Wypędzenie diabła Belzebubem
W połowie października 1939 roku wracamy do Łomży z Puszczy Białowieskiej, dokąd uciekliśmy przed bombardowaniem Droga dłuży się niesamowicie, nie kursują przecież ani pociągi, ani autobusy i musimy korzystać z „okazji”. Mijamy doszczętnie zniszczone miasta i wsie. Z domów zostały tylko kominy i piece kuchenne, na których stoją jeszcze garnki. W powietrzu unosi się przykra woń spalenizny. Nic nie wiemy, co się dzieje w Łomży. W Bielsku Podlaskim ktoś powiedział rodzicom, że Łomża już nie istnieje, zostało po niej jedno wielkie gruzowisko, po którym biegają obłąkani ludzie i wyjące psy. Jesteśmy zrozpaczeni, bo przecież zostali tam dziadkowie. Wreszcie docieramy do celu. Nasz informator z Bielska znacznie przesadził, nie mniej jednak widok jest porażający. Prawie całe śródmieście w gruzach. Kamienica vis a vis Fary, w której mieszkali dziadkowie, zbombardowana, została tylko frontowa ściana z otworami po oknach. W jednym z nich na drugim piętrze, gdzie była sypialnia dziadków, powiewa strzęp firanki, a na parapecie, jakby nigdy nic, stoi doniczka z aloesem. Robi to na mnie bardzo przykre wrażenie. Okazuje się, że kamienica w której mieszkaliśmy ( u wylotu ul. Dwornej na Pociejewo), na szczęście ocalała i tu właśnie znaleźli schronienie dziadkowie, którzy stracili dosłownie wszystko. Najważniejsze jednak jest to, że wszyscy jesteśmy zdrowi i cali. Płaczemy z radości, a mama i babcia klękają i modlą się dziękując Bogu za ocalenie.
Mieszkanie nasze składa się z trzech pokoi i kuchni, a osób jest sześć: rodzice ze mną, dziadkowie i siostra babci. Jest ciasno, zwłaszcza, że trzeba wygospodarować pomieszczenie na gabinet dziadka, który jest felczerem i oprócz pracy w szpitalu prowadzi prywatną praktykę. Udaje się to dzięki pomysłowości Mamy, a mianowicie, największy pokój zostaje przegrodzony ustawioną na środku szafą i zawieszoną kotarą. Z konieczności zaczynamy oswajać się z nowymi warunkami. Najgorsze jest to, że tereny nasze zostały przyłączone do Białorusi i jesteśmy pod okupacją. Wszyscy mają jednak nadzieję, że ta sytuacja nie potrwa długo.
6 grudnia 1939 roku w dniu św. Mikołaja rodzina nasza powiększa się o mego nowego braciszka Jędrusia. Pojawiają się problemy, bo nie ma go w co ubrać, ani zawinąć. Wszystką naszą odzież oraz całą wyprawkę przygotowaną dla oczekiwanego dziecka, mama przed naszą ucieczką z Łomży przeniosła do dziadków, którzy nie opuścili miasta. Niestety wszystko zostało pod gruzami kamienicy. Babcia z ocalałych prześcieradeł szyje pieluchy i kaftaniki, znajome panie przynoszą ubranka po swoich dzieciach i w ten sposób częściowo ratuje się sytuację. Któregoś dnia wraca z pracy uradowany ojciec i przynosi dziesięć metrów żółtej flaneli w brązowe kwiatki. Cóż za wspaniała zdobycz! Ileż to kaftaników i pieluch uszyje się z tego! Okazuje się, że szef ojca ( ojciec pracuje w biurze geodezyjnym) Rosjanin Aleksander Szochan, bardzo porządny i dobry człowiek (czasem i tacy zdarzali się wśród bolszewików) dowiedziawszy się, że ojcu powiększyła się rodzina, zaprowadził go do sklepu przeznaczonego wyłącznie dla „ruskich” i powiedział, żeby kupił sobie, co mu potrzeba. Wyboru specjalnie tam nie było, ale ta flanela okazała się prawdziwym skarbem.
