ZAKAZANE ZABAWY
Wstęp
Na decyzję spisania moich losów z początkowych lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku miały wpływ rozmowy przeprowadzone z Adamem Sobolewskim i Zbigniewem Kamionowskim w 2006 roku. Dzięki nim postanowiłem pozostawić po sobie wspomnienia o tym, co przeżyłem i pamiętam z tamtych lat, które przypadły na okres zwany stalinowskim
Postanowienie postanowieniem, ale tak naprawdę to nie wiem, jak rozpocząć. A chciałbym ocalić od zapomnienia z okresu młodzieńczego, z tak zwanych szczenięcych lat, bliskich kolegów i przyjaciół oraz wspólne zabawy, które zaważyły na mojej późniejszej orientacji politycznej. Cały czas dręczy mnie pytanie, czy uda mi się zrealizować, co zaplanowałem, czy potrafię opisać tamte wydarzenia bezstronnie, bez wpływu ponad pięćdziesięciu lat, które przeżyłem później, czy moje wspomnienia będą zrozumiałe dla czytającego.
- Rodzina
Cała nasza rodzina, wujkowie, ciotki, stryjkowie i stryjenki – wszyscy krytycznie odnosili się do zmian politycznych, gospodarczych, przesunięcia granic państwowych po II wojnie światowej. Nie akceptowali narzuconego przez tzw. władzę ludową nowego porządku publicznego. Szczególnie bolało wszystkich, że Polska utraciła olbrzymie tereny na rzecz ZSRR. Zostały one odebrane niezgodnie z prawdą dziejową. Każdy w owym czasie myślał i głośno mówił, że Lwów, Grodno i Wilno to prastare miasta polskie. Rodzina nie akceptowała też powszechnej ateizacji. Ogólnie było znane powiedzenie, że „Polak to katolik, a katolik to Polak”.Podczas różnych uroczystości rodzinnych i świątecznych dorośli w obecności nas, dzieci, rozmawiali o polityce i sprawach światopoglądowych. Ojciec Hieronim po 1945 roku był księgowym w starostwie. Matka Jadwiga, z domu Leszczyńska, była nauczycielką. W tym zawodzie pracowała przed wojną.
Ojciec miał doskonałą pamięć. Opowiadał mi na spacerach po ulicach Łomży o historii rodzinnego miasta i Polski. Z dumą mówił, jak nasi przodkowie walczyli o wolność, od czasów Mieszka
I do obecnej chwili. Barwnie opowiadał o powstaniach narodowych. Pamiętam, jak wiele razy mówił
polscy rycerze są uśpieni w grotach Tatr i gdy będzie sygnał, to się zbudzą i wyzwolą Polskę od Sowietów. Ojciec był dla mnie wielkim autorytetem. Wspomniał, jak w 1905 roku brał udział w antycarskiej rewolcie uczniów o naukę w języku polskim. Miał wtedy zaledwie 9 lat. Gdy miał dobry humor, to zdarzało się, że
recytował taki czterowiersz:
Bo kto powie, że Moskale
są braćmi nas Lechitów,
temu pierwszy w łeb wypalę
pod kościołem Karmelitów.
W 1915 roku wstąpił do POW. Brał czynny udział w szkoleniu i ćwiczeniach wojskowych. W 1918 roku został sekcyjnym i doszedł do stopnia sierżanta. Brał udział w rozbrajaniu Niemców w Łomży na terenie starej rzeźni, w której Niemcy mieli olbrzymie magazyny żywnościowe. Ochotniczo wstąpił do Wojska Polskiego. W wojsku stopnie z POW były honorowane i od razu został wachmistrzem. W styczniu 1919 roku został skierowany w okolice Lwowa do walk przeciw nacjonalistom ukraińskim, którzy pragnęli oderwać Galicję Wschodnią od Polski. W 1920 roku walczył z Armią Czerwoną w konnym oddziale partyzanckim pod dowództwem kpt. Henryka M. Królikowskiego, znów w obronie Lwowa.
Pamiętam, jak wieczorami ojciec zawsze słuchał audycji radiowych: Wolnej Europy, Głosu Ameryki, Londynu i Madrytu. Czy chciałem, czy nie chciałem, także musiałem słuchać. Najbardziej ciekawe były dla mnie audycje historyczne.
Mama miała ładny głos i dobry słuch muzyczny. W święta, przy stole, gdy siedziała cała rodzina i byliśmy po zasadniczym posiłku, a zaczynaliśmy jeść desery, mama lubiła śpiewać lub nuciła piosenki. Prosiłem, by śpiewała wojskowe, żołnierskie pieśni, które były dla mnie bardzo wzruszające. Pamiętam do dziś głos matki i treść polskich wojskowych pieśni o tematyce wojennej i patriotycznej, np.: Hej chłopcy, bagnet na broń, Dziś do ciebie przyjść nie mogę, Rozszumiały się wierzby płaczące, Rozkwitały pąki białych róż, Ułani, ułani, malowane dzieci, Wojenko, wojenko, Piechota, Jak to na wojence ładnie itd. Mama znała bardzo dużo piosenek. Często nuciła Całuję twoją dłoń, madame. Do dziś wzruszam się, gdy słyszę tę piosenkę w mediach, gdyż przypomina mi dawne czasy, młodość i matkę.
- Pierwsze lata szkolne i koledzy
Urodziłem się 13 lutego 1940 roku w Łomży przy ulicy Polowej 19, w budynku, który
nadal jeszcze istnieje. Mając równo dwa miesiące, zostałem wraz z matką, siostrą Krystyną i babką Franciszką wywieziony na Syberię. Babcia dobrowolnie zgłosiła się do wywózki, aby jej córka dała radę wychować maleńkie dzieci na obczyźnie. Na Syberii ciężko chorowała i straciła wzrok. Wróciła do Polski w 1946 r. jako osoba niewidoma. Przebywaliśmy całe sześć lat w rejonie północnego Kazachstanu. O gehennie na nieludzkiej ziemi nie będę pisał, gdyż opisała ją matka po powrocie do Polski. W Łomży poszedłem do przedszkola, które mieściło się przy ulicy Nowogrodzkiej, w budynku, który nadal stoi za ogrodem spacerowym.
