Link do artykułu z życia i twórczości Tomasza Dziekońskiego zamieszczonego na naszym serwisie 25 Marca 2018 roku:
https://historialomzy.pl/tomasz-sylwester-dziekonski/
Tomasz Dziekoński łomżanin z urodzenia, pedagog, pozostawił bogatą spuściznę jako pisarz, tłumacz i edytor. Wśród jego licznych prac, niezauważonyniemal jednak pozostaje niewielki objętościowo artykuł Widok Łomży. Wspomnienia z początku dziewiętnastego wieku. Autor zawarłw nim swoje reminiscencje z 1805 r. Tekst nie ma jednolitej formy.Znajdziemy w nim krótkie sprawozdanie z obrony Łomży przed Prusakami w 1795 roku, wzmianki o łomżyńskich kościołach czy opisy nadnarwiańskiej przyrody. Przeważają jednakrelacje, które zainteresowałyby szczególnie miłośników etnografii. Autor pozostawił opisy trąbitów grających na swoich ligawkach,rybaków łowiących ryby, błędnych ogników,inkluzi cerografów, diabłówi ichzgubnym wpływie na życie człowieka…
Artykuł wydrukowany został w kalendarzu Józefa Ungra na rok 1860.Zachowana została, poza kilkoma wyjątkami oryginalna pisownia.
WIDOK ŁOMŻY. WSPOMNIENIA Z POCZĄTKU DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, a dla uczniów klassy szóstej kres nauki przygotowawczej. Chwila niesłychanie ważna w której każdy rozmyślał o wyborze przyszłego powołania. Ci, których większa życzliwość wzajemnie łączyła, lubili ze sobą rozprawiać o swoich na przyszłość marzeniach przy każdej wydarzonej sposobności, nawet szukali tej sposobności. Wszyscy wprawdzie byliśmy bez żadnego doświadczenia, w ukształceniu prawie równi sobie, a przecież każdy chętnie słuchał uwag swojego kolegi, a zdarzały się czasem bardzo trafne, bo je szczera życzliwość nasuwała. Otóż w takim stanie rzeczy korzystając z ostatniego dnia przed rekkolekcyami wielkanocnemi zebrało się nas pięciu i poszliśmy nad brzeg Narwi w owej chwili wezbranej.
Było to około połowy kwietnia, dnia jednak ściśle nie pamiętam. Boć już od tego czasu przeszło pół wieku upłynęło. Z resztą nic na tem nie zależy, czy to czy to było 1804 roku dnia 10 Kwietnia, czy podobno rokiem później, a dniem, czy kilkoma wcześniej czy później, dosyć, że kilkanaście dni przed kwietnią niedzielą pora była nadzwyczaj ciepła1. Jaki stopień wskazywał termometr? niewiem bo jedyny jaki się znajdowałw całej okolicy był w gabinecie fizycznym XX Pijarów, a i tej ile sobie przypominam, miał rozbitą gałeczkę przez któregoś z uczniów, nie było w nim merkuriusza 2, a zatem skala ze stopniami na nic się nie przydała. Zmuszeni więc żyć bez termometru i zimą i latem, oznaczaliśmy temperaturę pospolitymi wyrazami, ciepło gorąco, upał, skwar; w zimie zaś chłodno, zimno, mróz, mróz trzaskający. Takowe oznaczenia do powszedniego naszego życia wystarczały. Otóż wtedy wedle naszych meteorologicznych obserwacyj ostatnie dnie Marca i początkowe Kwietnia były na przemian ciepłe i gorące, a w skutek tego śniegi znikły, lody na rzekach popękały i odpłynęły, Narew wezbrała. Wylew, jak mówiono, był większy jak zwykle. Żaden z nas nie widział wtedy nawet większego jeziora, jak na przykład Gopło, nad którem się Prussacy zagnieżdżają, dlatego zalane błonie na pół mili szerokości 3, a około mile długości, zdało się nam obraz morza przedstawiać. Nie bacząc na tę na te dziecinną przesadę, był to w istocie, jak na Łomże, prawdziwie majestatyczny widok. Przeszedłszy ponad brzegiem rzeki podnóżem wyżyn, na których wzdłuż równolegle do rzeki rozłożyło się miasto, dla zwykłej pogawędki siedliśmy na wzgórzu poza ogrodem XX Pijarów. Z tego stanowiska obejmowaliśmy całą przestrzeń wody, sięgając na wschód ku północy lasów pniewskich z tej strony Narwi. Na przeciwnym brzegu krzewy i wyniosłe dęby zdawały się poważnie unosić na powierzchni wody. Na stronie południowo – zachodniej wzrok nasz opierał się o las Jednaczewski połączony z puszczą nowogrodzko- ostrołęcką siedzibą śmiałych i poczciwych Kurpiów. Przed nami na drugim brzegu zalewu, ciągnęło się pasmo wzgórz takichże samych na jakich osiadła Łomża, na nich jak okiem dosięgnąć można było, wznosiły się wiejskie osady. Na północ na samym krańcu horyzontu, bo wtedy jeszcze poziomu nie znaliśmy, leżała wieś Drozdowo dziedzictwo Lutosławskich. Poza Drozdowem las ciemny, nakształ chmury burzą brzemiennej zakrywał przed okiem naszem ujście Biebrzy do Narwi i blizkie tegoż ujścia miasteczko Wiznę, od którego niegdyś ziemia Wizka zyskała nazwę.
