobywanych na sąsiadach, przekroczyła Biebrzę ku południowi i przez całą dobę podziałów Polski koczowała w puszczach Podlasia, nad górną Narwią i średnim Bugiem, gdzie, jak wilk z kniei niedostępnej, napadać mogła na pogranicze Mazowsza, na Małopolską i Ruś. Gdy Polska znowu do sił monarchii powracała, niedobitki Jadźwingów, tępionych jej orężem, uchodziły w głąb Litwy, pozostawiając na Podlasiu, w ziemiach Słowian, nieliczne po sobie ślady, takie n. p. jak nazwa wsi Jaćwież w Goniądzkiem, oraz kilka nazw uroczysk Jadźwingi, w okolicach Ciechanowca. Nawet pierwotna kolebka Jadźwingów nie mogła wówczas ostać się w ich ręku, bo nie byli narodem rolniczym, do ziemi przywiązanym, ale, jako łowcy i łupieżcy, żyjąc knieją i łupem, osaczeni w kniei, ginęli walecznie pokotem, lub szukali schronienia w innej puszczy. To też pług osadników mazowieckich w wieku XIV i XV dotarł do najdalszych kniei ich kolebki, odsłaniając z „pod mchów pierwotnych chlebodajną glebę dla łaknącej ludzkości. Wówczas mowa polska sięgnęła za Hańczę w Suwalskiem, a dziś w Ełku drukuje się „Gazeta ludowa”.
Zgromadziwszy zdobyte w dniu dzisiejszym szczątki prastarej kultury krzemiennej do łodzi, spuszczonej już na fale Biebrzy, a sterowanej przez rybaka ze wsi Wierciszewa, nazwiskiem Dzieniszewskiego, płyniemy teraz z pod Goniądza w dół tej rzeki, mając przed sobą do jej połączenia się z Narwią przy kępie Giełczyńskiej, około ośmiu mil wodnej drogi.
O pół mili poniżej Osówca, leży wieś Sośnia na lewym brzegu Biebrzy, oddalona od tej rzeki około tysiąc kroków. Pomiędzy wioską a Biebrzą, pośród łąk i moczarów, znajduje się piaszczysta wyspa, kilkanaście morgów rozległa, nazywana przez lud okoliczny „Szwedzkim mostem„. Miano to pochodzi naturalnie z czasów wojen szwedzkich, kiedy Szwedzi, idąc z Prus książęcych w głąb Polski, przeprawiali się tutaj z Mazowsza na Podlasie, t. j. z ziemi Wizkiej do Bielskiej. Biebrza na całej długości trudna do przeprawy, bo mająca od swych źródeł do Goniądza brzeg prawy, a od okolicy Goniądza do połączenia z Narwią brzeg lewy bagnisty, posiada tylko pomiędzy Goniądzem i Sośnią obydwa brzegi dość przystępne, tworzące zatem przesmyk najdogodniejszy dla dróg, mostów i działań militarnych. I to właśnie wyjątkowe położenie stało się powodem, dla którego tu Szwedzi most zbudowali, a we dwa wieki potem kolej Brzesko-Grajewska tędy przeprowadzona, a następnie, przy stacyi Goniądz, twierdza Osowiecka na obu brzegach Biebrzy zbudowaną w tej okolicy została.

Od wsi Sośni do owej wyspy piaszczystej wśród błot, istnieje dotąd ślad sypanej w czasach dawnych grobli, ale od strony Biebrzy do tej wyspy niema już grobli ani śladu. Podjechawszy więc wodą o ile można było najbliżej, musieliśmy przebrnąć przez kilka bardzo grzązkich i gęsto zarosłych starych łożysk i wyciągając z błota jedni drugich, lub brodząc przez odnogi rzeczne, dotarliśmy nareszcie do celu, który wynagrodził nam sowicie nasze trudy i przeszedł wszelkie oczekiwania. Kilkunasto bowiem morgowa powierzchnia lotnych piasków tak była gęsto zasiana nałupanym w starożytności krzemieniem, że pod blaskiem promieni słonecznych lśniła się jakby szkłem posypana. Takiej obfitości okrzosków, powstałych przy obrabianiu narzędzi krzemiennych w starożytności, nie spotkałem jeszcze nigdy, choć już w ciągu lat kilkunastu kilkaset tak zw. stacyi krzemiennych na przestrzeni od Karpat do Dźwiny wyszukałem. Widocznie miejscowość ta posiadała dla bytu i potrzeb pierwotnych mieszkańców warunki pierwszorzędne i musiała być w starożytności najznaczniejszą i najludniejszą w dolinie Biebrzy osadą. Ponieważ każdy silniejszy wiatr rozwiewa z tej wyspy tumany lotnego piasku na łąki i błota okoliczne, a w zamian nic z błot nie nawiewa, należy przeto przypuszczać, że osada w czasach przedhistorycznych pod względem topograficznym miała postać wzgórza, które w ciągu wieków znacznie się zniżyło.