W następnym roku rozpocząłem naukę w szkole. Mieściła się przy alei Legionów, naprzeciwko obecnej siedziby redakcji „Kontaktów”. Po dwóch latach przeniesiono ją do baraków przy ruinach Domu Żołnierza. W szkole poznałem Jurka Wnorowskiego, który miał na mnie duży wpływ przez długie lata. Zaprzyjaźniliśmy się. Mieszkał około kilometra dalej niż ja, pod koszarami. Często zachodziłem do niego. Atmosfera w jego rodzinie była podobna, jak w mojej. Czytaliśmy takie same książki, które były lekturą szkolną, np. Wspomnienia niebieskiego mundurka, Chłopców z Placu Broni, Krzyżaków, Trylogię.
W okolicach koszar mieszkało wielu chłopców w naszym wieku. Bawili się w wojsko, co było wówczas bardzo popularne, gdyż po wojnie dużo się o niej rozmawiało i o bohaterskich walkach polskich żołnierzy. Świetną bazą dla tej zabawy były zniszczone podczas wojny koszary przy alei Legionów, którą w końcu marca 1947 roku przemianowano na ulicę gen. Karola Świerczewskiego. Chłopcy sami wykonali bardzo ładne drewniane karabiny, mieli kilka szabel i każdy miał prawdziwy żołnierski hełm. Byli zdyscyplinowani i karni w stosunku do swego dowódcy – Romka Walewskiego. Jurka Wnorowskiego nie chcieli do siebie przyjąć, bo im jakoś nie pasował. Dlatego razem zorganizowaliśmy podobną zabawę – swoje wojsko, do którego należeli: Tadeusz Jasiński, Sławomir Lemoński, Janek Dobkowski, Janusz Krutelewicz, Andrzej Narolewski i jeszcze kilku innych. Każdy z nas miał pseudonim; ja byłem Białym Lampartem. Nie wiem, dlaczego wybrałem pseudonim właśnie taki, chyba pod wpływem czytanych książek o Indianach.
- Jak powstała tajna organizacja?
Zabawa w wojsko trwała kilka lat z krótszymi i dłuższymi przerwami. Mieliśmy wojskowe hełmy. Szczytem marzeń było mieć niemiecki, gdyż był o wiele ładniejszy niż żołnierzy rosyjskich. Często bawiliśmy się na terenie zniszczonych koszar batalionu saperów przy alei Legionów (obecnie w tym miejscu jest dworzec PKS), a także w budynkach więziennych i na stacji kolejowej, z którą koszary sąsiadowały. Jej główny budynek był również zniszczony, a dworzec kolejowy mieścił się po wojnie w prowizorycznym baraku. Od Szkoły Podstawowej nr 7 prostopadle do ulicy obecnie Sikorskiego, która dawniej nazywała się Obwodówką, był wykopany potężny, głęboki i szeroki rów. Nigdy nie dowiedziałem się, po co został wykopany. Przypominał rów przeciwczołgowy. Podczas wykopów pod budowę szkoły rów ten, długości około 200 metrów, całkowicie zasypano. W tym rowie także wspaniale się bawiliśmy, zwłaszcza budując różnego rodzaju ziemianki.
Z czasem stawaliśmy się starsi. Mieliśmy po 11, 12 lat. Rozmawialiśmy wiele razy o Polsce. Czuliśmy, że
nasza ojczyzna nie jest suwerenna i wolna. Nie podobało się nam, że wojska radzieckie stacjonują na terenie Polski. Odczuwaliśmy, że rząd jest poddańczo służalczy wobec Związku Radzieckiego. To nas bardzo bolało i tego wstydziliśmy się za dorosłych. Ktoś dał nam do przeczytania książkę Kamienie na szaniec, gdzie chłopcy troszeczkę starsi od nas walczyli naprawdę z niemieckim okupantem. Zazdrościliśmy bohaterom tej książki i także chcieliśmy walczyć o wolność Polski – z jej nowym okupantem.
Pewnego dnia w mieszkaniu Tadeusza Jasińskiego (ojciec jego był nauczycielem muzyki w szkole pedagogicznej, a matka pracowała jako kierowniczka internatu) po lekcjach zebrała się gromadka chłopców, którzy wcześniej bawili się w wojsko. Oprócz Tadka Jasińskiego, Jurka Wnorowskiego, Andrzeja Narolewskiego i mnie było jeszcze kilku kolegów, których imion i nazwisk już nie pamiętam. Wszyscy pragnęliśmy stworzyć jakąś organizację przeciwko ZSRR i władzy ludowej, która była synonimem zła. Ustaliliśmy, że stworzymy organizację do walki. Zastanawialiśmy się nad jej nazwą i w końcu wspólnie wymyśliliśmy: Młodzi Patrioci Polski. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza działalność będzie nielegalna i musi być utajniona. Aby ją i częste spotkania zakamuflować, wspólnie ustaliliśmy już jawną nazwę: Młodzi Poszukiwacze Przygód, w skrócie MPP. Skrót pasował zarówno do tajnej, jak i do jawnej nazwy. Jeszcze na tym spotkaniu podjęliśmy uchwałę, że ten, co nas wyda, zdradzi, poniesie śmierć.
Ponieważ Jerzy Wnorowski wyróżniał się inicjatywą i pomysłami, uważaliśmy go za naszego dowódcę, choć nikt go formalnie nie wybierał. On napisał rotę przysięgi, którą składaliśmy w mroźny, śnieżny dzień pod koszarami, za wysokim parkanem, który ogradzał posesję kowala Bajkowskiego. Atmosfera tej chwili przypominała nam sceny z książki Kamienie na szaniec.
- Działalność Młodych Patriotów Polski
Do tajnej organizacji mogli należeli chłopcy 11-letni i starsi, godni zaufania, odpowiedzialni, zdający sobie sprawę z tego, że muszą zachować tajemnicę, wykonywać rozkazy i polecenia bez najmniejszego szemrania.
Ja czułem się zastępcą Jurka i tak pozostali mnie traktowali.
Razem z Jurkiem wyznaczyliśmy zadania naszej organizacji:
- zrywanie flag koloru czerwonego,
- zrywanie propagandowych plakatów (ta akcja nosiła kryptonim „Zrywanie kwiatków”),
- wybijanie szyb w urzędach i instytucjach państwowych,
- rozpoznawanie całego personelu: UB, milicji, Komitetu Powiatowego PZPR w Łomży i na szczeblu centralnym w Warszawie,
- oblewanie żrącym kwasem z tyłu (po ubraniu) kobiet, które szły pod rękę z milicjantem lub funkcjonariuszem UB.
Ponadto mieliśmy drukować na prymitywnej drukarce, dostępnej w sklepach papierniczych, i kolportować niewielkie ulotki o treści antykomunistycznej i antypaństwowej.