Bliżej ku nam bielił się na wzgórzu dworek Kalinowa, górujący nad kilkunastą poniżej osadzonemi zagrodami wiejskiemi, których nędza nie raziła, bo przykra jej postać nikła poza półmilową przeszło odległością. Była to siedziba chorążego Wyszkowskiego. Wprost przed nami, jakby gdyby z nurtów Narwi dźwigał się magazyn solny w Piątnicy, a za nim sterczała wieżyczka drewnianego parafialnego kościołka. Obok magazynu także nad samym brzegiem Narwi, widać było potężny szaniec, szwedzkim zwany, w którym się przez cztery tygodnie ukrywali waleczni Prusacy / 1795/, szturmujący do otoczonego żerdziami miasta, bronionego przez kilkunastu szlachty okolicznej i może ze dwudziestu mieszczan. Bóg wie jak długo trwałaby ta obrona, gdyby był nie nadciągnął pułk piechoty rosyjskiej, który dodał odwagi Prusakom, było ich zaś około dwa tysiące piechoty z dwiema armatami i cały pułk jazdy Bośniaków. Prawda, że i obrońcy wzięli od fary moździerzyk, z którego zwykle na rezurekcyę strzelano. Ponieważ zaś kul nie było dobierano wiec kamyków polnych odpowiedniego kalibru, brak zaś prochu w stosownej ilości, zmuszał obrońców do używania moździerzyka w tedy tylko gdy Prusacy zabierali się do szturmu. W tym celu strategika wiele obrońcom pomagała, zwykle bowiem wystrzeliwszy raz przy wodnym młynie Podkaje, na jednym końcu miasta, chwytali na plecy moździerzyk, nieśli go szybko na wzgórze za ogród XX Pijarów, tam drugi raz dawszy ognia, co tchu wracali na pierwsze stanowisko i trzeci strzał puszczali, na tem kończąc tę straszliwą kanonadę, bo Prusacy zwykle cofali się za Narew, nie chcąc się narażać na tak liczną artylleryę.
Dalej w tejże linii między południem a zachodem postępując, widać było także nad brzegiem Narwi zagrody Czarnocina. Na ostatnim krańcu tej linii Penza z dogodnym dla całej okolicy młynem. a co większa w kilkunastomilowym obrębie jedynym. Wreszcie las ciemny do koła obejmował jakby ramą cały ten obraz. Właśnie gdyśmy zajmowali nasze stanowisko, słońce już zapadało w las ciemnyrzucając ostatnie ognisto – złote promienie na z lekko chwiejące się wierzchołki sosien i rozczochrane konary odwiecznych dębów. Cień zwolna zaczerniał zieleniejące się niwy, a nad wiejskimi zagrodami wznosiły się lekkie dymy, znak gotującego się posiłku dla strudzonego dzienna pracą wieśniaka.
Zachwyceni tym widokiem zapomnieliśmy o celu przybycia do tego ustronia, nie uważaliśmy na zwiększający się co chwila zmrok. Wkrótce zaiskrzyły się gwiazdy na niebie, drżące ich światełka odbiły się w czystych wód zwierciadle u stóp naszych leżącem. Już przebrzmiał dzwonek z wieżyczki piątnickiego kościółka dający znak na wieczorny Anioł Pański, kiedy się z tamtej strony rzeki, gdzieś daleko ozwała ligawka, ten flet mazowiecki pasterzy, osobliwie tych, co nocną porą pasące się robocze konie i woły, strzegą przed żarłocznością drapieżnego wilka. Długa na dwa lub trzy łokcie trąba, pospolicie łukowato zagięta z drzewa za pomocą toporka i cyganka wystrugana, zwykle z dwóch połów dla łatwiejszego wewnątrz wyżłobienia złożona, na spojeniu pakiem zalana, chrapliwym głosem przeraźliwie razi uszy z bliżka, z odległości zaś dochodząc uszu naszych, zdał się nam ton pełny, gładki, posępny; chrapliwość nikła w przestrzeni, a może ją w części wody zalewu pochłaniały. Nie długo przebrzmiała ta wiejska muzyka, jakby wieczorna pasterzy modlitwa, trwożąca drapieżnego zwierza, a polecająca Bogu straż i opiekę dobytku ubogiego wieśniaka 4.
