KONSPIRACJA
Wejście Niemców w czerwcu 1941 roku przyjęliśmy z ulgą – wyzwolili nas od bolszewików. Jednocześnie byliśmy przekonani, że Niemcy, naród kulturalny, w odróżnieniu od dziczy ze wschodu, będą honorowali prawa okupowanego kraju. Izolacja informacyjna w ówczesnej Rosji była tak duża, że normalni mieszkańcy nie wiedzieli nic o dotychczasowych okrucieństwach Niemców wobec Polaków. Jednak i my szybko przekonaliśmy się, że „kulturalni Niemcy” wcale takimi, za jakich ich uważano, nie są.
Po wkroczeniu Niemców Ojciec mój na nowo objął zabrany przez bolszewików sklep. Nie na długo. Jesienią 1941 roku zjawiło się kilku Niemców, którzy oświadczyli, że lokal jest na tyle reprezentacyjny, iż może służyć za sklep „ Nur fűr Deutsche” (tylko dla Niemców). Zostaje zatem zarekwirowany, a cały personel wraz z Ojcem zostaje zatrudniony pod kierownictwem niemieckiego „Leitera”. Ponieważ wprowadzono jednocześnie obowiązek pracy dla młodzieży, ja zostałem także zaliczony do personelu sklepu jako goniec.
Łomża 10.X.1942 roku – przed sklepem – Marian Smurzyński i Niemiec, kierownik firmy
Trudno mi, z pozycji zwykłego i do tego małoletniego obywatela, pisać o tworzeniu się w łomżyńskim struktur Podziemnego Państwa. Mogę się tylko domyślać, że w ślad za Niemcami, wkroczyli na teren łomżyńskiego emisariusze Rządu, a istniejący zalążek armii podziemnej nawiązał ściślejszy kontakt z dowództwem w Warszawie. Mogę też pisać tylko o tym, co znam z własnych doświadczeń.
Już jesienią 1941 roku pulsowało w Łomży życie podziemne i to w dwóch nurtach. Pierwszy to rozmaite organizacje zbrojne, drugi – tajne nauczanie. Brałem udział w obydwu, ale z uwagi na wiek, moim pierwszym obowiązkiem była nauka. Nie będę tu opisywał ogólnych zasad tajnego nauczania ponieważ są one powszechnie znane. Ograniczę się tylko do mojego w nim udziału.
Przyjaciółka mojej Mamy, pani prof. Maria Nożewska, zwróciła się do nas z propozycją utworzenia w naszym domu grupy uczniowskiej, przerabiającej program gimnazjalny. Oczywiście wyraziliśmy natychmiast zgodę. Było nas czworo: Zosia Świerszczówna, Leszek Lebensztein, Olek Palusko i ja. Przerabialiśmy program klas gimnazjalnych. Konspiracyjny charakter nauki bardzo nam odpowiadał. Była to wspaniała przygoda. Zbieraliśmy się w zasadzie w dwóch miejscach: u nas w Łomżycy i u p. Nożewskiej, która mieszkała przy ul. Ostrołęckiej, koło młyna, a więc między Łomżycą a śródmieściem. Z tym, że pani Nożewska mieszkała na piętrze w „kamienicy”, gdzie mógł nas ktoś zauważyć. Plusem było to, że „kamienica” stała w ogródku i widać było furtkę, którą musiał przechodzić każdy, kto chciał wejść na schody. Mieliśmy też zawsze przygotowane szczotki, ścierki, miskę z wodą i drobne narzędzia (a Zosia miała gustowny fartuszek), aby w razie nieproszonych gości, udawać dobre dzieci pomagające w porządkach starszej pani. Czy tego rodzaju kamuflaż odniósłby skutek – nie wiadomo. Na szczęście nie musieliśmy go nigdy sprawdzać w praktyce. Dużo bezpieczniejsze były lekcje prowadzone w naszym, wolnostojącym w dużym ogrodzie domu, zwłaszcza, że na otoczenie w czasie lekcji, zwracała uwagę moja Mama. Ponadto obecność moich kolegów zawsze można było wytłumaczyć jakimś