Obecnie można to nazwać uprawianiem małego sabotażu. Wykonaliśmy tylko kilka akcji zrywania plakatów i wybicia szyb w biurowcu PKS.
- Połączenie z drugą organizacją pod dowództwem Zbigniewa Kamionowskiego
Pewnego dnia Jurek oznajmił mi, że na terenie miasta jest organizacja podobna do naszej, która działa w okolicach Starego Rynku. Postanowiliśmy spotkać się z dowódcą tej grupy Zbyszkiem Kamionowskim. Po krótkich rozmowach stwierdziliśmy, że powinniśmy się połączyć. Nasza organizacja MPP była o wiele lepiej zorganizowana, mieliśmy już jakieś zadania do wykonania. Chłopcy od Zbyszka w większości byli młodsi od nas i ich organizacja nie miała nawet nazwy. Do tajnej organizacji Młodych Patriotów Polski przyjęliśmy więc tylko Zbyszka Kamionowskiego. Pozostali jego chłopcy należeli do Młodych Poszukiwaczy Przygód. Po pewnym czasie Zbyszek zaczął opowiadać o bardzo zdolnym chłopaku z jego grupy. Mówił, że jest trochę młodszy, ale można mu zaufać i jest najbardziej godny włączenia do Młodych Patriotów Polski. Przedstawił go nam. Był to Adam Sobolewski. Upłynęło kilka dni. Nastąpiło zaprzysiężenie Adama w obecności mojej, Jurka i Zbyszka. Na koniec składanej przysięgi powiedział, że jeśli zdradzi, to poniesie zasłużoną karę śmierci.
To wszystko odbywało się jesienią i zimą. Z nadchodzącą wiosną zaczęliśmy się bardziej organizować. Potrzebne były pieniądze. Zbieraliśmy drobne sumy od członków. Przeznaczyliśmy je na zakup w sklepie zabawkarskim hełmów korkowych, wykonanych na wzór angielski. Takie hełmy noszono w krajach tropikalnych. Kupiliśmy je, aby się ujednolicić i upodobnić do wojska. Tylko siedem, dlatego nosili je wyłącznie najstarsi i najaktywniejsi. Potem kupiliśmy kilka noży fińskich, bo nie było ich więcej w sklepie. I dużo więcej skórzanych pochewek do nich, bo te akurat były. Mieliśmy też kupić od Zbyszka Jankowskiego zepsuty aparat fotograficzny, który po naprawie miał służyć organizacji. Następnym zakupem były drukarki dziecięce. Na tych drukarkach planowaliśmy drukować różne ulotki i odezwy, ale nie udało się nam tego zrealizować. Ponadto chcieliśmy kupić białe płótno, z którego miały być uszyte kombinezony maskujące na zimę. Nawiasem mówiąc, najwięcej pieniędzy zebrałem ja. Mocno oszukiwałem rodziców przy każdych domowych zakupach.
Któregoś wiosennego dnia, było jeszcze nie za ciepło, zamiast do szkoły udaliśmy się budować bunkier-ziemiankę z przeznaczeniem na punkt obserwacyjny. Autorem pomysłu był Jurek. Kopaliśmy na skraju lasu koło Podgórza, w miejscu z widokiem na drogę łączącą Zambrów z Łomżą. Myśleliśmy, że gdy wybuchnie powstanie przeciwko Ruskim, to ten punkt będzie nam służył do obserwacji ruchu wojsk sowieckich. Podczas kopania przyszedł gospodarz z pobliskich zabudowań, spytał się, co my tu robimy, gdyż on jest właścicielem tego lasu. Jeden z nas, zapewne Jurek lub ja, odpowiedział, że szykujemy miejsce na biwak harcerski, który będzie tu w czasie wakacji. Po otrzymaniu tej wiadomości ów człowiek spokojnie odszedł. Odeszła nam też ochota do dalszego kopania i wróciliśmy do domów. Więcej do tego miejsca nigdy już nie wróciliśmy.
- Baza szkoleniowa (czyli miejsca naszych zabaw i ćwiczeń)
Główną bazą była wieża ciśnień na stacji kolejowej – zniszczona przez wysadzenie w czasie działań wojennych. Znajdowała się w miejscu, gdzie obecnie jest dworzec PKS. Przed wojną służyła do napełniania parowozów wodą. Olbrzymi betonowy pojemnik na wodę w kształcie stojącego walca służył nam za kryjówkę i miejsce zebrań. Zabawy polegały na wyrabianiu sprawności fizycznej. Na przykład: kto pierwszy wejdzie do środka walca i z niego wyjdzie.
Podczas zabawy zauważyliśmy, że z wnęki walca uciekła kura, która tam wysiadywała jajka. Zaczęliśmy przeszukiwać różne zakamarki w ruinach wieży. Znaleźliśmy wówczas kostki trotylu, które nie eksplodowały podczas wysadzania. Były podobne do kostek szarego mydła, więc nazwaliśmy je mydełkami. Po dokładnym przeszukiwaniu całej wieży odnaleźliśmy około 12 kostek. Zostały schowane w nowym, trudno dostępnym miejscu.
Przystąpił do nas nowy, ale dobrze nam znany spod koszar – Jurek Rogowski. Po pewnym czasie dowiedział się, że mamy dynamit i podpatrzył, gdzie go ukrywamy. W późniejszym czasie wyszło na jaw, że był nasłany przez grupę bawiących się w wojsko chłopców spod koszar. Gdy któregoś dnia kostki zniknęły, od razu wiedzieliśmy, że to ich sprawka. Była to dla nas duża strata i żal. W naszych oczach Rogowski na zawsze został szpiegiem i łobuzem. Nie mogliśmy odebrać dynamitu, gdyż w tamtej grupie było więcej chłopców i byli silniejsi.
Nigdy jednak nie próbowaliśmy ich zwerbować do nas, gdyż wydawało się nam, że oprócz łobuzerskich zagrań do niczego innego się nie nadają.
Proponowałem, aby do tajnej organizacji przyjąć z naszej klasy kilka dziewczyn, np. Krystynę Michalczyk, która wyróżniała się spośród innych autorytetem, odwagą i zdecydowaniem. Nadawałaby się do naszych tajnych działań. Krystyna miałaby za zadanie zorganizować drużyny: sanitariuszek, łączniczek-kurierek, które zaopatrywałyby nas w żywność itd. w czasie gdy my bylibyśmy na kilkudniowych ćwiczeniach w lesie lub na akcji bojowej. To słyszał Andrzej Narolewski i powiedział, że dziewczyny są nam niepotrzebne, gdyż mogą przysporzyć wiele kłopotów. Mówił dalej, że wszyscy wiemy, że one lubią plotkować, a plotki mogą dotrzeć do UB. Poza tym inni chłopcy mogą nas nazywać babiarzami. W owym czasie byłaby to wielka obelga dla chłopców takich jak my. Szybko więc moja propozycja stała się nieaktualna i nigdy już do niej nie wróciliśmy.
