Trudno przecenić zasługi dla Polski – Sofii Casanovy Lutosławskiej – poetki, pisarki, publicystki i reporterki hiszpańskiej, jakkolwiek wciąż są za mało znane samym Polakom. Tym bardziej wydają się one być cenne, że będąc z urodzenia Hiszpanką, Polką została z wyboru, ponieważ przez mariaż z Wincentym Lutosławskim ukochała nasz kraj szczególnie mocno. Tu spędziła swoje dorosłe życie aż po jego kres, tu tworzyła, pisała, angażowała się w działalność społeczną, charytatywną i patriotyczną. Tu wreszcie wychowała na Polki swoje córki.
By pozostać w Polsce po II wojnie światowej, Casanova musiała zrzec się podwójnego obywatelstwa i oddać hiszpański paszport. Ten fakt nabiera szczególnej wymowy, jeśli wziąć pod uwagę realia codziennego życia w PRL-u. Sofia była antykomunistką, a to dodatkowo narażało ją na represje ze strony ówczesnych władz.
Historię życia tej hiszpańskiej poetki i pisarki prezentujemy na naszym portalu pod linkiem: https://historialomzy.pl/sofia-casanova-lutoslawska/
Sofia Casanova Lutosławska była wrażliwa na ludzkie nieszczęście. W czasie pierwszej wojny światowej pracowała z ramienia Czerwonego Krzyża w jednym z warszawskich szpitali. Była też stałą korespondentką hiszpańskiego dziennika „ABC”. Na jego łamach do 1936 roku zamieściła ponad 800 artykułów dotyczących zarówno Polski, jak i całej Europy Wschodniej.
Sama będąc matką czterech córek, z których jedna – Jadwiga – zmarła w wieku 5 lat, czuła się szczególnie odpowiedzialna za los dzieci, zwłaszcza tych opuszczonych, głodujących, pokrzywdzonych, często – osieroconych przez rodziców.
W „Pamiętnikach” Wacławy Lignowskiej, która była damą do towarzystwa Pauliny Lutosławskiej (teściowej Sofii) autorka pisze, że podczas dwuletniego pobytu państwa Wincentego i Sofii Lutosławskich w Drozdowie w latach 1898-99 nastąpiło wiele zmian: Pani Paulina odmłodniała (…), uznała za konieczne założenie ochronki i żłobka, zaczęto budować specjalny dom na ochronkę, a po nocnej wizycie Sofii u kobiety, która po urodzeniu dziecka omal nie umarła z powodu krwotoku (…) postanowiono zaraz sprowadzić felczerkę-akuszerkę zapewniając jej mieszkanie i pensję (…). Z kontekstu można wnioskować, iż Sofia Casanova Lutosławska przyczyniła się do tych zmian.
Idei niesienia pomocy pokrzywdzonym pozostała wierna przez całe swoje życie. Nie dziwi zatem fakt, że w prezentowanym poniżej artykule z 1923 roku pt. “Tragedja dzieci polskich”, w bardzo charakterystycznym dla siebie poetyckim stylu, z niezwykłą empatią przemawia w imieniu polskich sierot po I wojnie światowej i dopomina się pomocy dla nich wskazując na ewentualnych adresatów dzieła pomocy i sugerując konkretne jej formy.
Tragedja dzieci polskich
W ciężkiej i trudnej chwili obecnej zastępuje nam drogę coraz to inna sprawa, domagająca się pomocy społecznej. Wśród tych spraw niewątpliwie na pierwsze miejsce wysuwa się sprawa opieki nad dziećmi. Wojna uczyniła wiele z nich przedwcześnie sierotami. I nie tylko wojna. Przewrót rosyjski, który zastał na wychodźtwie wielotysięczną rzeszę Polaków, nie pozwolił wszystkim powrócić do domu. Tysiączne mogiły, rozsiane na tułaczym szlaku polskim, znaczą tę ostatnią drogę męczeństwa polskiego, a w mogiłach tych śpią ojcowie i matki dzieci, które, „cudem wrócone na ojczyzny łono”, mają dzisiaj przytułek w zakładach miłosierdzia. Ale tylko przytułek. Na odzianie ich i wykarmienie brak środków.