Krzemień tylko jako znacznie cięższy, pozostał na miejscu, lubo także w późniejszych czasach użytku broni skałkowej, mógł być w części zabrany stąd na skałki do strzelb. Pod wrażeniem pomyślnego odkrycia tak bogatej w zabytki krzemienne miejscowości, jeden z młodych towarzyszów naszej wycieczki rzekł do wieśniaka, który przyszedł z wioski i przyglądał się ciekawie naszym poszukiwaniom: „Albo wy wiecie, moi ludzie, jakie tu macie skarby na tych waszych piaskach!” Chłopek, usłyszawszy to, podążył co żywo do wsi i wiadomością o „skarbach” poruszył i zaniepokoił całą gromadę. Po chwili ujrzeliśmy kilkunastu ludzi, postępujących poważnie ku nam, zwolna, od strony Sośni. Idący na ich czele sołtys, chłop wysoki i barczysty, typ mazura o płowych włosach, niebieskich oczach i trochę orlim nosie, miał na piersi zawieszoną u guzika, na sznurku owalną blachę, jako urzędową oznakę swojej godności. Kilku innych zaopatrzyło się w kije, których jednak widocznie wstydzili się, bo postępowali z tyłu.
Kiedy ludzie ci podeszli do nas, wystąpił sołtys i oznajmił tonem przyzwoitym, ale stanowczym, że ponieważ nie pytaliśmy się gromady, czy nam pozwoli zbierać krzemienie na swych gruntach, więc gromada zabrania tego obecnie. Próbowaliśmy objaśniać wieśniaków, że te krzemienie nie posiadają dla nikogo wartości pieniężnej, że były tylko naszczepane w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze kruszców nie znano, a zbieramy je przez prostą ciekawość i jako pamiątkę pracy ludzkiej z najdawniejszych czasów. Chłopi logicznie odpowiedzieli nam na to, że jako ludzie prości, nie posiadający nauki, nie mogą wiedzieć, co dla kogo ma jaką wartość, ale to rozumieją, że po przedmioty bez wartości nikt by z daleka nie przybywał i przez takie bagna nie brodził. „Wiadomo – odezwał się jeden z nich – że teraz ludzie na świecie umieją z każdej rzeczy grosz ciągnąć, stare szmaty przerabiają na sturublówki, a któż wie do czego i krzemienie się im nie przydadzą? Tembardziej, że dziadek podróżny, który przyszedł po zebranym chlebie z Osówca do Sośni, opowiadał przed chwilą, że dwie baby tamtejsze zarobiły od jakichś panów za kosz krzemieni więcej, niż przez cały tydzień zbierając po lesie „babie uszy”.
Chłopi czekali cierpliwie, aż opuścimy ich piaski, nie chcieli dozwolić zbierania krzemieni za ofiarowane im pieniądze i tylko przez wrodzoną słowiańskiej naturze gościnność, nie żądali oddania nazbieranych krzemieni, napełniających wszystkie nasze kieszenie i koszyki. Dopiero przebrnąwszy, obciążeni łupem, jak ludzie przedhistoryczni, przez te same grzązkie oczerety i brody, poczęliśmy w naszej łodzi jako w miejscu bezpiecznem od napaści, rozpatrywać, podziwiać i porządkować, naszą obfitą zdobycz. Składała się ona z licznych ułamków narzędzi krzemiennych, kilkuset nożyków i tysiąca pospolitych okrzosków, czyli szczader krzemiennych, także kilkunastu strzałek o kształtach bardzo misternych, nieznanych dotąd na ziemiach słowiańskich, a natrafianych tylko, i to bardzo rzadko, na zachodzie Europy, z tak zwanych nukleusów, czyli rdzeni zużytych brył krzemiennych i t. d.
****
Gloger błędnie używa określenia Szwedzki Most. W rzeczywistości most oraz grobla powstała na polecenie właściciela tutejszych włości Stanisława Antoniego Szczuki. Budowę rozpoczęto w 1704 roku. Miał szerokość 12 łokci i około 1000 długości. Po obu stronach rzeki pobudowano karczmy. Przeprawa służyła wojskom szwedzkim Karola Gustawa m.in. w marszu na Warszawę i Kraków. Pamięć o Szwedach, a także ich gwałtach, grabieżach i rekwizycjach zapadły dużo głębiej w pamięci miejscowej ludności aniżeli o budowniczym mostu.
Stanowisko archeologiczne w pobliżu Sośni było jedno z bogatszych, jakie w swoich wyprawach odkrył Zygmunt Gloger. Piaszczysty – wtedy już dość płaski w wyniku erozji wietrznej grąd – był wręcz „zasiany” krzemiennymi okrzeskami, które pozostały w procesie wytwarzania narzędzi przez naszych prahistorycznych przodków. Poza wielką ilością krzemiennych wiórków, członkowie wyprawy w ciągu krótkiego pobytu na grądzie odnaleźli 30 „strzałek” – tj. grocików. Wiele z nich była bardzo precyzyjnie obrobionych – bo jak pisał Gloger „ strażytnemu obrabiaczowi tych bełtów krzemiennych chodziło jeszcze o coś więcej , tj. o piękno , którego poczucie rozwijało się w duszy ludzkiej prawie od kolebki ludzkości (…) cechując dość wybitnie zabytki na naszych stacyjach krzemiennych znajdowane”. Poza krzemiennymi grocikami odnaleziono szlifowaną siekierkę i pewną ilość skrobaczek.