Zdarzało się, że rozmawiałem z Jurkiem o potrzebie nawiązania kontaktów z innymi organizacjami w Polsce, podobnymi do naszej, choć wcale nie wiedziałem, czy takie istnieją. Nic z tego jednak nie wyszło.
Nim zasnąłem, często myślałem o tajnej organizacji. Wyobrażałem sobie, jak walczymy z bronią w ręku o wolną Polskę. Kiedyś była obowiązkową lekturą w szkole książka pt. Szpak, ptak wiosenny. Nie tylko ta książka, ale też szereg innych, jak Dziady, Konrad Wallenrod, rozbudzały moją wyobraźnię. W myślach wcielałem się w bohaterów tych utworów i wyobrażałem sobie, że to ja walczę z obecną władzą w Polsce.
Doszedłem do wniosku, że ktoś ze starszych lub z pewnym doświadczeniem organizacyjnym musi nami kierować. Powiedziałem o tym Jurkowi, że sami nic nie zrobimy i nie widzę możliwości walki bez pokierowania przez doświadczoną osobę. Pewnego dnia, gdy szedłem z Jurkiem do szkoły, wyprzedziło nas dwóch dorosłych, młodych mężczyzn. Jurek nagle powiedział:
– Zobacz ten po prawej stronie, co ma buty z cholewami… To on ma nad nami opiekę i wszelkie rozkazy i polecenia przekazuje przeze mnie.
Dalej mówił, że mężczyzna nie chce się ujawnić, aby nie zostać niepotrzebnie zdemaskowanym i rozpoznanym przez UB. Wówczas wierzyłem, że wszystko, co mówi, to szczera prawda, a nie fantazja. Ze względu na utrzymanie tajemnicy o nic go więcej nie pytałem. Muszę jednak zaznaczyć, że Jurek nigdy mi nie powiedział, że otrzymał jakieś polecenie czy rozkaz od nieznajomego do wykonania, a na pewno by powiedział w tajemnicy przed pozostałymi członkami.
Z nadchodzącą wiosną straciliśmy impet do małego sabotażu, a zaczęliśmy się przygotowywać do zorganizowania podczas wakacji obozu w Morgownikach.
- Aresztowanie
Gdy jeszcze mieliśmy dynamit, snuliśmy plany wysadzenia Komitetu Powiatowego PZPR w Łomży. Uważaliśmy ten budynek za siedlisko zła. Planowaliśmy, jak tego dokonać. Jeden z nas z teczką szkolną, która miała wskazywać, że jest uczniem, wszedłby do budynku, niby do ubikacji, i zostawiłby teczkę pełną dynamitu. Ta po jego wyjściu miała wybuchnąć i zniszczyć gmach. Była to tylko luźna rozmowa, bez omawiania szczegółów i konkretnych zobowiązań. Przecież nikt z nas dzieci 11- i 12-letnich nie znał techniki i sposobu wysadzania obiektów z użyciem dynamitu. Nie mieliśmy także, co najważniejsze, zapalników i lontu.
W połowie kwietnia 1954 roku, wychodząc rano z domu do szkoły, zauważyłem stojącego przy furtce milicjanta. Był odwrócony tyłem i przypalał papierosa. Minąłem go. Usłyszałem głos ostrzegawczy, jakby: Uważaj! Skierowany był do milicjanta, który gwałtownie się odwrócił i mnie zatrzymał. Na poboczu ulicy stał samochód, do którego musiałem wsiąść. Oprócz milicjanta, który mnie zatrzymał, był kierowca i jeszcze dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. To oni ostrzegli milicjanta, aby mnie nie przegapił. Jeden z nich swoją czapkę włożył na moją głowę, pewnie po to, abym nie był rozpoznany przez znajomych, spieszących do pracy i kolegów idących do szkoły. Zostałem zawieziony do znanego budynku przy ulicy Nowogrodzkiej, gdzie znajdowała się siedziba Urzędu Bezpieczeństwa.
Przesłuchanie
Zaprowadzono mnie na piętro. Byłem sam w pokoju. Rozpoczęło się kilkunastogodzinne przesłuchanie
Przeważnie przesłuchiwali mnie śledczy pojedynczo. Często się zmieniali. Za każdym razem musiałem zeznawać od początku. Zdarzało się, że przesłuchujących było dwóch, a nawet trzech i znienacka zadawali pytania lub tylko słuchali i wychodzili. Często zadawali pytania niezwiązane – jak mi się wówczas wydawało – z naszą przestępczą działalnością.
Zaczęli się wypytywać dokładnie o życiorys ojca i matki. Niespodziewanie dostałem pytanie, kto jest marszałkiem sejmu, na które odpowiedziałem, że Dąb-Kocioł. Byli bardzo zdziwieni, że taki mały chłopak wie. Następnie o to, kto ma wjechać do Polski na białym koniu. Odpowiedziałem, że generał Anders. Jeden z nich powiedział, że żołnierze tak prostych odpowiedzi nie znają. Ja znałem, ponieważ w mieszkaniu mieliśmy głośnik nazywamy popularnie toczką, który od godziny piątej rano do jedenastej wieczorem był włączony i szły przez niego różne wiadomości. W spaniu mi to nie przeszkadzało, ale stale przez sen słyszałem dzienniki. O generale Andersie słyszałem przez radio, gdy słuchał ojciec. Ciekawe, że abonament za korzystanie z toczki płaciła matka – 3 zł za miesiąc. Tylko ojciec pracował, zarabiał około 1000 zł. Pytania, moje odpowiedzi oraz zdziwienie śledczych tkwią mi w pamięci do dziś.
Nie wiem, jak to nazwać – może prowokacją. Podczas przesłuchań jeden ze śledczych zadawał pytania byle jakie i nie notował odpowiedzi. Z szuflady wyjął pistolet. Obecnie wiem, że to była popularna tetetka (TT). Zaczął ją czyścić, najpierw z wierzchu. Następnie rozebrał, rozładował magazynek z amunicji i wszystko czyścił szmatą. Poskładał, załadował amunicję i na dłuższy czas wyszedł. Powrócił, sprawdził i ponownie zaczął rozbierać pistolet, znów wyszedł. Ja natomiast cały czas siedziałem na krześle, nie wiedząc co robić, choć miałem dziką ochotę wziąć do ręki broń – prawdziwy pistolet i obejrzeć. Nie było mi w głowie użycie jej, bo po co? Do tego nie umiałem obchodzić się z pistoletem.