Po krótkiej chwili uroczystej ciszy doszła uszu naszych od strony Piątnicy melodya znanej nam dobrze, bo po wszystkich stronach wówczas nuconej sielanki Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły. Śpiew to był wyraźnie kilku kobiet; może tęsknotą trapionych, może do swych Filonów wzdychających, a może, co najpewniej, od spólnej pracy, przy wartkim kołowrotku wracających 5. Cóżkolwiek bądź śpiew ten zdał się nam czarującym, tony tak gładkie, że miłe, żeśmy wtedy uwierzyli starożytnym podaniomo syrenach, bo śpiew ów czasowy zdolny był rozmarzyć najpoważniejszą głowę i rzucić serce na Scylę lub Charybdę 6. I ten śpiew przebrzmiewał, ostatnie jego tony zdawały się jeszcze suwać po gładkiej wód powierzchni, obumierając na brzegu, gdy uwagę naszą nowy zwrócił widok.
Na sam krańcu Jednaczewskiego lasu pojawiło się światło jaskrawe, nakształt wielkiej pochodni. Raz szybko przemknęło się w jedną stronę i znowu z równą prędkością rzuciło się na powrót, dziwny blask rzucając na odwieczne dęby, co pniem w wodzie tkwiące, dumną głowę pod obłoki dźwigały, osobliwszą jakąś, fantastyczną przy tem oświetleniu przybierając postać; tem dziwniejszą, że poczynająca się dopiero wiosna ani jednego na rozpierzchłych konarach nie wywołała listka. Drugi raz światło to dość długo grzało miejscu, nieruchome, jakby przykute między nizką krzewinka, która nakształt przodowych czatów otaczała poważne obozowisko starego lasu. Gdy tak wzrokiem ścigamy to dla kolegów moich niepojęte światło, tymczasem z drugiej strony od Skowronków, wsi miastu przyległej, wysuwa się drugie podobneż światło; za nim na śrzodku zalewu, jakby z toni wodnych wydobyło się trzecie i czwarte. Teraz rozwinął się przed oczyma naszemi czarodziejski taniec. Światła te, jak błędne ogniki, przesuwały się po powierzchni wody w różnych kierunkach: to się zbliżały do siebie, jakby taneczne zataczały koła, to się w parach odstrychały, to znowu tworzyły linię lub rozbiegały daleko na boki. Niekiedy kryły się w gęste zarośle, zkąd znowu na otwartą wysuwały się wodę. Towarzysze moi pierwszy raz tem zjawiskiem uderzeni, gubili się w domysłach, coby znaczyć miały te ognie, z łona wody wydobyte i po jej powierzchni swobodnie bujające; odległość bowiem znaczna nie pozwalała nic więcej dojrzeć prócz ognia po powierzchni wody pełzającego. Jeden z kolegów ozwał się poważnie, to są bez wątpienia złe duchy wybiegłe z niedostępnych bagnisk co się za Rembelszczyzną w głąb lasu ciągną. To najpewniej dodał drugi, a wszakże tam między rokiciną biez przebywa, co dostarcza pieniędzy, ile zechcesz, byleś mu wydał cerograf na duszę, krwią z serdecznego palca podpisany. Od niego to, jak wszyscy mówią, ma pieniądze p. Rotmistrz 7 ojciec twojego przyjaciela, mówił dalej obracając się do mnie, bo i zkądżeby je brał? Niczem się nie trudni, nie ma ani kawałka ziemi, a jednak żyje wygodnie. Regularnie przed św. Janem wyjeżdża gdzieś i w parę tygodni z pełnymi workami talarów wraca. Zkąd je bierze? Oczywiście odbiesa.
