Przeglądając z wielkim zainteresowaniem trzy numery kwartalnika „Wiadomości Łomżyńskie” nr 45, 46 i 47, które otrzymałem w przesyłce od Adama Sobolewskiego doszedłem do wniosku, że wielowątkowość tematów czyni to Pismo bardzo ciekawe i nie można pominąć żadnego artykułu; wszystkie bowiem pozwalają przenieść się do tamtych, odległych i tych późniejszych czasów, na które składa się historia naszego miasta, szczególnie dla tych, którzy nazywają siebie „Łomżyniakami”.
Edward Jackowski
Państwowe Technikum Weterynaryjne w Łomży, w latach 1954 – 1959
Gdy w 1954 roku po raz pierwszy przekroczyłem progi budynku, miałem trzynaście lat. Byłem drugim rocznikiem technikum przyjętym na podstawie świadectwa ukończenia siedmioklasowej szkoły podstawowej, oraz po zdaniu egzaminów wstępnych. W takim wieku wyboru szkoły dokonują zazwyczaj rodzice, ja nie miałem na to żadnego wpływu, chociaż marzyła mi się Szkoła Jungów. Ale nie żałuję. Wiedza zdobyta w tej Alma Mater Veterinarensis, przekazana przez oddanych nam profesorów, okazała się bardzo przydatna w późniejszym życiu.
Państwowe Technikum Weterynaryjne mieściło się w budynku, który w czasach zaborów zajmował Gubernator Łomżyński. Budynek ten mieścił się przy zbiegu ulic Szosowej i Nowogrodzkiej. Od 1957 roku przed tym budynkiem stoi pomnik Stacha Konwy. Autor tego pomnika pan Lorinczy świadomie czy nie tak zaprojektował swoje dzieło, że zaciśnięta pięść kurpiowskiego bojownika o wolność wyciągnięta była w kierunku „Domu Partii”.
Do technikum wchodziło się po schodach od strony pomnika, ale najczęściej, chyba od 1955 roku, od strony podwórka. Przy wejściu zawsze ciepło witał nas woźny – niezapomniany pan Jurczyk. Wyglądał jak stary wiarus z obrazów Kossaka: sumiasty, ostro podkręcony do góry, zażółcony tytoniem wąs, siwe, zawsze starannie podstrzyżone włosy i dobrotliwe oczy, w otoczeniu pajęczyny zmarszczek. Wielki dzwonek na drewnianej rączce w wielkiej dłoni pana Jurczyka, słyszalny był zawsze bez opóźnień, obwieszczając koniec lekcji lub przerwy. Ciekawiła nas jego historia, szczególnie tego okresu służby w carskiej armii, ale czasem tylko niektórym, starszym kolegom, uchylił co nieco ze swoich wspomnień z tych czasów.
Budynek nie był przystosowany do pełnienia funkcji szkoły. Ze zwykłych pokoi zrobiono sale wykładowe. W niewielkiej sali, w ławkach, gnieździliśmy się po dwóch a nawet po trzech. Czarny, cuchnący pyłochłon pokrywający drewnianą podłogę drażnił nozdrza. Gdzie wieszaliśmy zimowe okrycia? Nie pamiętam, ale chyba na wieszakach na korytarzach. Najgorzej było zimą lub po deszczowych jesiennych pluchach. Zmoczone ubrania i przemoczone buty parowały w cieple wielkiego, kaflowego pieca stojącego w kącie sali. Można sobie wyobrazić kompozycję zapachów: pyłochłonu, parujących butów i odzieży w cieple zatłoczonej sali. Na salę gimnastyczną w 1955 lub w 1956 roku zaadoptowano pomieszczenie gospodarcze w budyneczku na podwórku. Latem, lekcje WF-u prowadzone przez magistra Kuleszę (absolwenta łomżyńskiego liceum) odbywały się albo na podwórku szkolnym albo na boiskach starych „burs” przy ulicy Stacha Konwy. Rolę toalety spełniała znajdująca się w rogu podwórka publiczna ubikacja, z której korzystali także mieszkańcy pobliskiej kamienicy.