Po pewnym czasie zorientowałem się, że śledczy wszystko dokładnie o nas wie. Czekał tylko na moje potwierdzenia. Przyznałem się jedynie do tego, że należę do organizacji Młodych Poszukiwaczy Przygód, a nasze dowództwo składa się z kilku chłopców. Jak mogłem, tak milczałem, gdyż wydawało mi się, że wszyscy tak robią. Przyprowadzili jednak na konfrontację ze mną Jurka Wnorowskiego. Widziałem jego smutną, zapłakaną twarz. Musiał stanąć twarzą do ściany i kazali mu mówić. Jurek powiedział: „Janusz, oni wszystko o nas wiedzą. Zwalniam ciebie z przysięgi. Musisz mówić prawdę”. Po tych słowach wyprowadzili go. Przyznałem się w końcu, że jestem członkiem Młodych Patriotów Polski, ale nic złego nie zrobiłem.
Tu muszę powiedzieć i podkreślić, że w UB nikt mnie nie bił. Nawet ręką nie zamachnął się na mnie i nie straszył pobiciem, choć na biurku cały czas leżał szeroki żołnierski pas.
Pamiętam, że między przesłuchaniami, o godzinie piętnastej, dostaliśmy zupę, talerz kapuśniaku, który był tłusty, gęsty i bardzo smaczny. Do dziś pamiętam ten smak. Szczerze mówiąc, byłem bardzo głodny.
Wieczorem, po zakończonym przesłuchaniu, dwóch funkcjonariuszy – jeden w mundurze UB a drugi milicji – przyprowadziło mnie do domu. Mieli przeprowadzić rewizję, gdyż przyznałem się, że w domu mam granat F1, który jest schowany na strychu. Takie granaty w owym czasie można było znaleźć bardzo często w różnych miejscach. Matka i ojciec byli wystraszeni.
Funkcjonariusz w mundurze UB powiedział rodzicom, dlaczego zostaliśmy zatrzymani i że muszą przeprowadzić rewizję. Wspaniałomyślnie kazano mi samemu przynieść granat – jeśli sam oddam, nie będą robić rewizji. Długo szukałem, gdyż zapomniałem, gdzie go schowałem. Gdy powiedziałem, że nie mogę znaleźć, krzyknęli, abym szukał, bo gdy oni zaczną, będzie gorzej. W końcu znalazłem i oddałem. Granat ten nie miał zapalnika i nie wybuchłby, nawet gdyby się go rzuciło. Mógł służyć za młotek do wbijania gwoździ.
Matka powiedziała, że należy nas uczyć w szkole miłości do ojczyzny i do władzy ludowej. Funkcjonariusz UB odpowiedział, że wrogów narodu należy karać i trzymać w zamknięciu. Taką odpowiedzią mama była bardzo zmartwiona i z lękiem myślała, co dalej ze mną będzie. Funkcjonariusze zabrali granat i zaraz wyszli.
Po kilku dniach od pierwszego przesłuchania znów z rana stał przed domem milicjant, który zabrał mnie samochodem do siedziby UB. Później razem z Jurkiem Wnorowskim, Tadeuszem Jasińskim, Zbigniewem Kamionowskim jechaliśmy dwoma samochodami. Jeden był terenowy (wojskowy, amerykański, popularny łazik), a drugi osobowy. Wieźli nas przez Rutki do Białegostoku.
Za Rutkami jeden z samochodów się zepsuł i był dłuższy postój. Wysiedliśmy i strasznie się nudziliśmy. Zaproponowałem dla zabawy, a w duchu chciałem zobaczyć, jak zareagują konwojenci, aby biec wzdłuż szosy do najbliższego drzewa. Pobiegliśmy. Pilnujący zrobili wiele krzyku – myśleli, że chcemy uciec. Na stanowczo głośne słowo „Stój!” stanęliśmy. Wkrótce usterka została usunięta i pojechaliśmy dalej.
- Pobyt w izbie zatrzymań
W Białymstoku samochody stanęły przed Wojewódzkim Urzędem Bezpieczeństwa. Po kilku godzinach oczekiwania zapadła decyzja, aby nas umieścić w milicyjnym domu zatrzymań dziecka.
Na pierwszy rzut oka budynek sprawiał wrażenie prywatnego, dużego domu jednorodzinnego à la willa. Na parterze mieścił się posterunek czy komisariat milicji, a na górze izba zatrzymań dzieci do lat osiemnastu. Był tam przedpokój, kancelaria wychowawców, sypialnia, duży pokój na 14 łóżek, łazienka z umywalnią i ubikacją, sypialnia dla dziewcząt i magazynek. Świetlica i jadalnia była w jednym dużym pomieszczeniu. Chłopców przebywało razem z nami czternastu. Byli to pospolici przestępcy i złodziejaszkowie, uczestnicy bójek i zabójstw, dokonanych na tle rabunkowym i sprzeczek rodzinnych. Przebywała z nami dziewczyna o imieniu Wiera – miła i grzeczna Białorusinka, która miała 16 lat. Także miłe były wychowawczynie i traktowały nas grzecznie. Pamiętam, że panowała serdeczna i – można powiedzieć – rodzinna atmosfera. Posiłki, które nam przywożono, były smaczne, ale za duże przerwy między nimi. W wolnych chwilach czytaliśmy książki, graliśmy w warcaby, chińczyka i karty. W bibliotece było tylko kilka książek, które szybko zostały przeczytane. Pamiętam jeden tytuł ładnej książki – Książę i żebrak.
Po trzech dniach pobytu Tadeusz Jasiński i Zbigniew Kamionowski zostali zwolnieni do domu. Nie wiedzieliśmy, dlaczego ich zwolniono, a mnie i Jurka nadal trzymano.
Kilka razy odwiedziła mnie matka ze swoją siostrzenicą Anną.