Nie powtarzaj tego co głupi ludzie mówią, odezwałem się na to:jużcić ja wierzę, żediabeł może szafować skarbami i kto się chce szybko zbogacić., musi diabłu zaprzedać sumienie, choć bez cerografu, bo i bez tego diabeł weźmie duszę jego jak swoją: ale co do Rotmistrza, ojca mego przyjaciela to fałsz wierutny. Nigdy on z diabłem w konszachty nie wchodził, duszy mu ani sumienia nie zapisał. Wiele też pieniędzy nie ma, ma skromne utrzymanie zaledwie wystarcza.Zkąd zaś to ma? Nie potrzebuje się każdemu tłumaczyć;ja ci zaś powiem, ze p. Rotmistrz ma nie kawałek, ale porządny kawał ziemi, bo dwie, czy trzy wioski z obszernymi folwarkami, a ponieważ służył w wojsku i odbył wyprawę 1794 roku, zaciągnął wiec trochę długów. Żeby się wiec ich pozbyć wypuścił wioski w dzierżawę sześcioletnią, zastrzegając dla siebie małą sumkę corocznie na utrzymanie własne i dzieci. Że zaś takiej szkoły jak łomżyńska, takiej pensyi dla panien jak u naszych Benedyktynek nie ma nigdzie, dlatego tu osiadł i jego syn, a mój przyjaciel jest na pensyi u XX Pijarów, a dwie córki u Panien Benedyktynek. Dlatego on sam codzienne chodzi na mszę św. Do kościółka zakonnic. Ja sam w każda niedzielę służę do mszy, to go zawsze widzę modlącego się, jak na prawego katolika przystało. Sam teraz osądź, czy to może być, aby człowiek bogobojny, starający się o przykładne wychowanie dzieci, mógł wchodzić w układy z szatanem. Czyby szatan, chciwy dusz ludzkich, mając jego cerograf, zniósł to spokojnie, że mu się dusze jego dzieci z rąk wymykają.Ja ci powiadam, że dobry Polak i prawowierny katolik nigdy z diabłem w zmowę nie wejdzie, na to trzeba chciwego Niemca, lub łakomego Żyda. To widać, wtrącił inny kolega, z tym diabłem rokitą, jak go pospolicie zowiątaka sama prawda jak i z diabłem od fary, który ma kupować czarne koty zamiast zająców i płacić za nie talara, inkluza, który zawsze wraca do pierwszego właściciela, póki go świadama rzeczy szynkarka, półkwaterkiem blaszanym nakryć nie zdąży.
Co w tem to cię przepraszam, przerwał wierzący w cerografy: ja sam na własne oczy widziałem takiego inkluza 8 i wiem jak go nabyć można, bo ten co go posiadał rzecz całą w mojej przytomności objaśnił. Naprzód trzeba się wystarać o kota czarnego bez żadnej odmiany, co podobno bardzo trudno, następnie wsadzić tego kota w worek mocny, szpagatem zawiązać tak silnie iżby niełatwo było rozsypłać. Tak przygotowawszy się obejść kościół farny trzy razy w przeciwną stronę zwykłym processyom kościelnym, co uskuteczniwszy zatrzymać się przed wielkimi drzwiami i trzy razy w nie zapukać, wołając za każdym razem Moloch! Na takowe wezwanie diabeł uchyliwszy drzwi zapyta czego żądasz?Odpowiesz mu, że masz zająca pięknego na sprzedaż, ale go inaczej zbyć nie możesz, jak za całkowitego talara pruskiego. Djabeł zechce obejrzeć, ale nie puszczaj z rąk po czem uciekaj bardzo szybko rzuciwszy kota w worku, żebyś się czemprędzejdostał pod dach jakiegoś domu, bo diabeł spostrzegłszy oszukaństwo na ulicy cię dogoni, niezawodnie łeb ci ukręci. Ten co to opowiadał, tym sposobem dostał swego inkluza. Widziałem, jak ze trzy razy dawał go szynkarce, a skoro gwizdnął, a skoro gwizdnął, talar wracał do jego kieszeni.
Nie przeczę temu rzekłem. Ponieważ to sam widziałeś i słyszałeś, ale ci powiem, że ja nie mniej dziwną rzecz widziałem. Byłem na jarmarku w Śniadowie. Żydek jakiś z rudą brodą stanął za taszami na ustroniu z małym stolikiem. Postawił na stoliku dwa kubki mosiężne dnem do góry obrócone, pokazał, że w nich i pod niemi nic nie było. Następnie dobył z kieszeni dwie gałki i po jednej położył pod każdy kubek i nakrył, następnie gwizdnął i kazał zgadywać stojącemu bliżej, ile jest kulek pod jednym kubkiem. Naturalnie ten odpowiedział, że jedna. Żydek odkrywa, nie ma nic. Toż samo z drugim kubkiem. Poczem pyta się drugiego, ileby były pod jednym kubkiem, ten odpowiada, że nie ma nic. Żydek gwizdnął, podniósł kubek i pokazał pod nim dwie gałki, podniósł drugi i tam były dwie gałki. Nakrył, gwizdnął, podniósł znowu i pod obudwoma kubkami nic nie było. Ja to widziałem także na własne oczy. Miałżeby i ten Żydek nabyć gałki i kubki od djabła łomżyńskiego?