W tym czasie wprowadzono do szkól średnich pewne, obowiązujące uczniów szkół średnich, elementy stroju: dla chłopców czapki, dla dziewcząt bereciki a potem także obowiązek noszenia na rękawie tarcz szkolnych. Miało to służyć do łatwiejszego rozpoznawania uczniów wałęsających się po ulicach po godzinie dwudziestej. Uczniowie powinni się uczyć, dlatego wieczorami można było spotkać na ulicach tak zwane „trójki szkolne” składające się z nauczycieli szkół średnich. Uczniowie Technikum Weterynaryjnego nosili czapki podobne do czapek studentów Akademii Medycznych: czerwone z zielonym otokiem Czapka zazwyczaj służyła przez cały, pięcioletni okres szkoły. W piątej klasie była to już czapka weterana: wyblakła, tak wypalona przez słońce, że jej właściwy kolor wyszukać można było jedynie w zagięciach od wewnątrz. Tekturowy daszek, od częstego ukrywania czapki w kieszeniach, był złamany i aby się nie rozpoławiał musiał być zszyty w jednym miejscu nitką. Uczniowie „Ogólniaka”, podobnie jak Liceum Pedagogicznego, nosili czapki koloru granatowego, Technikum Handlowe koloru zielonego, Technikum Przemysłu Drzewnego brązowego. Podobnie dziewczęta; one nosiły bereciki z wypustkami: „Ogólniak” – czerwonymi, „Pedagoga” – niebieskimi, „Handlówka” – zielonymi.
Patrząc na współczesną młodzież licealną, a mieszkam obok liceum ogólnokształcącego, nie wyobrażam sobie, aby tak ubrane i wymalowane dziewczęta, jakie widuję obecnie pokazały się w szkole w tamtych czasach. Uczennica szkoły średniej ubierała się skromnie i schludnie: proste uczesanie, najczęściej w warkoczyki, granatowy fartuszek i biały kołnierzyk. Dyskretne podmalowanie i swobodna fryzura, z przymrużeniem oka traktowane było przez profesorów jedynie z okazji półmetka lub balu szkolnego w karnawale, lecz na takim balu obowiązywała granatowa spódniczka i biała bluzeczka. A wszystko to pod czujnym okiem profesorów. Ach, co to były za bale! My z „wety”, typowo męskiej szkoły, zapraszani byliśmy na bale szkolne do szkół żeńskich, w których liczniejsze było grono dziewcząt niż chłopców: do „Ogólniaka”, „Pedagogi” czy „Handlówki”. Delegacja dziewcząt z tych szkół przychodziła z zaproszeniami do naszej Dyrekcji. Miało być dyskretnie, lecz już przed tym wiadomo było, kto przyjdzie i kiedy. Następowało gorączkowe podniecenie i oczekiwanie na odpowiedź Dyrekcji: zezwolą czy nie? Profesor Michalczyk, prawdopodobnie już w domu był „urabiany” przez córeczkę Krysię i z tej strony należało się spodziewać dyskretnego poparcia. I najczęściej tak było. A potem przygotowania, szykowanie garniturów, wizyta u fryzjera i niecierpliwe oczekiwanie na bal. A na sali gimnastycznej wywoskowana podłoga, orkiestra na podwyższeniu i tłumek biało granatowych dziewcząt po jednej stronie sali i na granatowo ubranych, w odświętnych garniturach, chłopców po drugiej stronie. W powietrzu zapach, dyskretnie podkradanych mamusiom perfum i wód toaletowych – BAL. Chłopcy z ogólniaka zebrani oddzielnie, zazdrośnie przyglądali się „koniarzom” jak nas przezywano. Mieli o kogo być zazdrośni gdyż wśród nas było wielu bardzo przystojnych chłopców, na widok których niejednej młodej damie szybciej biło serduszko.
Nie potrafię z pamięci odtworzyć wszystkich uczniów z mojej klasy, zwłaszcza, że przeniesiono do Łomży uczniów ze zlikwidowanych techników weterynaryjnych w Puławach i Suwałkach. Była to szkoła wybitnie męska, chociaż nie było zakazu dla dziewcząt, dlatego kilka z nich, niczym rodzynki w cieście, stanowiło jej ozdobę: drobniutka Tereska Golińska, Krysia Grądzka, Zosia Romej, Stasia Pisowadzka czy też Łomżynianki: Jadzia Keller i Zosia Charubin.
Lata pięćdziesiąte to były czasy, gdy pojawiały się już pierwsze oznaki zachodniej, dekadenckiej, kultury młodzieżowej: bikiniarskich ubiorów, szalonego big beat’u. Budziło to szczególne zainteresowanie łomżyńskiej młodzieży. Gdy po pażdzierniku 1956 roku przyjechał z Warszawy zespół jazzowy i dał koncert w Sali kina „Październik” młodzież szalała. Gwizdy i piski a nad głowami wirowały marynarki, niesamowity szał ogarniał wszystkich. Cóż to był za występ !