Gloger w swoich archeologicznych poszukiwaniach sośnienski grąd odwiedził trzykrotnie. Po raz pierwszy pojawił się tu 12 maja 1879 roku. Jak opisywał na wyspie piaszczystej wśród błot i łąk biebrzańskich na połowie drogi między dzisiejszym korytem rzeki i wsią Sośnia napotkałem niepospolitej obfitości stacyę krzemienną. W ciągu trzech godzin wszystkie kieszenie i posiadane woreczki napełnił okrzeskami, ułamkami nożyków krzemiennych i innymi narzędziami. Znalazł tam m.in. skrobaczki i 7 grotów. Po raz drugi sośnieńskie wydmy odwiedził 7 sierpnia tego roku podczas barwnie opisywanej wyprawy. Od dzieci pasących krowy dowiedział się, że po wiosennej jego tu bytności, cała ludność wsi, rzuciła się chciwie do zbierania łupanego krzemienia. Nagromadzono go dużo w zamiarze spieniężenia, a ponieważ kupców na krzemień nie było został wyrzucony. Jedynie pewna kobieta przyniosła mu owoce poszukiwań jej syna w postaci kilku garści okrzesków krzemiennych, wśród których znajdowało się kilka nożyków, a także jedna niezrównanej piękności strzałą krzemienna z trzonkiem do osadzania w brzechwie. Trzeci raz odwiedził Sośnię w 1881 roku.
****
Biebrza należy do systemu kanału Augustowskiego, który wpadającą do niej w pobliżu Goniądza rzekę Nettę (czyli jak podobno dawniej nazywano, Niętę, albo Miętę) łączy z Hańczą, dopływem Niemna. Tym sposobem przez Hańczę Czarną, kanał, jezioro, Nettę, Biebrzę i Narew, można żeglować z Niemna do Wisły i odwrotnie. Dawniej, gdy nie było dróg żelaznych, ruch handlowy na tej drodze wodnej był większy, ale dziś stracił już swoje ogólniejsze znaczenie i posiada tylko lokalne dla gubernii Suwalskiej. Berlinki, któremi wywożono z Augustowskiego zboże do Gdańska i Królewca, a przywożono głównie sól, teraz już prawie nigdy kanału nie nawiedzają, a tylko raz na lat kilka zjawia się jakiś statek inżynierski parowy, jakby na dziwowisko dla okolicznych mieszkańców. Za to płyną liczne tratwy z lasów augustowskich na dopływy morskie, a dzisiaj właśnie mijamy na Biebrzy dużo drzewa, prowadzonego na Wisłę. Na niektórych „pasach” (tak nazywają tu tratwy), wszyscy oryle sprowadzeni są z Galicyi i Krakowskiego. Poznać ich można łatwo po pilśniowych, czarnych i popielatych kapeluszach (których lud na Podlasiu i Mazowszu łomżyńskiem nie nosi) po granatowych z guziczkami mosiężnymi żupanikach, po fajeczkach, których z ust nie wyjmują (gdyż lud nad Biebrza i Narwią więcej zażywa tabaki, niż pali) i po akcencie mowy, i po temperamencie znacznie żywszym niż podlaski i mazowiecki. Jeden z nich siedząc na tratwie, czyli na tzw. „pasie” budulcowych sosen, grał coś skocznego na klarnecie, a inny rozweselał dolinę podlaską śpiewając krakowiaka.
Tylem razy westchnął dziewczyno do Ciebie,
Gdyby tak do Boga – byłbym dawno w niebie.
Bodaj to lud krakowski wiecznie wesoły, ochoczy! Bieda i konieczność zarobku przypędza go wiosną i latem na północ, aż w Augustowskie, a jednak śpiewa raźno i przygrywa może z tęsknoty?
Płyniemy teraz krajem samych łąk, krajem pustym, a jednak bardzo charakterystycznym i typowym. Dolina Biebrzy ma tu ogólny kierunek z północy na południe, z lekkim zwrotem ku zachodowi. Wśród niziny, stanowiącej rozległą równinę łąk, wije się kręto wstęga czystej, na kilkadziesiąt kroków szerokiej i na kilka łokci głębokiej rzeki, z dnem w niektórych miejscach piaszczystem, a nigdzie kamienistem. Nie spotykamy tu wśród łąk ani pagórków, ani lasów, ani wiosek lub pojedynczych siedzib ludzkich. Wszędzie tylko łąki i łąki, a na nich jakby całe miasta stogów pięknego siana, postawionych po świętym Janie Chrzcicielu, skrzętną ręką rolnika na podłożu z palików, żeby woda w razie powodzi nie uniosła stogu. Wioski tu dojrzeć jeno można na dalekich wyżynach, nie podlegających zalewom Biebrzy, a zamieszkują w nich na prawym brzegu Mazurzy, na lewym Podlasianie, tu i tam prawie sama drobna szlachta, nie różniąca się od siebie mową, ubiorem, ani obyczajem; lud dość zamożny, posiadający i ryby, i grzyby, i nabiał, bo siana i pastwisk podostatkiem. Wśród tego bezbrzeżnego stepu bujnych łąk, łódź naszą unosi bystry, przejrzysty i przeważnie dość głęboki, o twardem dnie nurt Biebrzy, stanowiący tu odwieczną granicę między Podlasiem i Mazowszem.