Chodzę do szkoły powszechnej przy ul. Rybaki. Powinnam być w trzeciej klasie ale jestem spowrotem w drugiej. W Zw. Radzieckim naukę rozpoczyna się w wieku ośmiu lat, a więc mając 9 jest się w drugiej klasie. Dlatego nas cofnięto o rok, wszak jesteśmy „obywatelami Białorusi”. Szkoła na Rybakach, podobnie, jak większość budynków na obrzeżach miasta, nie ucierpiała w czasie działań wojennych. Jest ładna i nowoczesna, bo została zbudowana niedługo przed wojną. Parkiet, centralne ogrzewanie, przestronne klasy i korytarze, piękne boisko sprawiają przyjemne wrażenie. Budynek szkolny z dwóch stron otaczają strome wzniesienia porośnięte pięknymi krzewami.
Oprócz podstawowych przedmiotów, jak język polski, arytmetyka itd. uczymy się języka białoruskiego. Nauczycielem jest wysoki, siwy staruszek. Na jednej z lekcji postanawia nauczyć nas piosenki „Żył, był u babuszki siereńkij koźlik”. Największy urwis w klasie Maniek Młynarczyk po każdej zwrotce naśladuje beczenie kozy, a robi to bardzo głośno. Po pewnym czasie zaczyna mu w tym pomagać z wielkim zaangażowaniem cała klasa. Wreszcie nie słychać już nic, tylko jedno wielkie beczenie przechodzące w ryk. Zdenerwowany nauczyciel usiłuje nas uspokoić niestety bezskutecznie. Chwyta dziennik, krzyczy coś tam po białorusku i wściekły wypada z klasy.
Naszą wychowawczynię p. Słotwińską kochamy wszyscy. Nigdy nie podnosi na nas głosu, a mimo to umie poradzić sobie nawet z najbardziej niesfornymi uczniami. Pewnego dnia podczas lekcji do klasy wchodzi kierownik szkoły w towarzystwie krasnoarmiejca uzbrojonego w karabin z bagnetem Kierownik przez chwilę tłumaczy coś pani wychowawczyni, po czym wraz z krasnoarmiejcem przesuwają pod ścianę katedrę. Ten gramoli się na nią, zdejmuje ze ściany krzyż i podaje kierownikowi, który kładzie go na pulpicie pierwszej ławki. Stoimy w milczeniu i patrzymy nie rozumiejąc, o co chodzi. W pewnym momencie, kiedy krasnoarmiejec zajęty jest zawieszaniem w miejsce krzyża portretów Lenina i Stalina, z ławki wyskakuje Młynarczyk, porywa krzyż i rzuca się do ucieczki. Kierownik puszcza się w pogoń i gdzieś na końcu korytarza udaje mu się złapać chłopaka. Odprowadza go do klasy i odbiera mu krzyż, który wkłada do wielkiego pudla, gdzie znajdują się inne krzyże zdjęte z pozostałych klas.
Następnego dnia, w czasie dużej przerwy, Młynarczyk urządza przedstawienie. Klęka przed portretami i wybijając pokłony wola: „Dziękujemy ci drogi towarzyszu Stalinie, że oswobodziłeś nas od wszystkiego, od chleba, od mięsa, od cukru i wielu innych rzeczy. Nigdy ci tego nie zapomnimy!” Cała klasa wprost ryczy z uciechy, a Młynarczyk wyciąga z kieszeni procę, garść grochu i zaczyna strzelać wprost w szlachetne oblicze Josifa Wissarionowicza. Na to wchodzi do klasy p. Słotwińska i czym prędzej wyprasza nas na korytarz.