koleżeńskim spotkaniem z okazji imienin, urodzin, czy inną podobną okolicznością. W tej czteroosobowej grupie uczyliśmy się, aż do aresztowania naszej rodziny, tj. do 15 lipca 1943 roku. Daty, godziny i miejsca nauki wyznaczała każdorazowo prof. Nożewska. Ona też zaopatrywała nas w podręczniki, literaturę itp. Początkowo prof. Nożewska uczyła nas wszystkiego tj. polskiego, historii, geografii, matematyki, fizyki, łaciny i niemieckiego. Mieliśmy normalne wykłady, zadawane lekcje do nauki pamięciowej i prace pisemne. Byliśmy też normalnie przez panią profesor oceniani. Dopiero, kiedy rozpoczęliśmy program III klasy gimnazjum, zaszła konieczność uczenia nas również biologii i chemii. I wtedy w tok naszej nauki włączyła się pani prof. mgr Ludwika Starkiewiczowa. Na zajęcia chodziliśmy do jej mieszkania na ul. Dwornej, za klasztorem Panien Benedyktynek. Z udziałem w zajęciach nie miałem specjalnego kłopotu, bo jako goniec mogłem zawsze urywać się z pracy na lekcje do p. Nożewskiej, a do p. Starkiewiczowej chodziliśmy wcześnie rano, jeszcze przed pracą.
Zgodnie z obowiązującymi zasadami konspiracji nie wiele wiedziałem o okupacyjnej działalności moich kolegów. Olek chyba pracował w jakimś warsztacie, a co robili Zosia i Leszek – nie wiem. Po wyzwoleniu spotkaliśmy się, już w oficjalnej szkole, w budynku dawnego internatu żeńskiego na Zjeździe. Z naszej czwórki tylko ja trafiłem do IV klasy gimnazjum. Pozostali, po mojej ucieczce z Łomży, uczyli się dalej i dlatego Zosia i Leszek znaleźli się w liceum. Olek Palusko wyjechał z rodzicami do Wrocławia.
Po kilkunastu latach spotkałem znowu Zosię i Leszka. Pobrali się i po licznych przeprowadzkach, osiedli na stałe w Białymstoku. Czasami spotykaliśmy się w Warszawie, czasami na wczasach nad morzem, lub, w dniu Wszystkich Świętych, na łomżyńskim cmentarzu. Obecnie wszyscy jesteśmy już emerytami. Oni nadal mieszkają w Białymstoku, ja w Warszawie. Niedawno dowiedziałem się, że Olek Palusko mieszkał cały czas we Wrocławiu. Niestety. Odszedł już z naszego grona – zmarł w 1992 roku i został pochowany obok swoich rodziców i brata na cmentarzu św. Warzyńca we Wrocławiu.
Moja działalność konspiracyjna zaczęła się bardzo prozaicznie. Po ucieczce bolszewików pozostało w mieście sporo broni. Broń krótka jakoś szybko znikła, ale długie rosyjskie karabiny były pochowane w różnych komórkach i stodołach w całej Łomżycy. Pamiętam, że przez kilka wieczorów, zmobilizowany przez mego starszego kolegę, Henryka Brzozowskiego, brałem na ramię karabin na sznurku i obaj, bocznymi drogami, szliśmy od zabudowań pp. Karaszewskich (mieszkali przy Fabrycznej) gdzieś na Piaski. Później dostałem nowe zadanie: obok naszego domu, w byłych koszarach NKWD, Niemcy urządzili obóz karny. Codziennie koło naszego płotu przechodzili do pracy, pod konwojem żandarmów, więźniowie. Wtedy, ukryty w rosnących koło płotu malinach, odbierałem od nich grypsy, a przekazywałem drobne przesyłki. Jakoś mi się to udawało. Oczywiście grypsy musiałem przekazywać dalej, a także otrzymywać przesyłki dla więźniów. W ten sposób nawiązałem kontakt z kilkoma osobami. Ale głównym moim „opiekunem” był mój Ojciec. To od niego otrzymywałem większość poleceń i zadań.