Takiemi rozprawami zajęci nie spostrzegliśmy wcale jak czas szybko uchodził, zegar na wieży kościoła XX Pijarów dziesięć razy uderzył: zerwaliśmy się jakby nagle ze snu przebudzeni, by wrócić do mieszkań. Jeden z towarzyszów powstawszy odezwał się:oto zmówmy wieczny odpoczynek, bo te ognie, to są pewnie dusze topielców w czyszcu pokutujące. Bardzo słusznie rzekłem, zmówmy wieczny odpoczynek, ale obok tego westchnijmy do Boga, aby błogosławił tym, którzy te ognie zapalili. Następnie wolno wracając do mieszkań wyjaśniłem towarzyszom moim znaczenie tych ogni, znałem je bowiem dobrze, towarzysząc roku przeszłego na tej wyprawie jednemu z moich znajomych. Bylito po prostu rybacy, którzy wziąwszy za pas łuczywa, to jest trzask smolnych sosnowych, puszczali się czółnem na połów ryb ością. Żelazny kaganiec na krótkim drążku ustawiali przy ławce czółna, nakładali weń łuczywa i zapalali. Ryby jakby odurzone tym blaskiem unosiły się nieruchome tuż pod powierzchnią wody, a zręczny rybak uderzał ością upatrzywszy między nimi większą. Wyborne to narzędzie do takich łowów. Podobne do ludzkiej dłoni, z czterema lub pięcią palcami, mocno nasiekiwane, aby ryba raz ugodzona takim grotem żelaznym nie mogła się z niego ześliznąć. Takowa ość osadzona była na drążku stosownej długości, aby bliżej lub dalej można było rybę ugodzić, i aby w razie chybienia drążek wystawał nad wodę, gdy ość sięgnie gruntu. Wprawny rybak przy zdarzonych okolicznościach, łowi niemało ryb w czasie takiej wyprawy. Rybak, któremu ja towarzyszyłem zawinął do brzegu mając w czółnie trzydzieści kilka sztuk leszczów i szczupaków. Między tymi ostatniemi było cztery sztuki najmniej po półtorej łokcia długie. Dwa z nich zakupił Żyd przejeżdżający i dał za nie bez targu trzy złote, jednego w towarzystwie trzech potężnych leszczów złożył na ofiarę XX Kapucynów, kilka sprzedał XX Pijarom i Wikariuszom przy farze po gr.10 i 15, resztę zakupili urzędnicy pruscy po złotemu za sztukę, i tym sposobem z wielką radością zebrał około 20 złotych. Pół wieku od tego czasu ubiegło, a jakaż to różnica! Dziś za dwa szczupaki Żydowi sprzedane dostałby niezawodnie tyle, ile wó1)wczas za cały zebrał połów. Ale co ważniejsza, dziś żaden podobno rybak nie pomyśli o ofierze dla XX Kapucynów, a zamiast zniżyć cenę dla księży, pewne i ją podwyższy, rachując na ściślejszy obowiązek poszczenia.
Kiedy atoli myślę sięgnę owych czasów, nie tylko w cenach rozmaitych płodów, ale w ogólewe wszystkiemu niezmierną widzę różnicę. Ani Łomża dziś nie jest tym miastem, jakiem była wtedy, ani mieszkańcy jej nie podobni do ówczesnych;wszystko z gruntu zmienione, wszystko dziś inną przybrało postać. Różne koleje przechodziło to miasto, tak dalece, że śmiało rzec można, iż Łomża z szesnastego wieku, Łomża z końca Zeszłego i początku bieżącego stulecia i Łomża dzisiejsze, to są trzy miastaróżne, w niczem do siebie niepodobne.
Ci co pierwsze obrali tu siedlisko i grodowy utworzyli porządek, dali dowód niepospolitego rozsądku i przezorności. Malte Brun 9 utrzymuje, że Warszawa w samym Środku Europy: sprawdzając to jego przypuszczenie otwartością cyrkla do przylądka północnego /Cap. Nord./, z równą słusznością za punkt środkowy przyjąćby można Łomżę. Pominąwszy, wszakże ten zaszczyt bez znaczenia, wspomnieć winniśmy, że Łomża w szesnastym wieku musiała być znakomitem miastem, kiedy Zygmunt August, postanowieniem z roku1562, obrał ją za miejsce obrad narodowych.
