Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa
Powrót do Łomży
W styczniu 1945 roku ruszył front, lecz do Łomży pozwolono nam powrócić dopiero w połowie lutego. Czekaliśmy jednak z powrotem do zelżenia mrozów. Wyruszyliśmy ze Srebrnej furą od państwa Dąbków w początku marca. Dzień był pochmurny, lecz zza chmur wyglądało na chwilę słońce. Na drogach śnieg już się stopił, ale na polach gdzieniegdzie leżały brudne łachy, pozostałości po śnieżnej zimie. W powietrzu czuć było wiosnę. Ogarnął nas radosny nastrój – wracaliśmy do domu! Ludzi powracających do Łomży było sporo. Na furze mieliśmy nasz skromny dobytek: trochę chleba, jakaś kasza i olej od naszych gospodarzy. Za furą szła niezmordowanie moja koza, która również na drogę dostała od państwa Dąbków trochę paszy. Wreszcie wjechaliśmy do miasta. Wszędzie widoczne były zniszczenia. W większości domów szyby w oknach były powybijane, drzwi otwarte. Nasz dom na Pociejewie stał niezburzony. W pokojach było pełno śmieci, walające się puste puszki po konserwach, w kuchni ludzkie kupy na podłodze. Wszędzie widziało się ślady po pobycie naszych „wyzwolicieli”. Pozostały tylko poniszczone meble, wszystkie pochowane rzeczy, a nawet zakopane, znikły. I znowu pozbawieni zostaliśmy całego majątku, ale byliśmy szczęśliwi, że oto skończyła się nasza tułaczka, że jesteśmy w końcu u siebie, że nie ma już Niemców, bombardowań, codziennej niepewności. Ochoczo wzięliśmy się do sprzątania domu. Wybite szyby zatkaliśmy kawałkami tektury. Na szczęście nie zginął prowizoryczny żelazny piecyk i mogliśmy nieco ogrzać pomieszczenia.
W kilka dni po nas wrócili nasi sąsiedzi dwiema wyładowanymi furami. Okazało się, co zresztą było do przewidzenia, że gdy nasza rodzina tylko z węzełkami opuściła Łomżę, oni zostali jeszcze kilka dni rabując dokoła, co tylko się dało. Za samogon wręczany Sowietom można było zrobić wszystko. Specjalnie się z tym nie kryli i na przykład chodzili w naszych pozostawionych ubraniach. Doszliśmy jednak do wniosku, że 0 te szmaty nie warto wszczynać awantur. Przepełniała nas radość z zakończonej tułaczki.
Pierwsze tygodnie po powrocie były bardzo trudne, mogliśmy jednak zabrać się gruntownie za odwszenie. O ile jednak tej plagi pozbyliśmy się stosunkowo szybko, to z drugą plagą, świerzbem, sprawa okazała się trudniejsza. Świerzb wśród ludzi wypędzonych z Łomży panował powszechnie. Przenosił się z jednej osoby na drugą bardzo łatwo, wystarczyło podać komuś rękę. Na całym ciele, głównie jednak na rękach, mieliśmy swędzące, ropiejące owrzodzenia.
W końcu lutego lub na początku marca otwarte zostały szkoły. Mnie po wstępnej rozmowie i krótkim sprawdzeniu moich wiadomości zapisano od razu do klasy czwartej. Jednak wszystkie dzieci, u których stwierdzono świerzb, a była ich większość, zostały na tydzień zwolnione ze szkoły, aby wyleczyć to paskudztwo. Jedynym dostępnym wówczas lekiem na tę przypadłość była maść siarkowa, zmielona siarka zmieszana z wazeliną. Leczenie należało przeprowadzić jednocześnie u wszystkich domowników. Raz dziennie, wieczorem, wszyscy musieli się dokładnie wysmarować tą maścią. Pamiętam, że wywoływała ona silne i bolesne pieczenie skóry. Przez tydzień nie zmieniało się ubrania ani pościeli. Po takiej tygodniowej kuracji wszyscy domownicy musieli się wykąpać, a ubranie i pościel należało dokładnie wygotować i wyprać. Dopiero po tej kuracji mogłem pójść do szkoły. W szkole nie mieliśmy książek ani zeszytów, początkowo pisało się ołówkiem na odwrocie jakichś poniemieckich dokumentów. Dopiero pod koniec roku szkolnego mama kupiła mi dwa pierwsze zeszyty, do polskiego i do matematyki. Ten pierwszy po wojnie rok szkolny był skrócony, trwał od marca do końca czerwca.