Prawdziwa konspiracja zaczęła się dla mnie na początku 1942 roku. Zapamiętałem to nie tyle jako zaprzysiężenie (takie też odbyłem), co pewne wydarzenie, które miało miejsce, któregoś dnia po południu, w naszym sklepie. Wtedy to Ojciec spytał mnie, czy wiem co oznacza skrót NSDAP, umieszczony na plakacie wiszącym w sklepie. Odpowiedziałem: Nazwę hitlerowskiej partii. I wtedy Ojciec rozszyfrował mi ten napis: Dla Polaka to jest – Nasi Są Daleko Ale Przyjdą, Przyjdą Ale Dupę Spiorą Niemcom. To już nie był dowcip opowiadany przez rówieśników. Poczułem się wtedy bardzo dowartościowany i uznany przez mego Ojca za dorosłego, godnego zachowania każdej tajemnicy. Bo tylko dorosłym i to bardzo zaufanym, można było takie dowcipy opowiadać. Wypowiedziany głośno, mógł grozić w najlepszym razie obozem. Tak to, w moim przekonaniu, Ojciec pasował mnie na dorosłego i swego pomocnika w pracy konspiracyjnej.
W 1942 roku nawiązałem kontakt z grupą kolejarzy i teraz już pracowałem jako normalny łącznik. Głównym kanałem przerzutowym różnych materiałów do Łomży była kolej łącząca Łomżę z Ostrołęką i jej pracownicy – maszyniści, konduktorzy, urzędnicy. Niedaleko torów w Ostrołęce mieszkał Józef Lemisiewicz, który ekspediował do Łomży najrozmaitsze przesyłki. Wykorzystywał do tego drużyny konduktorskie, maszynistów, lub po prostu nadawał materiały jako normalne, legalne przesyłki kolejowe. W ten sposób przychodziły, adresowane na nasz sklep, a odpowiednio wcześniej awizowane, drożdże. Drożdże, podobnie jak dzisiaj, w postaci półkilogramowych kostek, owiniętych w niebieskie papierki, były pakowane w niewielkie skrzyneczki. Te „specjalne”, pomiędzy kostkami oryginalnych drożdży, miały kostki zawierające zupełnie inne „nadzienie” (amunicję do broni krótkiej, lonty, zapalniki itp.). Po taką specjalną przesyłkę byłem przez Ojca wysyłany na dworzec dorożką pana Brynczaka. Przewóz przesyłki nie powinien być specjalnie ryzykowny, ponieważ prawie codziennie, jako goniec sklepowy, byłem wysyłany tą właśnie dorożką na stację. Ale kiedy miałem takie „faszerowane” drożdże, zawsze zabierałem ze sobą, bardzo łakomego na przejażdżki, syna jakiegoś niemieckiego pracownika, który często kręcił się po sklepie. Ten chłopiec, w wieku 8 – 10 lat, ubrany w brunatny mundurek „Hitlerjugend”, był doskonałym konwojentem, gwarantującym bezpieczny przewóz z dworca do sklepu. Nigdy nie pomagał mi ustawiać skrzynek – był przecież z „narodu panów”, ale po załadunku siadał na tylnym siedzeniu i opierał nogi na paczkach. Przywiezioną skrzynkę przekazywałem Ojcu i dalej sprawa mnie już nie interesowała.
Łomża 10.X.1942 roku. Personel sklepu „ Nur fűr Deutsche”.
Od lewej – p. Zosia, p. Czesława Baczewska, Marian Smurzyński,
Niemiec – kierownik firmy, NN, NN, Frau Hamsot i Ela Kossakowska.