Taką modą zaraził się jeden z kolegów z mojej klasy – Józef Grejdus. Do szkoły przychodził ubrany tak jak wszyscy uczniowie, lecz po lekcjach pojawiał się na ulicach w stroju bikiniarza: fryzura z obowiązkowym loczkiem, fajeczka, z której sterczał do góry wetknięty papieros, szeroka, z wypchanymi ramionami marynarka w kratę. Spodnie wąziutkie, tak zwane „dętki” i na tyle krótkie, by widoczne były jaskrawo kolorowe skarpetki. Do tego szalony, kolorowy krawat, na którym namalowane były gołe panienki pod palmami. Skrzypiące buty, przynajmniej trzy razy szyte, na grubej słoninie, uzupełniały strój bikiniarza.
Szkoły średnie stanowiły doskonałe zaplecze dla klubów sportowych a przede wszystkim dla Łomżyńskiego Klubu Bokserskiego prowadzonego przez pana Wasilewskiego. Z „Ogólniaka” najbardziej znanym bokserem był – Euzebiusz Ciborowski, natomiast z mojej szkoły muszę wymienić uzdolnionych bokserów: Janka Peszko, Janka Puściana czy też Łapińskiego. Z młodszego rocznika dobrymi bokserami byli Janusz Krutelewicz i Romek Gregorowicz. Obu spotykałem potem na uczelni w Olsztynie. Pierwszy krok na ringu stawiał też Heniek Ogrodnik z „Ogólniaka”. Miał talent lecz wybrał piłkę nożną, którą uprawiał amatorsko na studiach.
Ale nie tylko sport cieszył się zainteresowaniem łomżyńskiej młodzieży. Pewnego dnia, w czasie lekcji otworzyły się drzwi i do klasy wszedł dyrektor Wiśniewski w towarzystwie, po cywilnemu ubranego, tajniaka. Konsternacja. Wszyscy jak przystało powstali z miejsc a dyrektor popatrzył po twarzach i surowym głosem powiedział: Dąbrowski ! Do wyjścia ! Siedzący w ostatniej ławce Janek Dąbrowski zbladł i posłusznie poszedł za dyrektorem i tajniakiem. Otóż, wśród młodzieży szkół średnich powstawały konspiracyjne, patriotyczne struktury przejawiające się w różnych formach działalności o charakterze sprzeciwu wobec władzy ludowej,. Były one obiektem represji ze strony komunistycznego aparatu władzy. Do jednej z takich organizacji należał Dąbrowski Janusz a nie Jan. Janusz był w klasie o rok niżej. Oczywiście pomyłka została szybko odkryta, Janka wypuszczono a do aresztu zabrano Janusza. Areszt mieścił się bliziutko, bo w budynku Komendy Milicji tuż obok Ogrodu Spacerowego. Po aresztowaniach wszystkich członków organizacji (uczniów głównie z „Ogólniaka” a także „Pedagogi”) w Łomży zawrzało: chcieli wysadzić w powietrze Dom Partii – powtarzano z ust do ust.
Na pierwszym roku w technikum było nas, o ile dobrze pamiętam, pięćdziesięciu siedmiu. Nie wszyscy dotarli do matury a ci, którzy to osiągnęli rozpłynęli się gdzieś po świecie. Czasem, po przyjeździe do Łomży, dowiadywałem się o losach tych, którzy zniknęli z mego pola widzenia. Jurek Kierażyński ukończył prawo, pozostał w Łomży. Łomżyniakom chyba nie trzeba przedstawiać jego sylwetki. Stefan Dzierżak, obiekt westchnień licealistek, w stopniu porucznika, przez wiele lat był dowódcą warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, Ryszard Nasiadko wybrał karierę wojskową, Zbyszek Łopuszański studiował geodezję w Olsztynie, Jurek Anczewski w Paryżu, Janek Chojnowski jeszcze w czwartej klasie wyjechał do Australii, Janusz Lipski wybrał karierę oficera Marynarki Wojennej. W Łomży pozostał Zdzisiek Jakuć, Kazik Morze, Maciej Bielicki, Janek Szlis. Nie wiem co stało się z pozostałymi Łomżyniakami: Cwaliną Zdzisławem, Dolinkiewiczem Jurkiem, Dąbrowskim Janem, Kamińskim Czesławem, Kozłowskim Januszem, Malinowskim Henrykiem.