Wokół Łomży, a zwłaszcza nad rzeką, spoczywało w ziemi lub leżało na wierzchu mnóstwo min, głównie przeciwpiechotnych, ale również i przeciwczołgowych. Naszą powszechną wówczas zabawą było chodzenie nad rzekę na te miny. Miny przeciwko piechocie to były wykonane ze sklejki podłużne pudełka, podobne do piórnika.
Wybuch następował po naciśnięciu wieczka tego pudełka, co zwalniało zatyczkę w zapalniku miny. Wystarczyło jednak delikatnie podnieść przykrywkę, wyjąć zapalnik wraz dynamitem, wykręcić zapalnik i cała mina stawała się rozbrojona i nieszkodliwa. Dynamit wyglądał jak podłużne mydełko. Jeśli zapalnik eksplodował wewnątrz dynamitu, to dochodziło do wybuchu miny, ale jeśli ten dynamit wrzuciło się do ogniska, to topił się on i palił powoli, wydzielając bardzo czarny, smolisty dym. Robiliśmy wówczas na Pociejewie głupie zabawy: rozpalało się pod stodołą jakiegoś gospodarza niewielkie ognisko, wrzucało się do niego kilka „mydełek” i uciekało na bezpieczną odległość. Powstawał olbrzymi, czarny dym, imitujący pożar stodoły. Zabawnie było oglądać ludzi, którzy z wiadrami spieszyli do gaszenia rzekomego pożaru. Inną, równie „mądrą” zabawą było wysadzanie w powietrze okolicznych wychodków. Wrzucało się do dołu pod wychodkiem, zwykle wypełnionego po brzegi, minę przeciwpiechotną z długim drutem, i z bezpiecznej odległości pociągało za drut. Rozlegała się głucha detonacja, boki drewnianego budyneczku rozkładały się na boki, dach wylatywał w powietrze, a cała zawartość dołu rozbryzgiwała się w promieniu wielu metrów. Dzieciaki cieszyły się, właściciele byli wściekli, a roślinność wokół takiego wybuchu rosła potem na potęgę. Również zabawne było wchodzenie do cudzych ogrodów po owoce. Wchodziliśmy przez dziurę w płocie, na drzewach rozwieszaliśmy same zapalniki od min, do których przymocowany był cienki drut, jakich pełno było na ulicy. Wszystkie druty zbiegały się przy dziurze w płocie. Zabawa polegała na tym, aby o naszym wejściu do ogrodu dowiedział się właściciel. Zwykle spuszczał psy, które z ujadaniem biegły w naszym kierunku. Sam właściciel też zwykle wybiegał z kijem. Wówczas niezbyt spiesznie opuszczaliśmy ogród, a ostatni włamywacz pociągał za druty. Rozlegała się kanonada wybuchów, które nikomu nie mogły wyrządzić żadnej szkody, my natomiast z satysfakcją obserwowaliśmy rejteradę skowyczących ze strachu psów i samego właściciela.