Płyniemy piękną jakby drogą, wśród dwóch szpalerów bujnych traw, kwiatów nadwodnych, wielkich liści i wpośród krzewów gęstej wikliny i łozy. Bóg nawet tej jednostajnej nizinie nie poskąpił wdzięku i piękna, które uderza w przyrodzie, tylko w jednych miejscach majestatycznym blaskiem promieni, a w innych płynie strugą bledszego światła. „Słońce – mówi Kraszewski – widzą wszyscy, nawet trochę ślepi, gwiazdkę malutką dostrzeże oko, które po niebie szukać się jej nauczyło”.
Zdawałoby się, że płynąć kilka mil i nie spotkać ani wioski, ani rybaka, ani lasu, tylko widzieć samą wodę, łąki i stogi, to musi znużyć oko wędrowca. A jednak znużenia tego ja nie doznałem ani na chwilę. Przecudna wszędzie zieloność. Gdzie tylko spojrzysz okiem, rozmaitość bujnych kwiatów i roślin kąpiących się w słońcu, przeglądających się w wodzie, powietrze przesycone jakąś dziwną świeżością, wonią siana i ziół nadwodnych. Czasem zakwili jakimś smętnym głosem w gąszczu wikliny mały, samotny ptaszek, jakby duch zbłąkany, sierocy wśród pustkowia. W jednem miejscu, na bezludnym brzegu, stała wśród bujnego sitowia uwiązana u pala na łańcuchu zamkniętym kłódką, porządnie pomalowana na biało i niebiesko czyjaś łódka. Wioślarze objaśnili, że to łódka pana Haraburdy, właściciela Mroczek, posiadającego rozległe łąki nad Biebrzą.
Młodzi moi towarzysze bawią się strzelaniem kulami z pistoletów i rewolwerów, mierząc ponad samym poziomem wody wzdłuż koryta rzeki.
Ciekawem zjawiskiem fizycznem jest wielokrotne rokoszowanie wystrzelonej kuli o wodę. Na przestrzeni około 300 kroków kula odpowiednio wystrzelona przeszywa naprzemian wodę i powietrze, co na spokojnem zwierciadle wody widzieć można. Ja tymczasem wypytuję się wioślarzy i sternika Dzieniszewskiego o podania i wierzenia ludowe o topielcach i duchach wodnych. Z tego, co mi opowiadają, przekonywam się, że nad Biebrzą mniemań podobnych jest mało, że stare przesądy wygasają, a te jakie zostały, ubogie są w wyobraźnię i poezyę. Opowiadają mi ludzie tutejsi na moje zapytania lakonicznie: że kto się utopi, to zostaje topielcem i wciąga potem kąpiących się pod wodę, ale że w Biebrzy bardzo rzadkie są wypadki utonięcia, bo nadbrzeżni mieszkańcy obojej płci od dziecka dobrze pływać umieją, że głębin w Biebrzy nie tak wiele, że nad Narwią, w której korycie wszędzie są znaczne głębiny i częstsze wydarzają się wypadki utonięcia, daleko więcej lud mówi o topielcach i wierzy w topielców, ale i tam księża wytępiają wśród ludu podobne zabobonne wierzenia.

Słońce staczało się z pogodnego obszaru nieba za dalekie wzgórza i lasy, a piękny wieczór letni zwolna przysłaniał mrokiem cichą, zieloną, rozległą dolinę Biebrzy. Na błękicie niebios ukazały się najprzód gwiazdy większe, jako śmielsze, potem zamigotały mniejsze, a w końcu wysypało się tyle tego mrowia na łan niebieski, że i rachmistrz koronny nie policzyłby wszystkich światełek. Okazały księżyc w pełni przeglądał się w spokojnej, tajemniczej, czarnej toni, jako wśród mroku nocnego stary jej powiernik. Noc była tak widna, że książkę można było czytać z łatwością; tak ciepła, że nie ochłodziła nas jeszcze po dniu skwarnym; a tak milcząca, że słychać było wybornie psów szczekanie i głos gęsi w wioskach o pół mili, a może i dalej odległych.
Mnogie stogi siana na brzegach i sterczące w stogach potężne drągi („ściezory”) trzymały jakby straż wieczorną nad łożem ukołysanej, milczącej Biebrzy. Piersi nasze i usta zrywały się do pieśni. Więc szeroka dolina Biebrzy zabrzmiała chórem wśród nocnej ciszy, a odgłos piersi naszych biegł daleko po rosie łąk i po wodzie rzeki srebrzystej od jasnych promieni księżycowych.