Nasz sklep, jako sklep „Nur fűr Deutsche”, obok artykułów spożywczych, prowadził też środki czystości (wszystko na kartki), oraz bezkartkowo, takie artykuły sanitarne jak bandaże, watę, ligninę, plastry, przylepce i tp. Był to towar bardzo potrzebny oddziałom leśnym. Zapasy tych środków nie były wielkie i nigdy nie mogły „znikać z półek” jednorazowo w większych ilościach. Musieliśmy zatem z Ojcem zastosować taką metodę, by, nie wzbudzając podejrzeń niemieckiego kierownictwa firmy, móc dostarczać większe ilości tych środków odpowiednim komórkom zaopatrzeniowym AK. Dlatego do moich obowiązków należało co dwa, trzy, dni, wziąć z półki pewną niewielką ilość różnych środków opatrunkowych (za każdym razem inne proporcje), zapłacić należność w kasie i zabrać je do domu. W ten sposób w raportach sklepowych ubytek wyglądał tak jakby wynikał z drobnych codziennych zakupów różnych klientów, a w domu, w ciągu miesiąca, uzbierała się pokaźna paczka materiałów opatrunkowych przekazywana w odpowiednie ręce.
Marzec 1942 roku
Marian Smurzyński Jurek Smurzyński
Mniej więcej w połowie okupacji zostałem włączony w kolportaż zarówno „Biuletynu Informacyjnego”, jak też pism z akcji „N” – były to przeznaczone dla Niemców pisma dywersyjne. I znowu, jako goniec sklepowy, przenosiłem te materiały pod wskazane adresy. Nie było to niebezpieczne, bo przecież moja praca gońca polegała właśnie na roznoszeniu różnych paczek i przesyłek po całej Łomży. A, że nie wszystkie były urzędowe, niemieckie….
Miałem też własną metodę wymiany korespondencji. Byłem jak na swój wiek bardzo wysoki i od jesieni do późnej wiosny chodziłem w długich butach i kurtce, która miała modne wówczas głębokie, skośne kieszenie. Właśnie w takiej kieszeni z prawej strony miałem przygotowaną korespondencję, kiedy na mieście spotykałem się z, uprzedzoną wcześniej, panią Kossakowską (przyjaciółką mojej Mamy, a matką moich koleżanek – Hanki i Eli, bardzo zaangażowaną w życie konspiracyjne). Pani Kossakowska brała mnie pod rękę i tak szliśmy ulicą. W odpowiednim momencie, wsuwała rękę do mojej kieszeni, wyjmowała przesyłkę i wkładała do zawieszonej na szyi mufki. W ten sam sposób wkładała do mojej kieszeni własną przesyłkę. Byłem więc czymś w rodzaju chodzącej skrzynki pocztowej, zwłaszcza, że większość korespondencji od p. Kossakowskiej, była przeznaczona dla mego Ojca. Z oczywistych względów nie wiem jaką rolę pełniła p. Kossakowska, a jaką mój Ojciec. Wiem tylko, że ich kontakty były bardzo częste, a p. Kossakowska przychodziła do nas na długie, poufne rozmowy z mim Ojcem.
Pisemka z akcji „N” gubiłem w różnych miejscach uczęszczanych przez Niemców, a w których bywałem codziennie – różne biura, banki, okoliczne ulice itp. Musiałem jednak pilnować się, aby nie robić tego jakoś systematycznie, aby nie zwrócić na siebie uwagi szpiclów. Ale największą akcję z pismami „N” rozwinęliśmy w połowie roku 1944. Było to już na terenie Miastkowa i jego okolic. Akcja była owocna ponieważ w owym czasie przez nasze tereny przemieszczały się duże ilości wojska. Z łatwością więc można było podłożyć gazetkę na stojącym wozie, czy „zgubić” ją przy szosie między taborami.