Były również wśród nas, chłopaków z Pociejewa, ofiary tych zabaw. Czasami mina wybuchała przy jej rozbrajaniu i chłopaka zabijało lub raniło. Kilku chłopulków wyleciało w powietrze przy zabawie z minami, zwłaszcza przeciwczołgowymi. Na ogół po wybuchu takiej miny nie było co zbierać. To było smutne, ale zdarzały się też wypadki zabawne. Jeden chłopak „poszedł na miny” w skórzanych, nowych butach ojca. Były to mocne, wojskowe saperki. Niechcący nadepnął na minę i ta wybuchła. O dziwo nie urwała mu nogi, tylko rozerwała but. Chłopak zaczął lamentować, co na to powie ojciec. W tej rozpaczy usiadł na ziemi i pod tyłkiem wybuchła mu druga mina. Też go nie zabiła, tylko wyrwała z pośladka kawał ciała. Chłopak wyżył, nie wiem, czy ojciec spuścił mu dodatkowo lanie. Ofiary były wśród młodzieży, ale i wśród dorosłych – głównie przy głuszeniu ryb w rzece. Do rzeki wrzucano minę z palącym się lontem i po chwili dochodziło do wybuchu pod wodą, a na powierzchnię wypływały ogłuszone ryby. Na ogół niczym to nie groziło, ałe stopniowo coraz trudniej było o lont i zakładano coraz krótsze, a wtedy często wybuch następował nad wodą albo w ręku rybaka. Z tego powodu było parę pogrzebów, a inni zostali bez rąk.
Były również i zabawy „przyzwoite”. Lubiliśmy zwłaszcza jazdę na sankach – zwykłych, ałe i specjalnych, które robiliśmy sobie sami. Do małej, kwadratowej skrzyneczki od spodu mocowało się dwie metalowe klamry budowlane łub stare łyżwy. Powstawały małe saneczki, na które siadało się po turecku. W rękach trzymało się kijki zakończone wbitymi gwoździami. Odpychając się tymi kijkami, odbywaliśmy dalekie wędrówki po zamarzniętej rzece i rozległych rozlewiskach. Przy silnym wietrze można było uklęknąć na saneczkach, rozpiąć kurtkę i sunąć po lodzie jak na żaglówce aż pod sam las jednaczewski.
Łomża, zwłaszcza w śródmieściu pomiędzy ulicami Krótką, Dworną, Placem Pocztowym i Długą, była jednym rumowiskiem. Sterczały same ściany po zburzonych domach. Na Pociejewie zaś tylko nieliczne domy uległy zburzeniu łub spaleniu. W mieście powoli organizowało się nowe życie. Otwierano pierwsze sklepy, powstawały różne urzędy.
W kwietniu 1945 roku powrócił Zbyszek (do tej pory nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości). Radość była ogromna. W czasie powstania mieszkał u wujka Stefana na Woli. Stosunkowo szybko wpadł w ręce Niemców i razem z innymi ludźmi został zapędzony do kościoła na Woli. Stamtąd Niemcy potrzebowali mechaników do obsługi czołgów. Miał przy sobie papiery ukończenia szkoły mechanicznej samochodowej, choć w rzeczywistości było to zakamuflowane gimnazjum, i tylko dzięki temu opuścił Warszawę. Większość ludzi pod wolskim kościołem Niemcy rozstrzelali. Wujkowi Stefanowi z rodziną jakoś udało się wyrwać spod tego kościoła. Zbyszek jeszcze kilka razy otarł się o śmierć, szczęśliwie uniknął rozstrzelania najpierw przez Niemców, a potem przez Rosjan, którzy posądzili go, że jest niemieckim szpiegiem.
Wkrótce potem powrócił z niewoli ojciec. Przez te wszystkie lata wojenne tak bardzo mi go brakowało. Obóz, w którym przebywał, został oswobodzony przez aliantów. Niektórzy postanowili pozostać na Zachodzie, ale część oficerów chciała wrócić do kraju. Otrzymali od Amerykanów nowe umundurowanie i inne wyposażenie. Wędrował różnymi środkami lokomocji. Od Czerwonego Boru już piechotą przyszedł do Łomży. I tak, po długich latach wojennej tułaczki moja najbliższa rodzina spotkała się znowu, znowu była mama, był tata, Zbyszek i ja. Niby wszystko jak przed wojną, a jednak niezupełnie. Wszyscy przeszliśmy tę wojnę boleśnie, ale była radość, że żyjemy. Wojny nie przeżyli dziadkowie Władysław i Adela, lecz były to naturalne zgony. Zginął w obozie wujek Heniek Pieńkowski, niejako z własnej winy, nie powrócił również z wojny brat ojca Stanisław Rawa.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.