****
W miejscowej gwarze ,,stożne’’ spotykane były na tutejszych łąkach jeszcze sporadycznie w latach 90-tych. Stawiane po 24 czerwca były cennym źródłem pożywienia dla hodowanych w nadbiebrzańskich wioskach rogacizny. Stogi wznoszono zwykle w miejscach suchych na podstawach z kamieni zwanych ,,podziskami” , zaś tam gdzie poziom wody znacznie się podnosił siano składowano w stogach na podestach z gałęzi. „Stożenie” było sztuka wymagającą wielkich umiejętności praktycznych, wprawy i wyczucia proporcji. Aby konstrukcja stogu była bardziej umieszczany był centralnie drąg czyli tak zwany ,,ściezior” Stogi odporne na wiatr, deszcz trwały niewzruszenie do późnej zimy, kiedy to właściciele wyprawiali się po nie za rzekę aby zwieść je po zamarzniętych bagnach do swoich stodół.
****
Około północy przypłynęliśmy pod spotkany pierwszy raz w naszej podróży od Goniądza brzeg wyniosły nad rzeką, na którym drzemała snem pracowitych ludzi pierwsza spotkana dziś nad Biebrzą wieś zagrodowej mazowieckiej szlachty Brzostowo. Jest to stare gniazdo i rozsadnik wszystkich Brzostowskich po szerokiej ziemicy, i tych, którzy w karmazynie senatorskie zasiadali krzesła, i tych, którzy w szarych żupanach sejmikowali w Wiznie i własną ręką, nie mając nigdy poddanych, sami krajali sochą mazowiecką skiby rodzinnych zagonów pod bujne żyto, owies i pszenicę.
Wioślarze nasi oznajmili nam, że w Brzostowie znajduje się „karczma z żydem”, a że należał się nam wszystkim posiłek i odpoczynek, więc postanowiliśmy wstąpić do owej gospody. Jak w całej wiosce, tak i w karczmie było już od dawna ciemno i głucho, a nawet piesni gdzie się do nas nie odezwał. Zapukaliśmy do drzwi karczemnych raz, drugi i trzeci, ale nikt nam ich nie odsunął i światła w oknach nie ukazał. Wioślarze nasi mówili: „Żyd słyszy, tylko się utaił, bo się rewizora boi”. Młodzież zawsze skora do pustoty, postanowiła nastraszyć arendarza, a przynajmniej mocno go czemś zaintrygować.
Otoczono więc karczmę dokoła i ustawiono wioślarzy z wiosłami i siebie pojedynczo przy wszystkich oknach, a potem na dany znak poczęto jednocześnie do wszystkich pukać. Sądzono, że propinator z rodziną swoją uczyni alarm, że pozapala światła, otworzy spiesznie drzwi gospody, tymczasem wcale nic podobnego nie nastąpiło. W całym domu jak było, tak było ciemno i głucho. Ściany się trzęsły od kołatania, szyby brzęczały coraz mocniej, drzwi trzeszczały, ale nikt z nas nie dosłyszał najmniejszego szmeru, ani szeptu wewnątrz, gdzie nic nie zdradzało obecności czuwających dusz ludzkich i jakichkolwiek śladów życia. Sądzono, że sen tak twardy zmorzył całą rodzinę arendarza, więc podwojono silę szturmu, ale bezskutecznie. Gdy to wszystko nie pomogło, zaczęto grzecznie prosić o otworzenie, ale niestety i prośba i groźba nic nie wskórały. Ostrożny gospodarz zalecił widocznie swej rodzinie i domownikom politykę nieprzebudzonego snu i milczenia, w której wytrwał do końca. Nie zdobywszy tedy twierdzy, musieliśmy odstąpić oblężenia. I wydarzyło się może po raz pierwszy, że potomkowie rycerskich Mazurów kapitulowali niejako przed synem Izraela i źli a smutni powracali do lodzi.
Z wyżyny Brzostowa roztaczał się piękny widok w noc księżycową na wijącą się u stóp wzgórza sino-srebrzystą, zwierciadlaną wstęgę Biebrzy i rozległą krainę nizin zabiebrzańskich w powodzi srebrnego światła, pod stropem ciemnej głębi lazuru nieba. Płynęliśmy dalej, siadłszy do łodzi, która sunęła się cicho, poważnie, bez plusku wioseł, jedynie unoszona prądem wody, bo zdawało się, że nikomu nie pilno do domu, że każdy pragnie, aby noc tak piękna i żegluga tak miła trwały jak najdłużej, bez końca.
Po gorącym i długim dniu, wieczór orzeźwił, a noc usypiała znużonych. Skłonność do snu objawiła się stopniowem ucichaniem wesołych rozmów. Niebawem obaj wioślarze nasi usnęli, a tylko sternik czuwał, kierując łódką w milczeniu. Sen zaciężył i na powiekach młodzieży. Młodzi ludzie, wychowani nie po miejsku, ani cudzoziemsku, ale rzetelnie po polsku, mają w sobie zawsze coś rycerskiego i nie potrzebują do snu żadnych wygód, czując głęboki wstręt do zniewieściałości.