Uczniowie zamiejscowi, a ci stanowili większość, mieszkali w drewnianym baraku przy ulicy Stacha Konwy. W 1957 roku przenieśli się do nowo wybudowanego dwupięrowego przy tej ulicy budynku. Niektórzy, z okolicznych miejscowości dojeżdżali do szkoły. z Nowogrodu, Mątwicy i Kupisk kolejką wąskotorową tak zwaną ciuchcią. Koleją dojeżdżali uczniowie ze Śniadowa i Kozik. Podziwiałem Ryśka Nasiadko dojeżdżającego rowerem czternaście kilometrów z Mątwicy. Ja miałem, blisko bo z Nadnarwiańskiej, dlatego też czasami, w czasie długiej przerwy, biegałem do domu na drugie śniadanie – najczęściej była to kromka chleba z pomidorem zerwanym z krzaka. Ale co to były za pomidory, jaki zapach i smak?
Podwórko szkolne od strony ulicy Nowogrodzkiej służyło nam za boisko sportowe a także, przed lekcjami, było miejscem zbiórki. Tutaj odbywała się obowiązkowa tak zwana „prasówka”. Całe szczęście, że tylko przy dobrej pogodzie. Ustawialiśmy się w czworoboku a przed nami zbierało się grono nauczycielskie. Po odśpiewaniu międzynarodówki aktywiści ZMP odczytywali z „Trybuny Ludu” lub „Sztandaru Młodych” aktualności z kraju i ze świata. Dominowały tematy: wojna w Korei, Tito, stonka ziemniaczana, którą imperialiści amerykańscy, z nienawiści do osiągnięć socjalistycznej władzy rozsiewali nad polskimi polami. Prelegentami byli czołowi aktywiści ZMP: Tadek Tomaszewski i Edek Jakubowski. Obaj ze starszej klasy, rozpoczynali naukę w 1953 roku. Na wzór radzieckich komsomolców ubrani byli w ciemne spodnie, zielone koszule i czerwone krawaty. Staliśmy wtedy w milczeniu słuchając i jednocześnie obserwując spóźnialskich uczniów „Ogólniaka” śpieszących ulicą Nowogrodzką. Przeważnie były to te same osoby. Nie wiem jak ich spóźnienia były tolerowane w „Ogólniaku”
Nie było plecaków, teczek, chyba, że uszytych przez matki. Ja pakowałem książki i zeszyty do teczek biurowych. Wypchane, ledwo mieściły się pod pachą. Pióro i ołówki nosiłem w kieszeni. Tak wyekwipowany, uważając by niczego nie zgubić po drodze, zasuwałem do szkoły ulicą Wiejską lub Bernatowicza. Gdy było ciepło, a okna w mijanych domach były uchylone, mogłem wysłuchać aktualnych wiadomości nadawanych przez głośniki tak zwane ”toczki”, które w ramach tak zwanej radiofonizacji kraju instalowane były w każdym mieszkaniu. Były to zwykłe głośniki z jednym pokrętłem potencjometru, który najczęściej nie dawał się ściszyć do całkowitego wyciszenia i chcąc czy nie chcąc w dzień i w nocy trzeba było słuchać tego, co nadawano. Dlatego, przechodząc przez miasto, można było wysłuchać całych, aktualnie nadawanych audycji: gimnastykę poranną, którą przy akompaniamencie fortepianu prowadził Karol Hoffman oraz „ Muzykę i aktualności”. Wielki Brat eksperymentował w Łomży według Orwella. Był w każdym domu. Niektórzy podejrzewali nawet, że mogą być przez te głośniki podsłuchiwani. Radioodbiorniki były jeszcze rzadkością a audycje z „Wolnej Europy” „Głosu Ameryki” czy „Radio Tirana” były zagłuszane.
Nauka w technikum nie była łatwa. Oprócz podstawowych przedmiotów ogólnokształcących: Język polski, język rosyjski, matematyka, fizyka, chemia, botanika, zoologia, historia oraz wiadomości i Polsce i świecie współczesnym, geografii gospodarczej, przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego, były przedmioty zawodowe przystosowane do aktualnych potrzeb gospodarki rolnej w zakresie leczenia chorób i hodowli zwierząt gospodarskich. Były to takie przedmioty jak: anatomia, fizjologia zwierząt, hodowla, higiena zwierząt, choroby inwazyjne, zakaźne, wewnętrzne, położnictwo, choroby kończyn, chirurgia, mięsoznawstwo, farmakologia, organizacja służby weterynaryjnej, uprawa roślin, organizacja gospodarstw rolnych, zajęcia praktyczne a po 1956 roku religia.