Któregoś dnia w szkole ukazuje się ogłoszenie zachęcające uczniów do wstępowania do „Pioniera” – (dziecięcej organizacji komunistycznej). Każdy wstępujący otrzyma upominek, dziewczynka – skakankę, a chłopiec piłkę. Kilka osób z klasy zgłasza się. Noszą teraz na szyi czerwone chusty, a my wołamy na nich „kacapy”. Opowiadam o tym w domu, na co dziadek z przerażeniem woła: „Niech cię Bóg broni, żebyś miała się zapisać to tych złoczyńców!” Uspokajam dziadka, że taka myśl nie przeszła mi nawet przez głowę.
Tymczasem nasi „wyzwoliciele” na dobre zadomowili się w mieście. Wojskowi wyższej rangi sprowadzili ze Zw. Radzieckiego swoje rodziny, pourządzali sobie mieszkania, a niektórzy zatrudnili nawet pomoc domową. Po ulicach plącze się pełno „ruskich”. Za każdym ciągnie się smuga charakterystycznego zapachu ( Jeśli to można nazwać zapachem) dziegciu i „odekałonu”. Większość „sowietek” latem nosi czerwone czółenka na wysokim obcasie. Podobno na różnych imprezach występują w polskich eleganckich nocnych koszulach z koronkami sądząc, że to suknie wieczorowe. Ogólnie widać, że „sowieci” czują się tu, jak w raju. Którejś niedzieli wracamy z rodzicami z kościoła. Pod ścianą kamienicy siedzą na krzesłach mieszkające tu „sowietki” wygrzewając się w słońcu i rozmawiając. Mama zwraca się do ojca: „krew mnie zalewa kiedy patrzę, jak ta czerwona zaraza się tu panoszy”. Podchodzimy bliżej i mama nie wytrzymuje: „Dzień dobry, widzę, że świetnie się tu u nas czujecie i pewnie myślicie, że zawsze będziecie tu tak siedzieć, nieprawdaż?” Zdziwione „sowietki” spoglądają po sobie, wreszcie jedna z nich mówi: „Kak eto u was? My u nas, eto nasza Biełoruskaja Riespublika”. „A to się jeszcze okaże!” – rzuca z wściekłością mama i wchodzi do sieni.
Do sklepów „ruscy” sprowadzają swoje towary, z których najbardziej zapamiętałam wielkie kolorowe cukierki nadziewane marmoladą z buraków, pierniki, tak twarde, że siła ludzka nie jest w stanie ich ugryźć i wielkie beczki pełne malusieńkich rybek w jakiejś obrzydliwej zalewie. Z artykułów galanteryjnych: ciepłe rękawice z jednym palcem i skarpety a wszystko to w kolorach: zielonym, niebieskim, fioletowym i szarym. W sklepach papierniczych są rosyjskie zeszyty do kaligrafii w skośną kratkę, fioletowy atrament ( innego z ZSRR nie robią), grube ołówki o trójkolorowym graficie, no i przede wszystkim niezliczona ilość różnej wielkości gipsowych popiersi przywódców rewolucji. W grudniu pojawiają się ozdoby choinkowe. Są to różne owoce, zwierzątka, dziady mrozy itp. wykonane z różnokolorowej utwardzonej jakimś klejem waty. Niektóre z nich są nawet ładne.
Dom Katolicki przy ul. Sadowej nazywa się teraz „Dom Krasnej Armii” i stanowi coś w rodzaju domu kultury dla wojskowych i ich rodzin. Przy wejściu, po obu jego stronach stają dwa olbrzymie, sięgające pierwszego piętra, posągi: Woroszyłow i Mołotow, a przy kinie od strony ulicy Polowej, ogromny, również ponad naturalnej wielkości odlew gipsowy wyobrażający siedzących na ławce Lenina i Stalina. Okropność.