Na rozstajnej drodze usadowiona, z jednej strony do Torunia, Malborga, Gdańska, Elbląga; z drugiej do Królewca, Grodna i Wilna; z trzeciej do Warszawy i Brześcia Litewskiego; miała Łomża wszystkie warunki życia i wzrostu; nic więc dziwnego, że jak się wyraża Świecki na zasadzie podań kronikarskich, obfitowała niegdyś we wszystko, co ku wygodzie i uprzyjemnieniu życia potrzebne.
W epoce, z której to wspomnienie piszę, miała Łomża mało co więcej nad sto domów, a liczba zubożałych mieszkańców nie dochodziła do tysiąca. Ozdobą jej jedyną były cztery kościoły. Na wschodnio – północnym końcu miasta drewniany kościółek i klasztor Panien Benedyktynek, skromnością i nadzwyczaj czystemi porządnem utrzymaniem, miłe sprawiał wrażenie. Dalej nieco ku południowi kościół farny, pod wezwaniem Św. Michałazbudowany na wzór krzyżackich kościołów, jakich niemało w starych Prusach widziałem, zniszczeniem przerażał. Był on kiedyś (podobno 1759) naprawiany, lecz wiekowy niemal przeciąg czasu niemałą zrządził ruinę, dopiero bowiem w r. 1849 powtórnej doczekał się naprawy. Dosyć to wielka i okazała świątynia, mogłaby wraz z dwiema innemi, o których zaraz wspomnę, i większego nierównie miasta być ozdobą. Na przeciwnej stroniemiasta w stronie północnej jest schludny kościółek XX Kapucynów i klasztor ich murowany i wraz z ogrodem na pochyłości góry ku Narwi spadającej, murem otoczony. Na drugim końcu miasta ku południowi, także ku Narwi Wielki ołtarzem zwrócony, kościół XX Pijarów dwiema wieżami z frontu ozdobiony. I ten jest murowany równie jak okazałe kolegium i szkoły. Kronikarze wymieniają sześć kościołow, piąty pod wezwaniem św. Ducha, szósty nazwy nie wiem, a o miejscu na któremby obydwa stały dopytać się niepodobna.
Te jedynie kościoły nadawały tej osadzie pozór miasta, bo zresztą niczem się od wsi nie różniła. Domy wszystkie drewniane, po większej części kryte słomą kryte, o dwóch, gdzieniegdzie o czterech izbach. Na równej wyżynie, przeszło sto stóp nad poziom rzeki wzniesionej miasto, rozciąga się w linii kierunkowej tejże rzeki odpowiadającej. O podnóża tejże wyżyny opiera się Narew w całym biegu pod miastem, tuż prawie,gdzie się kończyły miejskie zabudowania, nagle rzeka zwracała się ku północy, zmierzając prosto do Piątnicy, zkąd znowu w kierunku południowo zachodnim płynie około Czarnocina, Penzy, kryjąc się następnie w lesie Jednaczewskim. Niegdyś jak niosą podania siedem mostów na rzece ułatwiało połączenie miasta z przeciwnym brzegiem, w chwili o której wspominam jedyna tylko byłą przeprawa podPiątnicą, promem po linie ciągnionym. W czasie wylewu przybierano do pomocy krypę, zaledwie dwa lub trzy wozy chłopskie pomieścić zdolną. Jakżeż to mozolny był przewóz wtedy. Prom przeszło trzy wiorstową drogę odbywać zmuszony, dwa razy tylko w ciągu dnia odbyć ją potrafił, wiatr przeciwny zaledwie na jeden obrót pozwalał, a mocniejsze wichry nawet na dwa i trzy dni tamowały połączenie.
Jeżeli wspaniały widok przedstawiał Narew wezbrana, niemniej zachwycający był obraz rozległego błonia, gdy wody zalewu do ciasnego wróciły koryta.Milę prawie długa, w niektórych miejscach przeszło pół mili szeroka równia, kobiercem pięknej zieloności pokryta, wzgórzami wzdłuż podłużnych boków, ciemnymi lasami w szerokości swej zamknięta, sama przez się mile wpadała w oczy.