Na pierwszym roku mieliśmy od sześciu do ośmiu godzin lekcyjnych dziennie. Soboty były także dniami pracy i nauki. Wolna była jedynie niedziela. W technikum, podobnie jak w podstawówce i innych szkołach, też stosowany był system kwartalnej oceny ucznia, dlatego należało już od początku roku systematycznie przyłożyć się do pracy do czego namawiali nas i rodzice i profesorowie. Ale mając w perspektywie dwa i pół miesiąca do pierwszego okresu nikt nie brał tego na serio, zwłaszcza, że jeszcze ciepłe jesienne słońce, babie lato i dosyć długie ciepłe wieczory nie usposabiały do wkuwania tak obszernej wiedzy. A było się czego uczyć. Kości zwierząt – jak je rozpoznać? Każda bielejąca na Pulwach kość była dokładnie obejrzana i poddawana analizie: jaka to część kośćca i od jakiego zwierzęcia pochodzi. Ale to tylko przykład trudności, na jakie napotykaliśmy w tej szkole. Czas upływał, w głowie jeszcze pusto a tutaj już oceny i zaraz pierwsza wywiadówka. Niestety z dwójami.
Kadra profesorska
Nad naszym wykształceniem zawodowym i ogólnym czuwała niezapomniana kadra profesorska, której zawdzięczamy to, kim jesteśmy. Wiodącą rolę odgrywali dyrektorzy: Dyrektorem dwuletniego Liceum był inżynier Stanisław Michalczyk, po nim, w latach 1953 – 1956 lekarz weterynarii Stanisław Wiśniewski, a od 1956 roku nomen omen Antoni Kobyłko. Dyrektor Wiśniewski budził respekt wśród uczniów. Raz byłem wezwany przed jego oblicze do gabinetu. Jego „synku” wypowiedziane do mnie w obecności mego ojca wystarczyło bym pochylił pokornie głowę. Antoni Kobyłko był mniej groźny. Nie wiem skąd przybył do szkoły, ale musieliśmy przyznać, że z racji nazwiska, doskonale został dobrany do naszego technikum. Grono pedagogiczne składało się z nauczycieli o wielkiej kulturze osobistej i zaangażowaniu w proces nauczania. Wielu było jeszcze z wykształceniem przedwojennym. Do wszystkich zwracaliśmy się panie profesorze.
Profesor Stanisław Michalczyk, inżynier z wykształcenia, uczył nas przedmiotów „rolniczych”. Spokojny, zrównoważony przekazywał nam swoją wiedzę z zakresu uprawy roślin, organizacji gospodarstw, zwracając jednocześnie uwagę na bezpośredni związek nauk weterynaryjnych z rolnictwem. Szczupły, elegancki z charakterystycznym dla tamtych czasów wąsikiem, tak zwaną „angielką”, całkowicie oddawał się swojej pedagogicznej profesji, czym zdobywał sobie zaufanie uczniów. Z uwagą słuchaliśmy jego pouczeń o tym, co nas może spotkać w naszej pracy technika weterynarii w środowisku wiejskim. To on wspominał, jak jeden z uczniów pierwszego rocznika Liceum Weterynaryjnego, na egzaminie położył przed nim pistolet a tłumaczył to tym, że nie opanował dobrze wiedzy gdyż wrócił dopiero z akcji. Był pracownikiem pobliskiego UB, które w tych latach, jeszcze dosyć często, wyjeżdżało nocami na akcje zwalczania działających w okolicy oddziałów podziemia. Profesor Michalczyk nie miał wyjścia. Zaliczył. Dwuletnie Liceum Weterynaryjne przyjmujące uczniów po dziewięciu klasach szkoły ogólnokształcącej w 1950 roku i trwało przez dwa lata. Od 1953 roku było już Technikum Weterynaryjne.
Bardzo ciekawą osobowością był lekarz weterynarii Wiesław Wiszniewski. Wysoki, szpakowaty, w okularach, zawsze w garniturze, najczęściej zielonym w leciutką szkocką kratę. Podobnie jak profesor Michalczyk nosił szpakowaty wąsik, równo przycięty nad górną wargą. Spokojnie zapoznawał nas z zagadnieniami chorób pasożytniczych a także mięsoznawstwa. Nie zapomnę jak wywołał mnie kiedyś do odpowiedzi. Siedząc za biurkiem nauczycielskim poszukał palcem w dzienniku delikwenta i padło na mnie.
– Jackowski – powiedział niskim głosem. Rozejrzał się po sali. Z niepokojem uniosłem się ze swego miejsca. Był poniedziałek, dzień nie przygotowany. Profesor pochylił nieco głowę tak, aby okulary opadły mu na nos i patrząc nad nimi rzekł:
– Nu, … Jackowski, … wągrzycu bydlęcu. – Kręciłem jak mogłem starając się wydobyć coś sensownego z ogólnej wiedzy o pełzakach. Niestety, jak było do przewidzenia w poniedziałek były tylko dwóje.