W naszej kamienicy na parterze mieszka rosyjski oficer z żoną i dwojgiem dzieci, ośmioletnią Ritą i pięcioletnim Tolą. Rita jest bardzo sympatyczną i grzeczną dziewczynką, szybko zaprzyjaźnia się z polskimi koleżankami z naszej ulicy, a po kilku tygodniach mówi już całkiem nieźle po polsku. Chodzi również z nami na nabożeństwa majowe i czerwcowe do Groty przy klasztorze Panien Benedyktynek. Natomiast Tola, pomimo, że ma dopiero pięć lat, jest wstrętnym, zajadłym bolszewikiem pałającym nienawiścią do Polaków. Pluje na nas i wymachując drewnianym karabinem wrzeszczy: ”Wy polackije mordy, ubiju was!” Łapiemy go z Zośką Bekkerówną i wrzucamy w pokrzywy. Robi się z tego straszna afera, bo matka Toli biegnie na skargę do naszych rodziców i straszy, że pójdzie do NKWD. Tola dalej nam ubliża, a my bojąc się narazić naszych rodziców, odkładamy zemstę do czasu, aż „ruscy” będą opuszczać Łomżę. Tymczasem ograniczamy się do obietnic w rodzaju: „Czekaj ty kacapski szczeniaku, jak będziecie stąd uciekać, to sprawimy ci takie manto, że popamiętasz ruski miesiąc.” Niestety, nie udało się nam zrealizować naszych planów, ponieważ ucieczka bolszewików w 1941 roku odbyła się w tak błyskawicznym tempie, że nie zdążyłyśmy.
W sąsiedniej kamienicy też mieszka rodzina radzieckiego oficera. On, bardzo przystojny Gruzin, jego żona Raisa piękna młoda kobieta (jest lekarką) i dwoje prześlicznych malutkich dzieci. Raisa należy do NKWD i przyczynia się do aresztowania wielu Polaków. Latem po powrocie ze szpitala siedzi godzinami na balkonie i jak mówią mieszkańcy ulicy, „szpieguje”.
Dzieci rosyjskie czują się tu , jak w raju, wszystkiemu się dziwią i zachwycają się byle czym. Nasza sąsiadka opowiada, że kiedy znajoma przyniosła jajka ze wsi, córeczka jej lokatorki Rosjanki pytała: „Mamo, czto eto takoje?” Rita, na spodku rozrabia mąkę z cukrem i wodą i zajada się tym mówiąc, że to „ ciepłe lody”. Jest bardzo zdziwiona, że nie chcemy tego jeść, kiedy nas częstuje.
W 1940 roku zaczynają się wywózki na Syberię. Przede wszystkim wywożone są rodziny wojskowych, policjantów i służby leśnej i w ogóle polskiej inteligencji. Znam wypadek, że wywieziono czterech małych chłopców z babcią, bo ojciec ich jako wojskowy był w oflagu, a matka już nie żyła. Jesteśmy świadkami tragicznych scen, kiedy zaczynają zabierać mieszkańców naszej ulicy. Pod dom zajeżdżają ciężarówki, z których wyskakują NKWD-yści, wpadają do mieszkań i po kilkunastu minutach wyprowadzają zrozpaczonych ludzi. Po przeciwnej stronie ulicy w kamienicy pp. Bruszewskich mieszka pani Gawędowa z małym synkiem, mąż jej jest w oflagu. Do dzisiaj mam w oczach obraz tej młodej kobiety, która wyprowadzana do ciężarówki rozpaczliwie płacze trzymając się za głowę. Wreszcie zwraca się do jednego z konwojentów i coś mu tłumaczy. Ten naradza się z towarzyszami, po czym wchodzą do mieszkania i po chwili wynoszą maszynę do szycia umieszczając ją w skrzyni ciężarówki. Jak dowiedzieliśmy się po wojnie, dzięki tej maszynie p. Gawędowa i jej synek przeżyli i wrócili do Łomży.