Taka była moja codzienna, szara i według mnie nawet niezbyt niebezpieczna, praca w konspiracji. Kiedy dzisiaj słucham opowiadań różnych „konspiratorów” o ich wyczynach, kontaktach z najwyższymi dowódcami, ówczesnej znajomości rozmieszczenia różnych ogniw konspiracyjnych itp. zastanawiam się, czy ja byłem taki mało spostrzegawczy i niedoinformowany, czy też oni wszyscy tak „wysoko postawieni”. A może po prostu nigdy nie pracowali w prawdziwej konspiracji i dzisiaj „dopasowują się” do poznanych później faktów.
Wiadomo, że w Warszawie, w czasie powstania, ujawnili się wszyscy zaangażowani we wcześniejsze życie konspiracyjne i przekształcili w regularne Wojsko Polskie. Ale my, szarzy konspiratorzy w tzw. „terenie”, nie mieliśmy pojęcia ani o rozmiarach ruchu konspiracyjnego, ani też o dyslokacji dowództw, okręgów, delegatur itp. Znaliśmy kilku, może czasem kilkunastu ludzi (wyjątek stanowią tu żołnierze uzbrojonych oddziałów leśnych), nie wiedząc naprawdę kim kto jest i jak wysoką pełni funkcję. Wiedzieliśmy, że mamy przenieść coś z jednego miejsca w drugie, wiedzieliśmy czasami co zawiera przenoszona przesyłka i wiedzieliśmy co nam może grozić w razie wpadki. Czasami dostawaliśmy jakieś inne, konkretne polecenia, które mogły być fragmentami większych akcji, ale nikt nas o tym nie informował.
Wszystko to co stanowi dzisiaj tą wielką legendę konspiracji, tak na prawdę, poznawaliśmy już po wojnie i to nie zaraz, a dopiero gdzieś w połowie lat 70-tych.Tak też poznałem historię człowieka, z którym stykałem się w okresie konspiracji, a który w tamtym czasie był dla mnie i wielu innych, zwykłym kolejarzem, nie różniącym się od pozostałych konduktorów, maszynistów, czy zwrotniczych. A był prawdziwym, dziś całkowicie zapomnianym, Bohaterem :
Według zaświadczenia wydanego dnia 10.XII.1973 roku przez Dowódcę Białostockiego Okręgu AK, płk. Władysława Liniarskiego, „Mścisława”, Józef Lemisiewicz, syn Stanisława i Rozalii, urodzony 2.01.1902 roku, sierżant III Dyonu Samochodowego w Grodnie, pseudonim „Żyła”, był żołnierzem w szeregach KOP-TOW-ZWZ-AK, od października 1939 roku, do wyzwolenia, na terenie białostockiego okręgu, w obwodzie ostrołęckim. Mieszkając w Ostrołęce-Stacji, był najpierw komendantem organizacyjnym KOP na powiat ostrołęcki, a po tym organizatorem komórek dywersyjnych wśród kolejarzy. Miał podległych sobie kierowników dywersji w Szczytnie, Olsztynie, Nidzicy, Ełku i Królewcu (a trzeba pamiętać, że w tym czasie był to teren przedwojennych Prus Wschodnich, praktycznie pozbawiony miejscowej ludności polskiej – przyp. JS). Zaopatrywał ich w materiały techniczne do propagandy i dywersji, a później też – akcji „N”. Pod jego kierownictwem pluton „Kedyw” wykonał ponad sto udanych akcji dywersyjnych na terenie Prus Wschodnich. Głównie zakładano ładunki zapalające z opóźnionym działaniem na wagony z benzyną i materiałami łatwopalnymi. Ponadto organizował magazyny do składowania materiałów dywersyjnych i punkty kontaktowe dla kurierów w Wyszkowie, Małkini, Goworowie, Czerwonym Borze i Łomży.
Przerzut wszelkiego rodzaju materiałów z Warszawy, przekazywanych później do magazynów terenowych, organizował przez dobranych maszynistów kolejowych.