Pochodzący z Kresów jeszcze nie pozbył się tego charakterystycznego zaśpiewu i wymowy. Miał także z nami zajęcia praktyczne w rzeźni, na terenie której, w ceglanym budynku, mieszkał razem z rodziną. Mieściła się na obrzeżach Łomży w kierunku Kupisk. Był pasjonatem ornitologiem. Pewnego razu, w czasie naszych praktyk w rzeźni, zaprosił nas do siebie i tam zaprezentował imponujący zbiór ptasich jaj. Starannie ułożone w wyłożonych watą kartonikach piętrzyły się na wysoko ustawionych regałach. Profesor, jak każdy pasjonat, opowiadał nam o każdej parze jajeczek, mniejszych i większych nakrapianych i gładkich, białych i szarych. Wielka różnorodność jaj ptaków domowych i dzikich. Olbrzymia wiedza i pasja.
Lekarz weterynarii, dr Józef Gabiniewicz uczył chorób zakaźnych i inwazyjnych. Przystojny, z bujną czupryna falujących czarnych włosów, z lekkim akcentem ludzi ze wschodu, starał się dobrze przygotować nas do zawodu.
Chorób wewnętrznych uczył opiekunem klasy dr Daniel Malanowski. Bardzo sympatyczny i często, ku naszej uciesze, gdy już zabierał się do odpytywania dawał się namówić na ciekawe wspomnienia ze swego zawodowego życia. Lekarz weterynarii czy też technik – mówił – często musi zastępować lekarza medycyny. Gdy pojedziecie w teren to z pewnością przychodzić będą do was ludzie nie tylko w sprawach chorych zwierząt, ale także ze swoimi chorobami. Z powodu braku kadr lekarskich weterynarz często musi ich zastępować a „końska dawka” mówią, lepiej poradzi niż tabletka lekarza „ludzkiego”, jak nazywają lekarza medycyny.
Położnictwa uczył lekarz weterynarii, przybyły wraz z przeniesionymi uczniami z Suwałk dr Kałczyński. Pamiętam talent, z jakim potrafił zainteresować nas zagadnieniami rozrodu zwierząt i nie tylko. Zajęcia praktyczne odbywaliśmy w lecznicy dla zwierząt mieszczącej się daleko na końcu ulicy Nowogrodzkiej. Prowadził je dr Kowalski a także technik weterynarii Karwowski. Odbywaliśmy je co dwa tygodnie począwszy od drugiego roku. Na praktyki przeznaczony był cały dzień. Obowiązkowe były białe fartuchy, w które musieliśmy zaopatrzyć się sami a to najczęściej robiły nasze mamy szyjąc je z białego płótna.
Po pierwszym roku odbywaliśmy praktyki w gospodarstwie Technikum Rolniczego w Dowspudzie, gdzie poznawaliśmy pracę w przy żniwach. Z pracą zawodową, weterynaryjną, zapoznawaliśmy się podczas praktyk wakacyjnych w lecznicach dla zwierząt w różnych miejscowościach Polski, najczęściej jednak w województwie białostockim, ale także olsztyńskim i gdańskim. Zapamiętałem swoje praktyki na lecznicach w Piszu, Białej Piskiej i w Wysokiem Mazowieckiem.
Przedmioty ogólne prowadzili: język polski pani profesor Helena Bielicka, Język rosyjski pani Wolska, fizykę i matematykę pan mgr Franciszek Olszański.
W 1956 roku w ramach podniesienia poziomu wykształcenia ogólnego, tak, by absolwenci techników mieli prawo wstępu na wyższe uczelnie – ich wiedza i umiejętności z przedmiotów ogólnokształcących miały być podobne do tych, którymi wykazać się mógł absolwent liceum rozszerzono naukę z języka polskiego, matematyki i wprowadzono przedmiot historia. Niestety nie pamiętam kto tego przedmiotu nauczał.
Pani profesor Helena Bielicka z wielkim zaangażowaniem starała się wpajać nam zasady gramatyki oraz wiedzę z zakresu literatury. Pomocne były podręczniki w tym „Historia literatury polskiej” i „Wypisy z literatury polskiej”. Po co technikowi weterynarii znajomość wierszy na przykład Marii . Konopnickiej, Słowackiego, Mickiewicza – pytali niektórzy. Po to, bo stanowić będziecie elitę w środowisku wiejskim a od niej wymaga się nie tylko wiedzy, czym jest krowa, ale także, jaki wpływ na kulturę mieli ci poeci, o których się uczycie. Pani profesor była wymagająca, dlatego do tej pory potrafię cytować wiele fragmentów z Mickiewicza, Słowackiego, wówczas niechętnie przyswajanych. Organizowała nam wyjazdy do Białegostoku do teatru im Węgierki czy do teatrów w Warszawie na przedstawienia związane z literaturą np. „Niemców” Kruczkowskiego czy „Dziadów” Mickiewicza. Co prawda nie zawsze udało się obejrzeć spektakl w całości. Niektóre sceny zamazywały się w niepamięci z powodu zapadnięcia w błogi sen. W cieple miękkich foteli przy wygaszonych światłach po długiej podróży nie można było ustrzec się od krótkiej drzemki.