Pewnego ciepłego i słonecznego majowego dnia, było to przed obiadem, wychowawczyni wyprowadziła nas na plac, ogrodzony wysokim płotem i jeszcze odrutowany drutem kolczastym. Było ciepło i słonecznie. Na tym placu stało w różnych miejscach kilka szopek i pojedyncza, drewniana ubikacja. Z rozmysłem i dla zabawy wszedłem do niej. Nikt tego nie zauważył. Siedziałem cicho dość długo. Po pewnym czasie wychowawczynie zauważyły brak jednego z podopiecznych. Zaczęły sprawdzać i szukać. Stwierdziły, że brakuje właśnie mnie. Zrobiły dużo hałasu, ale nikt nie zaglądał do ubikacji. Chłopcy na placu śmiali się i mówili, że pewnie już jestem w Łomży. Gdy nagle wyszedłem, wszystko ucichło. Zauważyłem zadowolenie i uśmiech na twarzy wychowawczyni. Również byłem zadowolony z tej zabawy i tego, że że byłem sprawcą całego zamieszania.
Po kilku tygodniach zwolniono nas z aresztu. Ojciec przyjechał do Białegostoku i zaraz po obiedzie załatwił formalności związane ze zwolnieniem. Wyszliśmy na wolność. Czekał na nas służbowy samochód ciężarowy, którym przyjechał tata i który wiózł zaopatrzenie. Pełno w nim było różnych paczek, kartonów, worków, skrzyń drewnianych i beczek. Siedzieliśmy z Jurkiem na tych paczkach i wracaliśmy do domu. Sami, gdyż ojciec pozostał służbowo w Białymstoku i przyjechał do Łomży pociągiem o wiele później – wieczorem. Drzewa były zielone i kwitnące. Stęskniliśmy się za tym widokiem. Czuliśmy wiosnę i dużą radość, że jesteśmy wolni.
Samochód zatrzymał się na placu Zambrowskim, koło straży pożarnej. Obecnie w tym budynku jest Teatr Lalki i Aktora. Wysiedliśmy i spokojnie ruszyliśmy do swoich domów.
- Zdziwienie
Na drugi dzień poszedłem do szkoły. Chodziłem do szkoły nr 6. Nosiła nazwę Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, w skrócie TPD, i mieściła się na rogu ulic Giełczyńskiej i Dwornej. Obecnie w tym budynku znajduje się łomżyńskie Muzeum Północno-Mazowieckie. Do tej szkoły chodziły dzieci z domu dziecka i rodziców, którzy pracowali w organach milicji i UB oraz pracujących w Komitecie Powiatowym PZPR. Była to szkoła bezwyznaniowa. W pozostałych podstawówkach odbywały się lekcje religii, a tu nie było. Do niej zostałem karnie przeniesiony z Trójki, będąc w szóstej klasie, za nieodpowiednie zachowanie.
Nie rozumiałem i byłem bardzo zdziwiony, że żaden z uczniów nigdy mnie nie spytał, za co byłem aresztowany. Nauczyciele też się tym nie interesowali. Wychowawczyni klasy zachowywała się, jakbym nie opuścił ani jednego dnia i nie prosiła o usprawiedliwienie długiej nieobecności.
W tej szkole bardzo często był apel poranny, który odbywał się na placu szkolnym. Podczas niego głos zabierał kierownik szkoły (nie miał wówczas jeszcze tytułu dyrektora). Omawiał sprawy szkolne i ważne wydarzenia w Polsce i na świecie. Na koniec wszyscy śpiewali Międzynarodówkę. Ja nie miałem głosu do śpiewu i nie śpiewałem. Kierownik szkoły, Zapert, chodził z tyłu i obserwował, kto nie śpiewa. Gdy mnie zauważył, podszedł dość blisko i po cichu powiedział, aby inni nie słyszeli: „Teraz wiem, za co ciebie zamknęli”. Poza tym małym i jedynym incydentem żadnych wymówek ani przykrości mi nie robił.
Sprawa sądowa
Pod koniec maja odbyła się sprawa sądowa. Sądzono mnie, Jurka, Zbyszka Kamionowskiego i Tadka Jasińskiego. Odpowiadaliśmy z wolnej stopy w sądzie dla nieletnich, który w tym czasie mieścił się przy ulicy Dwornej. Przyszliśmy razem z rodzicami. Było trochę czasu do rozprawy i razem z matkami udaliśmy się do baru mlecznego na śniadanie. Wszyscy piliśmy kakao i jedliśmy bułki z masłem.
W budynku sądu rozprawa odbywała się na piętrze, po prawej stronie. Sądziła nas sędzina dla nieletnich – pani Prusińska. Jej mąż był znanym w Łomży lekarzem. Obrońca był przydzielony z urzędu – kobieta. Pamiętam, jak nasze rodziny składały się, aby adwokat z większym zaangażowaniem bronił nas przed wymiarem sprawiedliwości. Sprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych, gdyż sporo ludzi postronnych chciało wejść na salę rozpraw. Wchodziliśmy pojedynczo. Ja zeznawałem ostatni i nie wiedziałem, co mówili wcześniej koledzy. Byłem raczej małomówny, nie chciałem opowiadać z detalami o naszej organizacji, tylko krótko odpowiadałem na pytania. Poczucie tajemnicy nie pozwalało mi na dokładne opowiadanie o Młodych Patriotach Polski. Rodzice byli na sali od początku do końca. Sąd nie powołał żadnych świadków. Nie było też przedstawicieli Urzędu Bezpieczeństwa. Widocznie sprawa była mało ważna.
Po zakończonej rozprawie sąd wydał wyrok. Wszyscy otrzymaliśmy jednakową karę: dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery lata. Wyznaczony został kurator sądowy. Była nim pani Święcicka, która pracowała w sekretariacie szkoły drzewnej. Musieliśmy do niej przychodzić na rozmowy raz w miesiącu.
Dalej przyjaźniłem się z Jurkiem i Tadkiem. Natomiast ze Zbyszkiem nie miałem już żadnego kontaktu0Z Jurkiem często rozmawialiśmy, zastanawiając się, kto mógł nas wydać. Podejrzewaliśmy Narolewskiego, Kosmaczewskiego, Jarockiego, a nawet Zbyszka Kamionowskiego. Do tej pory nie wiemy, kto doniósł do UB.
- Perypetie z Urzędem Bezpieczeństwa
Późną jesienią zostałem ponownie wezwany do UB. Funkcjonariusz przesłuchiwał mnie, by dowiedzieć się, czy ktoś starszy kierował naszą tajną organizacją Młodych Patriotów Polski. Odpowiedziałem tak, jak wcześniej mnie informował Jurek Wnorowski, że była taka osoba, mężczyzna, którego Jerzy wskazał, gdy nas idących do szkoły wyprzedzał na ulicy.