Oparte o dobroczynność publiczną, o coraz skąpszą i coraz bardziej rozpraszającą się na różne, współzawodniczące z sobą cele, ofjarność społeczeństwa, zakłady te wegetują, opędzając swoje istnienie z dnia na dzień, z ciągłą przed oczami grozą śmierci głodowej swoich wychowańców a z realnym, ciężkim, codziennym wyrzutem sumienia za ich głodzenie. Tak jest. Za głodzenie tych maleństw, które nie mają ani chleba, ani mleka, ani mięsa, ani nawet cukru, tak niezbędnego dla ich dziecięcych organizmów. Niedożywiane stale, wątleją one i stają się łupem czyhających na nie chorób. Wyrwane z piekła bolszewickiego, przytulone przez gościnną i ludzką Japonję, która na zawsze zapisała się w ich sercu, przywiezione do kraju daleką drogą „naokoło świata” i oddane narodowi, jako jego własność i jego nadzieja na jutro — mająż spotkać się one w ojczyźnie z zimnem i obojętnem sercem rodaków, posiadających dostatek tylko dla siebie, a głuchych na wołanie obowiązku wobec sierot?
Oto w cieple i spokoju nie znającego trosk dosytu zbiorą się niezadługo zamożne rodziny polskie przy stole wigilijnym — a tam, w zimnych, nieopalonych przytułkach, bez jadła i odzienia, samotne i opuszczone pożywać będą suchy kawałek chleba sieroty po wygnańcach i żołnierzach polskich, tęskniące próżno za ciepłem ręki matczynej, za pieszczotą i dobrem słowem ojca.
Jakież uczucie rozżalenia i smutku obudzi się w tych małych duszach, skoro porównają swój los z losem szczęśliwym dzieci, mających rodziców i dom własny? Jakież wyrzeźbi się tam na całe życie wspomnienie? Z jakimż kapitałem wdzięczności dla społeczeństwa wejdą potem te dzieci, jako dojrzewająca młodzież, w czekające na nich niecierpliwie życie, które potrzebuje dopływu nowych i oddanych narodowi sił?
Zaiste, jest się nad czem zastanowić. Oto stoimy oko w oko z tragedją dziecka polskiego w Polsce wolnej, a więc mającej wolną wolę w budowaniu swojej własnej przyszłości.
Przyszłość ta dopomina się o ludzi zdrowych, jasno patrzących na świat, zdolnych do wysiłków i ofjar na rzecz ojczyzny i gorąco tę ojczyznę miłujących.
Takich ludzi mamy dla tej przyszłości wychować. Tacy ludzie mają wyrosnąć z dzisiejszych dzieci polskich, ze wszystkich, a więc i z tych, które wychowują przytułki i zakłady dobroczynne.
Naród — to ogół obywateli. Każda jednostka fizyczna i każda jednostka duchowa posiada dla niego znaczenie. Każda z nich wnosi swoją siłę i nastrój swojego ducha do wielkiej zbiorowości, która, jako naród, ujawnia swoją siłę i swoją wartość moralną przez każdego z poszczególnych swoich członków-obywateli.
Nie ma więc i nie może być dziecka w Polsce, które byłoby dla przyszłości narodu obojętne — i dlatego nie wolno nam zapomnieć o żadnem z nich. Los każdego jest nam bliski, a szczególnie bliski musi być nam los dzieci, nie mających rodziców. Społeczeństwo musi im tych rodziców zastąpić. Ono ma obowiązek wychowania ich i jeżeli obowiązku tego nie spełni, poniesie odpowiedzialność moralną za każdą stracona lub wykolejoną w dalszem życiu jednostkę.
Lata niewoli, lata rewolucji rosyjskiej, lata wojny — przyczyniły nam już dość strat. Zawsze nam dotąd sił ubywało, dzisiaj musi ich przybywać. Dlatego każde życie ma dla nas cenę, wartość jego w świadomości ogółu polskiego musi podnosić się stale, wzrastać.
Dzieci — to bogactwo narodu. „Jesteście narodem bogatym, bo macie tyle dzieci” — mówił do nas jeden z największych i najgenialniejszych ludzi naszej epoki, marszałek Foch.
Czyżbyśmy tego bogactwa nie doceniali? Czyż mielibyśmy i moglibyśmy pozwolić na jego uszczuplenie?
Polska, mimo ciężkich chwil, jakie przeżywa, jest krajem zasobnym. Śmiało można powiedzieć, że średnia skala dobrobytu, a więc średnia możność zaspokajania nawet z pewnym nadmiarem potrzeb życiowych jest dzisiaj wyższa, niż była przed wojną. Nadto nie brak w społeczeństwie wielkich fortun powojennych, które rosną z zawrotną szybkością. Życie w Polsce płynie szeroko i dużo w niem dowodów istnienia znacznego, nawet ponad normę dopuszczalną, nadmiaru.
W takich warunkach braki, które cierpią dzieci, byłyby hańbą dla społeczeństwa, o ile to społeczeństwo nie usunie ich natychmiast.
Był czas, kiedy dzieci nasze ratował od śmierci głodowej Amerykanin, Hoover. Dzisiaj ta szlachetna pomoc obca jest niepotrzebna. Dzisiaj możemy sami poradzić sobie skutecznie.