Matematyk, Franciszek Olszański był bardzo dobrym, oddanym uczniom pedagogiem. Wymagający i sprawiedliwy w ocenach a jednocześnie chcący nauczyć nas tego przedmiotu. To jemu zawdzięczam zdanie matury i radzenie sobie potem w przyswajaniu trudnej wiedzy z astronawigacji czy nawigacji w Państwowej Szkole Rybołówstwa Morskiego w Gdyni. W maturalnej klasie, pod koniec roku, dla chętnych zaproponował dodatkowe zajęcia z matematyki i fizyki. Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w sali nowo wybudowanego internatu na ulicy Stacha Konwy. Dopiero tam otworzyły mi się oczy na zaklęte rewiry matematyki, geometrii i trygonometrii i na maturze poszło mi całkiem gładko. Przez całą szkołę ledwo czołgałem się z matematyki a profesor Olszański szydził ze mnie. Na końcówce ołówka pokazywał ile to ja mam wiedzy: – o tyle – mówił – ty zero chodzące. Po kilku latach, gdy mój młodszy brat Marek był uczniem profesora mówił do niego
– Ty jesteś zerem, i tyle umiesz – pokazywał na ołówku – twój brat (mówił o mnie), – on to miał wiedzę nie tylko tu – pokazał na głowę – ale i tu – klepał się w ramię. Byłem wówczas na ostatnim roku przed uzyskaniem patentu porucznika żeglugi małej. Przysposobienie Wojskowe prowadził pan Mazewski. Na lekcjach przybliżał nam wiedzę z zakresu wojskowości, na podwórku uczył nas musztry, maszerowania, zajęć z bronią a nawet, zazwyczaj na wiosnę, strzelania na strzelnicy na stadionie. Ustawieni w szyku maszerowaliśmy w kolumnie ze śpiewem na ustach: „Szumi dokoła las”. Egzaminował nas w klasie. Trzeba było wykonać przed nim kilka zwrotów: w prawo, w lewo, w tył, prezentuj broń i baczność. Gdy padła komenda baczność podchodził i szczypał w pośladki sprawdzając, czy są naprawdę napięte w pozycji „baczność”.
Po 1956 roku wprowadzono naukę religii z księdzem Dobkowskim a od 1957 roku z zakonnikiem z kościoła OO Kapucynów.
Niecodziennym wydarzeniem były dla nas przedstawienia artystów organizowane przez Agencję Artystyczną ARTOS. Kilkakrotnie w ciągu roku przyjeżdżali do łomżyńskich szkół by przybliżyć nam perełki operetki i opery. Szczególnie utkwił mi w pamięci niewidomy śpiewak Ryszard Gruszczyński. Jego pasją było umuzykalnianie młodzieży. Śpiewał arie operowe, operetkowe i pieśni, najczęściej Moniuszki i Schuberta. Jego występy zawsze nagradzaliśmy entuzjastycznymi owacjami. To dzięki niemu zasmakowaliśmy w ćwiczeniu naszych głosów po powrocie do szkoły, gdy śpiewaliśmy „Ej dziewczyno, ej niebogo jakieś wojsko pędzi drogą”. Wiodącym głosem był Janek Peszko, który pięknym tenorem, usiłując naśladować mistrza Gruszczyńskiego porywał nasze serca a klasa rozbrzmiewała młodzieńczym śpiewem. Przed każdym występem, czy to solisty, czy recytatora było słowo wstępne, objaśniające utwór. Dla nas było to bezcenne. Przez to słowo mówione mogliśmy inaczej patrzeć nie tylko na aktora, ale także zwracać uwagę na treść i formę wykonania. To nie było „wycie” jak to zwykle mówili młodzi ludzie, to było coś, co głęboko zapadało w duszę. I tak pozostało.
Chociaż szkoła była męska to udało się jednemu z naszych profesorów stworzyć maleńki, kilkunastoosobowy zespół wokalno taneczny. Ćwiczyliśmy różne układy choreograficzne do ludowych tańców, nie wiem tylko dlaczego białoruskich. Byłem w tym zespole i tańczyłem w parze z Jadzią Keller. Pamiętam jeszcze Jurka Kierażyńskiego, wywijającego w pierwszej parze, chyba z Tereska Golińską. Występy były przygotowywane na różne rocznice, głównie na rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej.