Drzemiący Kazio miał za poduszkę samowar, a zwisła jego ręka sięgała do wody. Jaś miał pod uchem własną rękę, leżącą na wiośle, a Józiowi służyły wybornie za poduszkę worki z krzemykami i czerepami popielnic.
****
Z dużym prawdopodobieństwem udało mi się ustalić tożsamość dwóch ostatnich. Jaś – to zapewne Jan Moniuszko, brat Jadwigi – żony Ludwika de Fleury, natomiast Józio – to najprawdopodobniej syn małżeństwa Szaybów, Józefa i Marii z Moniuszków, siostry Jadwigi i Jana.
****
Łódź przy świetle księżycowem przedstawiała jakby obraz pobojowiska, na którem cała załoga okrętowa poległa, oprócz sternika. Ani brak snu, ani długie sterowanie nie oddziaływały na Dzieniszewskiego, który jakby z żelaza ukuty, miarowym ruchem wiosła kierował łódką od dwudziestu godzin bez najmniejszego znużenia. Zaledwie teraz zdołałem go nakłonić, żeby oddał mi wiosło i sam choć trochę zasnął. Usłuchał wreszcie i siedząc z głową wspartą na dłoni, zasnął snem twardym. Łódź bez wioślarzy płynęła wolno, a ja sterując pozostałem jeden czuwający, nieruchomy, zadumany. I biegłem myślą moją w przestwór dziejów ludzkości, w przeszłość jej historyczną i w przyszłość możliwą, i na pole zadań i prac społecznych, których ta przyszłość będzie prostym wynikiem i owocem. W toku tych myśli przyszedłem do przekonania, że nizko upada siła geniuszu ludzkości w tych społeczeństwach, w których mała tylko liczba jednostek poczuwa się do obowiązku pracy dla ogółu, a masy żyją bez idei, bez nauki, bez samowiedzy żadnej.
Łódź nasza płynęła jak liść jesienny, rzucony na wody leśnej strugi, wreszcie stanęła cicha, nieruchoma, zatrzymana o gęsto pływające białe lilie wodne i szerokie liście żółto kwitnącego grzybieniu. Na wschodzie z poza gąszczów łozy i zrzadka rozsianych po nizinie krępych dębów, witał nas różowy brzask jutrzenki. Dzikie kaczki i cyranki, powracające z noclegu na szerszych wodach, do żerowisk błotnych, zaczęły wartkim szmerem swego lotu przerzynać głęboką ciszę przedświtu. Żarłoczny, stary szczupak, ten wilk wodny, rano do łowów wstający, w pogoni za zdobyczą rzucił się gwałtownie ponad wodę, roztaczając pierścienie fal od brzegu do brzegu, a Dzieniszewski, który już nie spał, jako stary rybak tej rzeki, twierdził, że szczupak ten ważyć może cały „kamień”, czyli funtów 25, a od wielu lat trzyma się tej miejscowości, czasem zaś pływające młode kaczki pożera. Stuletnia staruszka ze wsi najbliższej opowiada ludziom, że w miejscu tem utopił się niegdyś w Biebrzy złodziej, przeprawiający się z końmi ukradzionemi i został topielcem przemienionym w tego szczupaka, ale Dzieniszewski niedowierzał jej opowiadaniu i pragnął złowić topielca, w postaci tego olbrzymiego szczupaka, czego staruszka czynić mu nie radziła.
Niebawem majestatyczna tarcza słońca wychyliła szerokie, ogniste czoło z nad sinej krawędzi dalekich lasów, oparów i ozłociła czuby stogów, dęby i kity bujnego oczeretu. Począwszy od Brzostowa, aż po ujście Biebrzy do Narwi, prawy (mazowiecki) brzeg Biebrzy jest już wszędzie wyniosły, pokryty wioskami i łanami bujnego żyta i pszenicy. Natomiast brzeg lewy (podlaski) stanowi aż do samej Narwi rozległą nizinę łąk, które co do wartości siana mają najlepsze gatunki traw w pobliżu brzegów rzeki, w miarę zaś oddalenia od jej koryta, przechodzą w trzęsawiska i łąki błotne, zwane przez lud tutejszy bielami. Ostatnia mila tych łąk nadbiebrzańskich, przed ujściem Biebrzy do Narwi, należała niegdyś do obszernego starostwa Tykocińskiego, które zachodnim krańcem swoim ciągnąc się po prawym brzegu Narwi, dosięgało tutaj Biebrzy, wypełniając owe widły, z dwóch rzek powyższych utworzone.