Narew wysunąwszy się z ciemnych lasów od północy, nakształt czarnej wstęgi ciągnie się brzegiem tego błonia tuż u stóp wzgórza na którem stało miasto. Niedaleko jego końca nagle się przerzuca w prostej linii do podnóża przeciwległej wyżyny, dzieląc te rozległe błonia na dwie niemal równe połowy, ale różnej natury. Cześć od prawego brzegu rzeki do wzgórza Kalinowa ciągną się nizką trawą porosłą darń pokrywa skąpe pastwisko dla drobnego chłopskiego inwentarza: lecz za to niezliczone stada gęsi swobodnie po całej przestrzeni bujają, bez żadnego dozoru przez całe lato, w późnej dopiero jesieni wracając do wiejskich zagród, z których je na wiosnę wypuszczono. Niejeden szczęśliwy wieśniak dwa razy więcej wracających naliczy niż wypuścił, nie jeden, oczywiście napróżno swoich wygląda. Trafia się czasem, że do swoich zaplączą się kilka i kilkanaście dzikich, które przyjemną dla wieśniak stanowią biesiadę.
Co to za wrzawa, co to za ruch na tem błoniu pod wieczór, gdy słońce przy schyłku dnia ostatnie rzuca promienie! Rozpierzchły po całej równinie dobytek wieśniaczy rycząc gromadzi się i zwolna kroczy ku zagrodzie na nocny spoczynek, pasterze wesoło rozwodzą śpiewy lub na fujarkach przygrywają. Niezliczone mnóstwo gęsi w mniejszych lub większych stadach ostatnie po wodzie wyprawiają pląsy, po czem, wesołą wrzawą żegnając dzień gasnący, osiadają nad brzegiem rzekina nocny spoczynek, niby klomby kwiatów zdobiących wybrzeże. Taka byłą postać błonia na prawym brzegu Narwi do wiosek przeciwległych miastu należących.
Druga połowa na lewym brzegu, ku zachodowi ciągnąca się jest własnością miasta. Małą część nadrzeczną pastwiska, większą zajmowały łąki. Tu inny widok lale nie mniej zajmujący. Po kilku i kilkunastu kosiarzy szeregami, po rozległym łąk obszarze rozrzuconych, spieszą się z dokonaniem oznaczonej na dzień pracy. Jakby w takt jednostajnie pochylają się i prostują w pewnych przestankach błyskają stalą, wznosząc krzywe kosy do ostrzenia, wszystkie zaś te ruchy uważne zdala szczególnie robią wrażenie. W przedziałach między kosiarzami, hoże dziewczęta wesoło wyśpiewując przewracają pokosy przywiędłej już trawylub wysuszone siano zgrabiają w kopy, które na smykach końmi ściągają na miejsce zabezpieczone od wylewu i w potężne stogi układają doświadczeni gospodarze, zkąd dopiero po ściętym mrozem ziemi do domów na paszę inwentarza zwożą.Grunt bagnisty w lato niedostępny dla wozu. Kiedy niekiedy nad pracującemiprzemknie się cień, jakby od chmury rzucony, a to niezliczone stado szpaków przebiegło. Nad brzegiem czajki i kuliki wrzaskiem napełniają powietrze, kania zaś na potężnych skrzydłach poważnie pławi się w górnych szlakach, upatrując małych gąsiąt na pokarm. Smętnie raz po raz jęknie, wywołując dżdże, jak mówią wieśniacy pożądane na wiosnę, niemiłe w czasie sianozbioru lub żniwa.Nietrudno też wiedzieć czaplę nad samym brzegiem wody, cierpliwie czatującą na ryby. Bociany, ulubione wieśniaków ptaki, poważnie kroczą po skoszonej łasce, chwytając żaby pozbawione ukrycia w trawie.
Z nadbrzeżnych wzgórzów miasta piękny jest widok błonia, Pulwami zwanego, ale i miasto okazałą ma postać uważane ze wzgórzów przeciwległej Piątnicy. Dwie na krańcach jego światynie XX. Kapucynów i Pijarów wspaniale się przedstawiają, nadając jakiś świetniejszy pozór ubogim zabudowaniom miejskim. Ale i z drugiej strony od Konarzyc, pół mili od miasta oddalonej wioski, uderza wyjeżdzającego z lasu wędrowca najprzód front dwuwieżowy kościoła XX Pijarów i rozległe zabudowania kollegium;na drugim zaś końcu miasta bok wysokiej ze spiczastym dachem fary i niedaleko misterna wieżyczka skromnego kościółka Panien Benedyktynek.Rozległe z tej strony pola w promieniu przeszło półmilowym okalające miasto, ciemnym lasem od strony wschodnio – północnej jakby ramą objęte, pochylają się nieco ku starej Łomży, wsi wielkiej i ludnej, którą kronikarze za pierwszą kolebkę miasta podają, lud zaś powtarza, że byłą przedmieściem Łomży kiedyś w dawnych latach, podobnie jak na przeciwnym końcu wieś Łomżyca. Ta miała być wtedy, gdy miasto mnóstwo liczyło kantorów wymiany, zegarmistrzów, jubilerów i złotników, a w ogóle dwanaście tysięcy mieszkańców. Tyle ich podobno liczyła Łomża w szesnastym wieku, tysiąc niespełna było w końcu osiemnastego i początku dziewiętnastego, dziś spis urzędowy wylicza 5894, między któremi 2612 Żydów. Lat temu pięćdziesiąt nie było ani jednego Żyda. Widocznie miasto jest na drodze postępu, i jeżeli okoliczności rozwojowi jego sprzyjać będę, nie bez zasady wnosić można, że nim bieżące stulecie ubiegnie, Łomża znakomitem będzie miastem, a przynajmniej bez wątpienia przeważnie żydowskiem.