Technika weterynaryjne podlegały Ministerstwu Rolnictwa. Być może s tego powodu wyjeżdżaliśmy do PGR-ów do pomocy w pracach polowych. W pierwszej czy w drugiej klasie pojechaliśmy do Bań Mazurskich pomagać w wykopkach. Tam ubrano nas w mundury SP (Służba Polsce), buty wojskowe z gwoździami, na głowach furażerki i z pieśnią na ustach ( ..espe hej espe nie lękaj się pracy nie..) maszerowaliśmy na pole. Nasz opiekun, profesor Olszański nie śpiewał. Może dlatego, że nie wystroił się w mundur junaka SP.
Egzaminy maturalne zdawaliśmy w auli nowo wybudowanego budynku internatu na ulicy Stacha Konwy. Najpierw egzamin pisemny z języka polskiego i matematyki, potem po kilku dniach ustny. Do sali wpuszczano po trzy osoby. Bez wychodzenia z sali zdawało się od razu wszystkie przedmioty maturalne a wynik zdał lub nie zdał ogłaszany był zaraz po opuszczeniu sali. A trzeba było zdać: polski, matematykę, choroby wewnętrzne, zakaźne, inwazyjne, położnictwo. Za stołem siedziało grono profesorskie z komisji egzaminacyjnej. Przed nimi, wachlarzowato ułożone, leżały karteczki z pytaniami – do wyboru. Zdawało się przed całą komisją a nie przed wykładowcą przedmiotu. Męczyłem się nad zadaniem z matematyki. Pod czujnym okiem szanownej komisji nie mogłem skorzystać z przygotowanej ściągi. Stałem przy tablicy, kreda pociła mi się w ręku, w głowie mętlik, stałem bezradnie gdy za plecami usłyszałem szept profesora Olszańskiego: „sinus, sinus „. Rozjaśniło się i już poszło gładko. Wyszliśmy całą trójką i pod drzwiami oczekiwaliśmy na wynik. Żaden z nas nie był pewny. Drzwi się otworzyły, wyszedł dyrektor szkoły pan Kobyłko i krótko oznajmił: jeden z was nie zdał…. tu padło nazwisko… nie moje. Poczułem ulgę a jednocześnie współczucie dla kolegi.
Pisanie ściąg było doskonałą formą powtarzania przerobionego materiału. Przekonałem się, że po napisaniu ściągi prawie nie musiałem już z niej korzystać, bo wszystko było już w głowie. Potem, gdy sam byłem wykładowcą w jednym z afrykańskich państw, nawet propagowałem tę formę powtórki materiału ostrzegając jednocześnie o kategorycznej ocenie niedostatecznej w przypadku przyłapania na ściąganiu. Raz złapałem jednego delikwenta na ściąganiu, ale nie ukarałem, bo na oczach wszystkich wepchnął ją do buzi i połknął. A ja zbaraniałem. Zuch pomyślałem. Dowodu nie było.
Wkrótce, w tej sali odbył się Bal Maturalny. Uroczysty nastrój, ostatnie rozmowy, podniecone twarze i świadomość, że może już się nie spotkamy. Świtało. Piękny czerwcowy brzask rozpromieniał niebo. Nadszedł moment pożegnań, orkiestra składa instrumenty …. jeszcze tylko w objęciach przyjaciół a capella: upływa szybko życie …i nasz pożegnalny bal już się kończy, najmilsza spójrz…
Tak upłynęło pięć lat. W maju dostałem dowód osobisty, w kieszeni świadectwo dojrzałości a przede mną okno na świat. Do Gdyni. Młodości ty nad poziomy wylatuj. Wylecieliśmy, rozsypaliśmy się po świecie. Ci, którzy nie wybrali się na studia powołani zostali do odbycia obowiązkowej służby wojskowej. Najczęściej odbywali ją jako sanitariusze wspomagając prace lekarzy wojskowych. Podczas ferii wielkanocnych w 1960 roku spotkałem na spacerze kolegów z pierwszego maturalnego rocznika, kończącego naukę w 1958 roku. Uwieczniliśmy się na fotografii na schodach przed naszą szkołą.
Edward Jackowski
Dziękujemy za przeczytanie artykułu :)
Jeśli chcesz być informowana(-y) o nowych artykułach, to polub naszą stronę na https://www.facebook.com/historialomzy
oraz
zgłoś swój akces do grupy na FB:
https://www.facebook.com/groups/historialomzy