Na stokach brzegu mazowieckiego (dawnej ziemi Wizkiej), znalazłem pod wsią Szostakami małą wydmę piaszczystą, która była siedliskiem człowieka w czasach przedhistorycznych. Jak dzisiaj w małoludnych okolicach Ameryki można spotkać ludzi samotnych (zwanych skwaterami) lub pojedyncze rodziny kolonistów, tak i u nas zanim pierwotna ludność rozrodziła się lub powiązała w sioła, zanim powstały majętności i dwory szlachty, a przy nich czeladź służebna stała się zawiązkiem gromad wiejskich, istniało wielkie mnóstwo sadyb pojedynczych, rozrzuconych zrzadka nad brzegami rzek i po puszczach. Typowy nożyk krzemienny, strzałka, ułamek jakiegoś skrobacza, kilkanaście okrzosków i gliniany czerep z pierwotnego garnka, oto wszystko, co tutaj znalazłem na przestrzeni kilkunastu kroków, a co było pozostałością po odosobnionej, przedwiecznej sadybie człowieka. Nieco bogatszą stacyę z tychże czasów znalazłem dziś na piaskach pod Burzynem kościelnym, gdzie zdobyliśmy trzy strzały krzemienne, kilka nukleusów i parę garści nałupanego w starożytności krzemienia. Pomiędzy wsią Rutki-Nory a Sieburczynem znajdowało się również siedlisko ludzkie w prawiekach. Kilka znalezionych tu nukleusów, czyli rdzeni z brył krzemiennych, charakterystycznie przez wprawną rękę dokoła podłużnie oszczepanych, dawało wymowne świadectwo, że używano nad Biebrzą, jak i wszędzie, krzemienia miejscowego, a obrabiano go przy każdem ognisku, gdzie się tylko człowiek ówczesny zatrzymał. Pod Rutkami znalazłem odłam siekiery krzemiennej, starannie szlifowanej.
W widłach Narwi i Biebrzy, gdzie na małem wzgórzu znajduje się nowożytny dworzec i ogród właściciela Kępy Giełczyńskiej (którego uprzejmości wszystkie ułatwienia niniejszej wycieczki zawdzięczam, który czynny brał w niej udział i przedhistoryczną przeszłością tej okolicy gorliwie się zainteresował), znajdowała się także w czasie kultu krzemienia jakaś znaczna osada, zapewne po owej przy Szwedzkim moście najludniejsza w dolinie Biebrzy. Przez troskliwe zbieranie wszystkich przedmiotów starożytnych, znajdowanych tu w ogrodzie, w otoczeniu dworskiem i na drodze poblizkiej, właściciel (hr. de Fleury) utworzył małe muzeum, w którem nie brakuje żadnego typu narzędzi krzemiennych.
****

Fleury Ludwik- urodził się Ruffec w środkowej Francji, /1828-1909/. Ziemianin, archeolog amator, fotograf, kolekcjoner sztuki, członek Francuskiego Stowarzyszenia Rozwoju Nauk. Żonaty z Joanną, córka Antoniny i Jana hr. Potockich/ ślub zawarto w 1850 roku /. Po śmierci pierwszej żony /14.02.1870/ zawarł tego samego roku ślub w Warszawie z Jadwigę Moniuszków z Szelągówki i osiadł z młodą żona w majątku Kępa w widłach Narwi i Biebrzy. Tu Ludwik de Fleury zajął się amatorsko archeologią. Należał do kręgu znajomych Zygmunta Glogera. Wspólnie z nim zorganizował w sierpniu 1879 roku i prawdopodobnie uczestniczył w spływie Biebrzą, połączony z poszukiwaniami archeologicznymi. Prowadził także badania na leżącym niedaleko jego dworu grodzisku w Samborach. Około 1889 penetrował grodzisko w Wiźnie, gdzie znalazł liczne skorupy, groty do dzid, resztki średniowiecznej kuszy, a także monety rzymskie. Wyniki poszukiwań przedstawił w referacie wygłoszonym w 1890 na VIII Zjeździe Archeologicznym w Moskwie. W 1892 roku rozkopał, uważając je za jaćwieskie, kilka wczesnośredniowiecznych cmentarzysk z grobami w obstawach kamiennych w Rostkach, Jedwabnem i Kokoszkach. W dworze państwa de Fleury bywał m.in. wspomniany już Zygmunt Gloger, etnograf, archeolog, Zygmunt Federowski, badacz folkloru Białorusi, autor monumentalnego dzieła Lud Białoruski oraz Kazimierz Waliszewski, historyk. W latach 90-tych Ludwik de Fleury stracił majątek Kępa i wyjechał do Francji, gdzie zmarł w 1909.