- W 1805 roku niedziela Wielkanocna wypadały 14 kwietnia.
2. Merkuriusz przestarzale rtęć.
3. Pół mili to około 4,2 km.
4.Granie na ligawkach na północnym Mazowszu było w XIX wieku bardzo popularne. Instrument ten powszechnie używany był przez pasterzy, którzy w ten sposób odstraszali dzikie zwierzęta, ale również przez przepływających na taflach oryli. Zwyczaj grania na ligawkach, ale tych dużo większych szczególnie upowszechniony był w okresie Adwentu. Czas narodzin Zbawiciela jest w kościele katolickim jednym z najważniejszych świąt poprzedzał go czterotygodniowy czas przygotowywania się wiernych do tej wielkiej chwili, zwany Adwentem. Kościół w Adwencie przypominał zapowiedziane powtórne przybycie Chrystusa. Upowszechnił się piękny zwyczaj grania na dworze w ciche zimowe wieczory na ligawkach, czyli ogromnych drewnianych trąbach. Zwyczaj ten ma związek ze słowami w Piśmie Świętym – Trąbcie w trąbę na Syjonie. W tym czasie jak pisał Gloger „Młodzieńcy wiejscy lub nawet z poważnych gospodarzy i pobożnej starszyzny, a dawniej i ze szlachty, z nadejściem ciszy zimowego wieczoru, gdy natura cała w głębokim śnie pogrążona, wyszedłszy na swój dziedziniec lub środek wioski , wygłaszają z silnych piersi na potężnym z drzewa wydrążonym instrumencie proste , donośne uroczyste tony g, c, e, g, c, a,g,c. Zwyczaj ten piękny, poetyczny i poważny, zasługujący na poparcie ze strony wiejskiego duchowieństwa, zachowuje się w wielu okolicach kraju, a melodyjny, smętny głos ligawki, podczas ciszy nocnej rozlega się nieraz w promieniu półmilowym dolatuje na przemian z bliższych i dalszych wiosek, w miarę ich oddalania mocniejszy lub słabszy, podróżującym w porze nocnej wdzięcznie towarzyszy zwiastująca sioła polskie, i wśród pomroki, przypomina, ze kraj ten nie jest pustynią, ze całun śnieżnej zimy nie zmroził tradycyjnych objawów obyczaju ”. Jak wieść niesie szczególnie głośno i licznie odzywały się ligawki w Zambrowie, a to za sprawą miejscowego proboszcza Stanisława Choromańskiego, późniejszego arcybiskupa metropolity warszawskiego. On to szczególnie upodobał sobie ten zwyczaj. Tak to w małym Zambrowie, o północy przy kościółku fundowanym bodaj jeszcze w czasach książąt mazowieckich, liczna młodzież występowała z wielkimi ligawkami, popisując się w wybieraniu czystych i melodyjnych brzmień
5. Autor pisze tu o popularnej pieśni do słów Franciszka Karpińskiego Laura i Filon.
6.Nawiązanie do mitologii greckiej.mit. gr. według Odysei dwa potwory morskie mieszkające w wąskiej cieśninie (później utożsamianej z Cieśniną Mesyńską), którą musiał przepłynąć Odyseusz;
ostrzeżony przez Kirke heros przepłynął między Scyllą i Charybdą; powiedzenie: „być między Scyllą i Charybdą” oznacza sytuację niemal bez wyjścia.
7. Może chodzi kapitana Hiacynta Wyszkowskiego właściciela Małego Płocka.
8. W okultyzmie: tajemnicza siła zamknięta w jakimś przedmiocie, przynosząca szczęście jego właścicielowi.
9. Victor Adolphe Malte-Brun1816 -1889, geograf I kartograf francuski.
Wybrał i przypisami opatrzył Jarosław Marczak, Legionowo.