Podobno na dworcu kolejowym dzieją się dantejskie sceny. Podstawiają bydlęce wagony z żelaznymi piecykami i przez kilka dni dopychają do nich ludzi. Maleńkie dzieci często nie wytrzymują takich warunków. Babcia wraz z sąsiadką p. Pogroszewską, podobnie jak wiele osób, próbują dostarczyć trochę jedzenia stłoczonym w wagonach ludziom. Niestety, dworzec jest otoczony wojskiem, nie dopuszczają do pociągu nikogo. Spodziewając się wywózki, mama i babcia przygotowały duży wór sucharów, oraz parę kilogramów tych ruskich pierników, o których wspominałam wcześniej. Wszyscy martwimy się bardzo o małego Jędrusia, jak przeżyje i czy w ogóle przeżyje tę podroż. Szef ojca Szochan i tym razem daje świadectwo swego człowieczeństwa. Któregoś dnia mówi: „Słuchaj Wacław, dowiedziałem się, że twoja rodzina jest na liście do wywiezienia, ale nastąpi to dopiero za parę tygodni. Kiedy termin będzie się zbliżał, powiadomię cię, żeby rodzina zdążyła gdzieś wyjechać, a ciebie wyślę w podróż służbową.”
Dalsze losy Szochana były bardzo tragiczne. Kiedy wysiedlono nas z Łomży w 1944 roku, przebywaliśmy we wsi Rząśnik. Tam odnalazł nas Szochan. Był w mundurze wojskowym w stopniu majora i jechał na front. Rzucił się ojcu na szyję i opowiedział płacząc, że jego żonę i pięcioro dzieci Niemcy utopili w studni, a on pragnie już tylko śmierci i ma nadzieję znaleźć ją na froncie. I pewnie znalazł, bo już więcej nie widzieliśmy go, a obiecał, że jeżeli, co nie daj Boże przeżyje, to odezwie się do nas, bo pokochał ojca, jak rodzonego brata i prócz niego , nie ma już nikogo.
22 czerwca 1941 roku o świcie budzą nas odgłosy strzałów artyleryjskich, warkot samolotów i od czasu do czasu, jakby huk rozrywających się bomb. Ojciec wyskakuje z łóżka, ubiera się pośpiesznie i wybiega na klatkę schodową. Stoi już tam przy oknie „ruska” mieszkająca na parterze. Na pytanie ojca, czy nie wie co się dzieje, mówi, żeby nie robić paniki, bo to tylko manewry. Uspokojony ojciec wraca do mieszkania i kładzie się spowrotem do łóżka. Nie na długo, bo po pewnym czasie znów daje się słyszeć, tym razem już bardzo wyraźnie, warkot samolotów. W pewnym momencie rozlega się niesamowity huk, kamienica trzęsie się w posadach, a z sufitu sypie się tynk. To bomba spadła na nasze podwórko. Wyskakujemy z łóżek, ubieramy się i schodzimy do piwnicy, podobnie, jak pozostali lokatorzy. Sytuacja się wyjaśnia, okazuje się, że Niemcy wypowiedzieli Rosjanom wojnę.
„Ruscy” dostali solidnego łupnia, uciekają w popłochu. Wojskowi wyskakują w bieliźnie na ulicę i ubierając się w biegu pędzą do koszar. Po kilku godzinach nie ma już w mieście ani jednego sowieta. Dla rodzin wojskowych zostaje podstawiony pociąg, który podobno pod Białymstokiem Niemcy obrzucają bombami, tak, że nie wiele osób uchodzi z życiem. W naszej piwnicy panuje ogólna radość. Co za szczęście, nie zdążyli dranie nas wszystkich powywozić. Nareszcie dostali za swoje! Ludzie szaleją z radości, rzucają się sobie w objęcia i płaczą. Posągi Lenina, Stalina i innych bandytów w mgnieniu oka zostają rozbite w proch i w pył. Z więzienia wychodzą przetrzymywani tam ludzie wycieńczeni, niektórzy storturowani, w strasznym stanie.
Niemcy wkraczają do miasta dopiero następnego dnia. Podobno w śródmieściu witano ich chlebem i solą, jako wybawicieli przed wywózkami. Jeden szatan nas opuścił, przyszedł drugi. Skończyła się jedna gehenna, zacznie się następna.
Iwona Krzepkowska-Bułat
Piastów, grudzień 2003 r