****
Za doby Piastów, Mazowszanie tutejsi, granicząc z dziewiczemi puszczami Podlasia, w których tylko dziki zwierz miał swoje legowiska lub Jadźwing łupieżca podkradał się z północy, zabezpieczali swoją ziemię budowaniem warownych zamków, czyli „grodów”, po których dotąd pozostały potężne usypiska. Główne z nich, jakby stolica tych ziem, znajduje się przy miasteczku Wiźnie, na panującej nad Narwią „wyżynie” czyli „wyżni”; od której i nazwa tego grodu (Wizna) wzięła początek. O pół mili powyżej Wizny, właśnie wprost ujścia Biebrzy do Narwi, widzimy pod wsią Samborami mniejszy grodek, który był strażnicą bardzo ważną w owych czasach, gdy dzicz pogańska, w której puszczach brały początek Narew i Biebrzą i skąd obie płynęły do Mazowsza, czyniła napady drogą wodną na kraj rolników, zaczynający się na wysokim brzegu Biebrzy i nad Narwią w okolicy Tykocina, gdzie (o ćwierć mili od tego miasta) usypali Mazurzy prawie równie potężny gród, jak pod Wizną. Dwa inne jeszcze grody z owej doby piastowskiej znajdują się w tych stronach. Jeden o parę mil na północ Wizny, pod wsią drobnej szlachty Pieńkami; drugi zwany niegdyś Mieczsług, o parę mil ku południo-wschodowi nad rzeką Rokitnicą pod wsią Godzkie. Niestety, nie mieli Mazurzy swoich dziejopisów, którzy przekazaliby pamięć walk i zapasów ówczesnych ludu rolniczego na kresach pólnocno-wschodnich ze światem pogan. Opiewano wówczas walki, zwycięztwa i wypadki głośniejsze pieśnią, ale pieśń szła z pokoleniami do grobu, bo nowe pokolenia nowe staczały boje i nowe tworzyły pieśni. Długosz zapisał, że Polacy lubowali się w takich pieśniach, z których tylko głośniejsze czas jakiś przetrwały, n. p. jedna o zwycięztwie Leszka Białego nad Romanem r. 1205 pod Zawichostem, którą jeszcze pamiętano za Długosza w wieku XV, ale i tej nikt nie zapisał, więc zaginęła bez śladu. Dziejopis ten w kronice swojej wspomina często o uprowadzaniu ludu mazurskiego w niewolę przez Litwinów. Pod r. 1253 powiada n. p.: „Przez powódź i napaści Litwinów ziemia Wizka zmieniona została w step dziki i pustynię”. Kronikarze krzyżaccy podają również wiadomości o napadach pogan na tutejsze Mazowsze, ale są to wiadomości, zaczynające się dopiero od końca wieku XIII, gdy Mazowsze tutejsze zostało już skutkiem długoletnich najazdów Jaćwieży i Litwy prawie do szczętu wyludnione i ludność uprowadzona przez pogan w głąb Litwy, gdzie ręką swoją rozszerzała prawie nieznane tam pierwej rolnictwo.
Łódź ze starożytnikami swobodnie płynęła z nurtem rzeki. Wędrowcy wyczerpani przeżyciami dnia wczorajszego i blisko 20 godzinnej żegludze usnęli snem kamiennym. Obudziła ich dopiera wychylająca się zza horyzontu tarcza sierpniowego słońca. Okazało się, że w nocy pogubili niemal wszystkie wiosła, a łódź niebezpiecznie nabrała wody, którą w panice wylewano drewnianymi szuflami, nazywanymi w tych stronach korczakami. Tak wiosłując – głównie rękoma powoli dotarli do gościnnego dworu Kępa…

Biebrza wpadając do Narwi na granicy Królestwa Polskiego i guberni grodzieńskiej tworzy z Narwią kąt zwany przez lud „widłami”. W tych to widłach rozpostarły się nieprzejrzane okiem niziny, łąki i bagna, porosłe tu i ówdzie gęstą łoziną lub rzadkim lasem, wśród których na cyplu niedaleko połączenia się dwóch rzek leży wyspa piaszczysta. Na tym pagórku przed kilkunastu wiekami istniała ludna sadyba dawnych mieszkańców naszego kraju, bo znaleziono po nich liczne narzędzia krzemienne. Później nie mieszkał tu prawie nikt, bo Kępa Giełczyńska nie była dobrą przystanią dla ludu rolniczego i tylko zamieszkiwał w ubogiej samotnej chacie stróż lesny Łukasza Górnickiego, Stefana Czarnieckiego, Branickich i Potockich, starostów lub dziedziców Tykocina, do których Kępa należała. Dziś wznosi się na tym miejscu dwór obywatelski z budynkami i ogrodem, a w tym dworze gościnnym przygotowano archeologiczną wyprawę wzdłuż Biebrzy, do której mnie na kierownika zaproszono.
Literatura:
Zygmunt Gloger, Ratusz w Goniądzu. Kłosy 502/1875. Zygmunt Gloger, Biblioteka Warszawska T.1 1882 str. 148. (informacja o powtórnym pobycie w Szafrankach).
Zygmunt Gloger Zabytki przedhistoryczne w: Gazeta Warszawska 207/1878.
Zygmunt Gloger, Korespondencja. Do Redakcji Biblioteki Warszawskiej. Biblioteka Warszawska T 1 1879.(informacja o poszukiwaniach W 1878 roku m.in. w Kępie, Szostakach, Burzynie i Wnorach).
Zygmunt Gloger, Dolinami rzek. Warszawa1903. J
Jarosław Marczak, Szalone wakacje w Kępie. https://historialomzy.pl/szalone-wakacje-w-kepie/
Bogusław Perzyk, Twierdza Osowiec. 1882-1915. Warszawa 2004.
Arkadiusz Studniarek, Biogram Józefa Małyszewicza http://www.e-monki.pl/studniarek/bib_malyszewicz.html National Geographic 4/2007
Opracował Jarosław Marczak, Legionowo.