Należy tylko zainteresować się niedolą dzieci, otworzyć oczy na ich niedostatek a uszy na skargi, płynące z przytułków sierocych. Że zainteresowanie się to już nastąpiło, o tem świadczy nadesłana nam odezwa, którą obok zamieszczamy w przekonaniu, iż przemówi ona do tych, do których jeszcze przemawiać trzeba:
CHLEBA DLA GŁODNYCH DZIECI!
Z ust Pani Prezydentowej Wojciechowskiej, ze słów posła Puzynianki usłyszeliśmy w Belwederze straszną wiadomość:
60 tysięcy dzieci polskich przymiera z zimna i głodu po wynędzniałych przytuliskach całego kraju.
Kim są te dzieci i skąd ta sieroca bezdomność? Te dzieci — to rozbitki największej katastrofy dziejowej. Po drogach Białorusi i lasach podmoskiewskich, karmiły je matki umierające krwią własną miast mleka.
Poprzez trupy braci i rodziców, z pól morderstwa i pożogi — ratowała je czujna ręka Polski, ale trzęsawisko rosyjskie rozpraszało je, w męce, od Morza Czarnego, przez Syberję, aż do Japonji.
Co myślała i co czuła ta dziatwa dziesiątkowana, zmieniając ciągle tragiczne warunki swego istnienia, zachowując w oczach wizję mordu i okrucieństw nieludzkich, z jakiemi pastwili się bolszewicy nad ich matkami, nad braćmi w niemowlęctwie?
Te dzieci miały dusze przerażone, ale w mrokach tułaczki przyświecała im nikłem światłem, jak odległa gwiazda — tajona ufność do Matki Polski. Te dzieci — to kaleki duchowe z nadmiaru doznanych boleści. Mała ich część zaledwie przez lodowce, morza, na statkach, z których niektóre tonęły, przez lasy w płomieniach — dotarły do kraju.
Odczuły wówczas z tą intuicją i miłością dla ojczyzny, które czynią z dzieci polskich najcudowniejsze dzieci na świecie — ukojenie i radość w opiekuńczych objęciach Polski.
A teraz, gdy już wracały do życia, gdy rozkurczały się maleńkie dusze, latami całemi zamierające z trwogi, gdy uśmiech zaczynał wracać na starcze w dzieciństwie twarze — teraz, w nędznych schroniskach 60 tysięcy dzieci ginie z głodu i zimna!
Usłyszawszy tę niespodziewaną, wstrząsającą wiadomość — serce wzdryga się z bólu, a po chwili zwątpienia i rozpaczy wołamy z ufnością, że to być nie może i że tego nie będzie.
Drobna to garstka do nasycenia dla wolnej i potężnej Polski.
Rzeczpospolita nie potrzebuje jałmużny od obcych — nakarmi głodnych sama.
Kobiety polskie czują dziś odpowiedzialność za całe społeczeństwo, za los tych 60-ciu tysięcy dzieci i uratują je! Dokona tego na pewno szczęśliwie dzisiejsze pokolenie, które doczekało wskrzeszenia ojczyzny.
Ofjarność jest już duża, na ręce pani Prezydentowej napływają miljardy, ale ofjarność ta musi się jeszcze potroić. Ci, którzy dali, muszą dać jeszcze, a kto nic dał, ten będzie poruszony naszym naglącym apelem i da na pewno.
Pójdziemy po całym kraju. Zapukamy do każdych drzwi, na progu każdego kościoła zabrzmi nasze wołanie, targające głębią każdego człowieka: dzieci mrq z głodu w wolnej ojczyźnie!
Niech każde dziecko uprzywilejowane, co ma dom i rodziców, złoży ofjarę, pokorny okup swego przywileju, na rzecz nieszczęśliwych, wśród których są kaleki niewidome.
Ofjarność musi być szczodra, ale nie jednorazowa. Systematyczna pomoc musi przejąć na całą długą zimę opiekę nad temi 60 tysiącami dzieci, by głodne nakarmić, chore uleczyć, a przerażone ukoić macierzyńską słodyczą. Społeczeństwo nie dopuści śmierci jednej choćby sieroty, co wyratowana z piekła bolszewickiego, ginie dziś z głodu w Polsce. Bo taka śmierć to byłby grzech śmiertelny, bo taka śmierć wołałaby o pomstę do Boga.
Sofja Casanova Lutosławska
Tygodnik Ilustrowany nr 51 str. 218 z 15 grudnia 1923 roku.
Artykuł pt. „Tragedja dzieci polskich” udostępniła Biblioteka Cyfrowa Uniwersytetu Łódzkiego.