W tym przesłuchaniu uczestniczył jeszcze drugi funkcjonariusz, który tylko słuchał. Nagle wstał i donośnym głosem zaczął zgłaszać pretensje do sposobu przesłuchania. Śledczy, który mnie przesłuchiwał, również głośno i stanowczo zaczął mówić, „że już skończyły się czasy samowoli i wymuszania zeznań”. Zażądał, by ten drugi natychmiast opuścił pomieszczenie, gdyż przeszkadza w pracy. Tamten od razu wyszedł, a mnie po paru minutach zwolniono do domu.
Wiem, że ten człowiek, który miał rzekomo za pośrednictwem Jurka kierować Młodymi Patriotami Polski, został zwolniony z więzienia dopiero po tym moim jesiennym wyjaśnieniu w Urzędzie Bezpieczeństwa. Powtórzyłem wówczas treść zeznań z czasów pierwszego aresztowania. Powiedziałem, że nigdy tajemniczego człowieka nie widziałem i nie mogę go rozpoznać. Jurek natomiast nigdy nie przekazał, że otrzymał jakieś polecenie do wykonania od osoby kierującej nami. Znałem go dobrze w owym czasie i na pewno by mi o tym powiedział. Natomiast to, co mówiłem w UB, przyczyniło się do uwolnienia niewinnego człowieka.
- Ponowne aresztowanie
Byłem uczniem Technikum Weterynaryjnego, gdy wiosną w 1955 roku, podczas przerwy między lekcjami, przyszło po mnie dwóch funkcjonariuszy w mundurach MO. Gdy się spakowałem, dokładnie sprawdzili, czy wszystko zabrałem spod ławki. Zaprowadzili mnie na posterunek milicji, który mieścił się przy ulicy Wojska Polskiego, naprzeciwko obecnej komendy miejskiej, której w owym czasie jeszcze nie było. Zamknęli mnie w piwnicy. Byli już tam jacyś chłopcy w moim wieku. Prawie ich nie znałem, może z widzenia. Byli z innej szkoły i mieszkali w innej części miasta. Obecnie w ogóle ich sobie nie przypominam. Przebywałem tam około 48 godzin, zanim zostałem zwolniony. Po zwolnieniu nie interesowało mnie, dlaczego oni nadal zostali.
Dużo później dowiedziałem się, że tymczasowe aresztowanie było związane z podejrzeniem, że należę do nielegalnej organizacji „Wiktoria”, kierowanej przez Zbyszka Kamionowskiego. Nigdy do „Wiktorii” nie należałem. Nawet nie wiedziałem, że istnieje. Moje aresztowanie było zwykłą pomyłką Służby Bezpieczeństwa. Będąc zatrzymanym, postanowiłem w duchu, że nigdy nie będę lojalny wobec obecnej, podporządkowanej ZSRR władzy.
- O wojsku
Jako absolwent zawodowej szkoły młynarskiej dostałem skierowanie do pracy w Poznaniu, w młynie, który w ciągu doby mielił na mąkę 180 ton zboża. Mieścił się w dzielnicy Wilda. Pracowałem w systemie trójzmianowym, co mnie bardzo denerwowało i złościło.
Gdy przyszedł czas na odbycie zasadniczej służby wojskowej w Międzyrzecu Wielkopolskim, byłem ukontentowany, że w końcu uwolniłem się od nudnej i nużącej pracy. Wiedziałem już, że praca młynarza mnie nie interesowała.
Po przysiędze zostałem skierowany do szkoły podoficerskiej w Biskupcu, a po jej ukończeniu otrzymałem stopień kaprala. Gdy upłynęły dwa lata służby wojskowej, wyraziłem chęć wstąpienia do służby zawodowej. Musiałem wówczas wypełnić ankietę o mojej niekaralności w cywilu. Obawiałem się, że zostanie wykazany wyrok za dziecinną zabawę w Młodych Patriotów Polski. Na szczęście przyszła odpowiedź, że nigdy nie byłem karany.
Po transformacji politycznej w 1989 roku chciałem wraz z kolegami odnaleźć nasze teczki z lat pięćdziesiątych w archiwach państwowych. Po długim oczekiwaniu dostaliśmy wiadomość, że takich teczek nie ma. Wynika z tego, że nie byliśmy groźną dla PRL organizacją i teczki zniszczyli sami funkcjonariusze UB.
- Echo z lat pięćdziesiątych
Pełniąc zawodową służbę wojskową, podczas szkolenia politycznego, zawsze gdy była okazja, mówiłem w czasie zajęć, że trudno zrozumieć, iż ZSRR dąży do pokoju, mając największą armię na świecie w liczbie 5,5 mln żołnierzy. Tak wielka armia dowodzi, że jest gotowy do wojny, a nie do pokoju. Europa Zachodnia w tym czasie nie była gotowa do prowadzenia wojny z Układem Warszawskim. Natomiast armia USA na terenie Związku Radzieckiego też bała się prowadzić działania wojenne. Po co więc ZSRR w czasie pokoju ma tak wielką armię? Twierdziłem, że państwa socjalistyczne są tam, gdzie stacjonuje
kilkaset tysięcy żołnierzy radzieckich
Kilka razy powiedziałem także, że nie wierzę z zbrodnię katyńską dokonaną przez Niemców na polskich oficerach. Dawałem przykład mojego stryja rotmistrza Wiesława Zaniewskiego, który dostał się do niewoli radzieckiej we wrześniu 1939 roku. Ostatni list od niego, z Ostaszkowa, jego żona, a moja stryjna Lena otrzymała w lutym 1940 roku. Prosił o przysłanie smalcu, cebuli i ciepłych skarpet. Wysłała paczkę. Po upływie półtora miesiąca
otrzymała ją z powrotem. Na paczce był napis informujący, że adresat wyjechał w nieznanym kierunku. Od tego czasu nie miała już żadnych wiadomości od męża. To
był dowód na to, kto naprawdę dokonał tego mordu na bezbronnych jeńcach.
Za te wypowiedzi kilkakrotnie upominano mnie i otrzymałem ostrzeżenie o niepełnej przydatności do służby wojskowej. Nie mogłem się jednak powstrzymać i w dalszym ciągu tak się wypowiadałem w dyskusjach. W końcu zostałem dyscyplinarnie zwolniony z wojska. W ten sposób udowodniłem jednak, że dotrzymuję postanowienia z lat dziecinnych.
W 1990 roku wiceminister obrony narodowej, dr Janusz Onyszkiewicz, przysłał list, w którym przeprosił za przykrości, jakich doznałem w wojsku.