Za swoją działalność został odznaczony:
Orderem Virtuti Militari kl. V w listopadzie 1944 roku
Krzyżem Walecznych po raz pierwszy w listopadzie 1943 roku
Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami w sierpniu 1944 roku
Awansowany:
Do stopnia starszego sierżanta w sierpniu 1943 roku
Do stopnia podporucznika czasu wojny w maju 1944 roku
Tyle z zaświadczenia „Mścisława”, wydanego Józefowi Lemisiewiczowi w kilkadziesiąt lat po zakończeniu Jego pracy konspiracyjnej.
Po wkroczeniu bolszewików, Józef Lemisiewicz został aresztowany i osadzony w obozie w Ostaszkowie, skąd powrócił w 1947 roku. Przez wiele lat nie mógł normalnie pracować, nie mógł też, jako akowiec, uzyskać uprawnień kombatanckich. Dopiero po uznaniu byłych żołnierzy AK za kombatantów, wstąpił do ZBOWiD i mógł wprowadzić tam również swoich byłych podkomendnych. Obowiązywała bowiem taka zasada, że oświadczenia dla ZBOWiD mogli wystawać tylko członkowie i tylko takie oświadczenia były podstawą przyznawania uprawnień kombatanckich. Chyba, że ktoś posiadał oryginalne dokumenty, ale takich było niewielu.
Niestety, wiek i przejścia tak okupacyjne jak i pookupacyjne, spowodowały, że w latach 80-tych stał się prawie niedołężnym. Pod koniec życia podobno zamieszkał wraz z żoną, nie mniej zasłużoną w walce z okupantem, we Wrocławiu i tam odszedł na wieczną wartę.
Kiedy dzisiaj spotykam czasami (szczęśliwie bardzo nielicznych) pewnych siebie, eleganckich, „konspiratorów”, takich o jakich pewien mój znajomy, wyższy oficer AK mawiał, że „największym ich wyczynem bojowym było przeniesienie puszki farby z Wilczej na Hożą”, oczyma wyobraźni widzę niepozornego, skromnego kolejarza „Deutsche Ostbahn” – Lemisiewicza i opartego na kulach, z trudem chodzącego po pokoju – „Żyłę”……
Jerzy Smurzyński
Warszawa, listopad 1999 roku.
Żołnierze Armii Krajowej
Nie powiewały sztandary, nie grały surmy bojowe,
Gdy wyruszali do boju Żołnierze Armii Krajowej.
Choć nie nosili mundurów, nie mieli czołgów, ni armat.
Do walki nierównej stanęli, jako podziemna armia.
Walczyli podstępnie, z ukrycia, mszcząc się za krzywdy doznane
I nawet za cenę życia chcąc zerwać niewoli kajdany.
A krwi nie żałowali i śmierć też mieli za nic
Rzucali na stos swe życie, niby kamienie na szaniec.
A dzisiaj, ci co zostali, żyją już tylko wspomnieniem
Lat tamtych walki krwawej żywe historii cienie.
Kiedyż to wszystko minęło? Niedawno byli tak młodzi.
A teraz już wielu odeszło, im także czas wkrótce odchodzić.
Czy młode pokolenie doceni ich czyny chwalebne?
Nie jeden wszak dzisiaj pyta: „komu to było potrzebne?
Po co wciąż o tym wspominać? Przecież to wszystko nas nudzi.
To temat dla historyków, nie dla zwyczajnych ludzi.”
Nie! Kto się mianuje Polakiem, ten nigdy nie zapomni!
Nie da się nigdy wymazać z pamięci tamtych wspomnień.
Choć tyle lat już minęło, niech pamięć wiecznie trwa
O Bohaterach Podziemia, dawnych Żołnierzach AK
Iwona Krzepkowska-Bułat
Międzyborów, lipiec 2000 roku
3 comments
Z zaciekawieniem czytam każdy powyższy odcinek i z niecierpliwością czekam na następny. :)
Czy autor tych wspomień jeszcze żyje?
@Artur Bodnar – tak oboje żyją i mam nadzieję, że zdrowie Pani Iwonie Krzepkowskiej-Bułat oraz Panu Jerzego Smurzyńskiego dopisuje :)