- Ciekawostka o wysadzeniu Komitetu Powiatowego PZPR w Łomży
Pomysł Młodych Patriotów Polski dotyczący wysadzeniu budynku Komitetu Powiatowego PZPR były co
najmniej dwukrotnie powielany.
Młodzieżowa grupa „Wiktoria”, kierowana przez Zbyszka Kamionowskiego, planowała wysadzenie tego budynku, chociaż nie miała żadnych materiałów wybuchowych. Gdy aresztowano tę grupę chłopców, przez zwykłą pomyłkę także mnie zamknięto.
Po zwolnieniu z zawodowej służby wojskowej wróciłem na stałe do rodzinnego miasta. W 1984 r. spotkałem się z Karolem Longowskim, który opowiedział mi, że razem z Jurkiem Wnorowskim, będąc pod wpływem alkoholu, głośno rozprawiali na ulicy, że będą wysadzać budynek komitetu partyjnego. Po zatrzymaniu do wyjaśnienia przez MO, nie został nawet ukarany mandatem za zakłócanie porządku publicznego na ulicy. Wniosek jest taki, że w Łomży ludzie często marzyli, aby zniszczyć komunistyczne zło, które mieściło się przy rondzie Kościuszki.
Dużo później, bo dopiero po odzyskaniu pełnej suwerenności 4 czerwca 1989 roku, dowiedziałem się, że uczniowie ze szkół średnich, a nawet podstawowych, w latach 1944-1956 organizowali w tajemnicy przed organami bezpieczeństwa państwowego nielegalne niepodległościowe organizacje pod różnymi nazwami. W owym czasie za samą przynależność do nielegalnej organizacji, choćby nawet nie rozwinęła żadnej działalności antypaństwowej, groziły surowe kary – wyrugowanie ze szkoły z tzw. wilczym biletem, a nawet więzienie.
Obecnie wydaje się wprost cudem to, że nas Młodych Patriotów Polski nie usunięto ze szkoły i nie wsadzono do więzienia. Trzeba pamiętać, że jednak ukarano wiezieniem, ale na szczęście w zawieszeniu.
- Jak było naprawdę?
Do spisania wspomnień skłoniła mnie książka pt. Ziemia Łomżyńska i jej mieszkańcy w latach 1944-1956 (czyli, jak to było naprawdę), wydana przez Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej w 2005 r. Jej autor, wtedy pracownik Biura Edukacji w Instytucie Pamięci Narodowej Oddział w Białymstoku, dr Krzysztof Sychowicz na stronie 92 tak pisał o 12-osobowej grupie uczniów w wieku 12-14 lat, występującej przeciwko ustrojowi komunistycznemu.
Dlaczego dr Krzysztof Sychowicz nie podał ani nazwy tej grupy „występującej przeciwko ustrojowi komunistycznemu”, ani wszystkich imion i nazwisk jej członków. Nie napisał, że zatrzymano wtedy też Zbyszka Kamionowskiego i Tadka Jasińskiego. Przywódcą grupy, która nazywała się Młodzi Patrioci Polscy, nie był Zygmunt Stypułkowski ze wsi Borki w powiecie wysoko-mazowieckim. Podczas przesłuchań na UB nikogo z nas nie pytano, czy zna Zygmunta Stypułkowskiego i czy on był naszym dowódcą.
Ponieważ nie udało się wyjaśnić bezpośrednio w IPN tych i innych jeszcze spraw, Jurek Wnorowski, Zbyszek Kamionowski, Adam Sobolewski i ja spotkaliśmy się 6 sierpnia 2006 r. w mieszkaniu Jurka Wnorowskiego w Łomży. Wtedy ustaliliśmy, że każdy opisze najpóźniej do 30 września 2006 r. to, co jeszcze pamięta o powstaniu i działalności naszej organizacji. Z tego zobowiązania do tej pory nie wywiązał się tylko Jurek Wnorowski. Daremny był nasz trud w przypominaniu.
Zakończenie
Wspomnienia zacząłem pisać po upływie 53 lat od tamtych wydarzeń. Nie pamiętam dokładnie dat i nazwisk oraz całego przebiegu działalności Młodych Patriotów Polski i Młodych Poszukiwaczy Przygód, którą z trudem opisałem.
Jeden z naszej czwórki z MPP, Tadeusz Jasiński, już odszedł na wieczną wartę. Wyjechał do Australii na krótko przed stanem wojennym i zdecydował się pozostać w tym kraju na stałe. Tam także umarł.
Z kolei Adam Sobolewski, który mieszka w Sieradzu, w 2016 roku przysłał mi wiele dokumentów i zdjęć, które wykorzystałem w tym wspomnieniu. Uatrakcyjniły je i wzbogaciły dowodami rzeczowymi. Za tę życzliwą pomoc solennie mu dziękuję. Muszę jeszcze nadmienić, że Adam w latach 1989-1991, za czasów pierwszego premiera Tadeusza Mazowieckiego, był delegatem Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Samorządowej w województwie sieradzkim.
Nasze zakazane zabawy i doniosłe postanowienia po latach straciły swoją świeżość, blask i ostrość. Schodzą w zapomnienie. Moich czytelników, szczególnie z młodszego pokolenia, proszę więc o życzliwość i wyrozumiałość.
W życiu starałem się być wierny ideałom, które obecnie można nazwać romantycznymi, niemodnymi i nieżyciowymi. Wyniosłem je z wychowania w rodzinie, w szczególności przez ojca. To uczciwość, zachowanie tradycji rodzinnej, prawdomówność, godność, odwaga, wierność, solidność. Do końca mych dni są moją życiową dewizą, którą starałem się, jak mogłam, przekazać moim synom: Maciejowi (rocznik 1974) i Bartłomiejowi (rocznik 1976). Czy mi się udało, pokaże czas.
Autor artykułu Janusz Dąbrowski.
Opracowanie Wiesława Czartoryska.
Henryk Sierzputowski.
1 comments
W monografii z 2018 r. Łomża na przestrzeni dziejów, wydanej w 600 – lecie nadania praw miejskich, pod redakcją Krzysztofa Sychowicza, na stronie 265 są imiona i nazwiska dwunastoosobowej grupy uczniów w wieku 12-14, występującej przeciwko ustrojowi komunistycznemu. Oto ich lista: Zbigniew Kamionowski, Jerzy Wnorowski, Janusz Dąbrowski, Janusz Krutelewicz, Tadeusz Jasiński, Ryszard Kossakowski, Adam Sobolewski, Andrzej Gietek, Zenon Radziński, Anatoliusz Miszak, Zygfryd Wasilewski, Wojciech Kuć.