Bies Wiosny.
Ręka Gąsewicza, niespokojnie dotąd drgająca na połyskliwej materji kołdry, podniosła się gwałtownie
i przesunęła niebieski abażur lampy w ten sposób, że strzęp białego światła spłynął na Przykolskiego.
Ten zmrużył oczy i przechyliwszy się w fotelu, uciekł całym tułowiem od świetlnego pasma, chcąc widocznie w półmroku ukryć swe zmieszanie.
– Nic, nic
– rzekł uprzejmie chory. — Okazuje się, że pendzel czasu nietylko mnie, lecz i panu dość bezwzględnie wybielił włosy.
Drzwi do sypialni zlekka się uchyliły i w niebieskim cieniu skrzypnął niski męski głos.
– Czy nie męczy cię rozmowa?
Chory zmarszczył brwi nad rozgrzane mi oczami i dość ostro zawołał:
– Proszę cię bardzo!…
Sucho trzasnęła klamka, a Gąsowicz, biorąc do ręki szklankę ze złocistym płynem, uśmiechnął się do swego gościa.
– T o się nazywa troskliwość przyjaciela. Czyż mogę się czuć zmęczonym przed ukończeniem pogawędki?
Zatem będę mówił dalej. Rozmowa nasza byłaby naprawdę śmieszna, a nawet nie znośnie przykra, gdyby kto zechciał w niej dopatrywać się podrygów sumienia. Mogę pana zapewnić, że do tak haniebnie banalnych występów nie byłbym zdolny nawet w chwili śmierci, to jest w chwili, kiedy człowiek zupełnie przepisowo i prawnie traci poczucie smaku czy też umiaru.
Przykolski chrząknął i, nie wychylając się z miękkiego zaćmienia, oświadczył dość twardo.
– O takie przestępstwo trudno mi było pana posądzić. Ale nie zdaję sobie dotychczas sprawy
z celu zaproszenia, a tembardziej odgrzebania z niepamięci rzeczy tak zimnej i skamieniałej, jaką teraz jest trup mego poematu. Niech pan mi wierzy, że dziś nie mogę już znaleźć w sobie ani okrucha żalu, czy też przykrości z tego powodu, że kiedyś, przed dwudziestu kilku laty, świetnym feljetonem swym raczył mię pan uzdrowić z młodych i bezczelnie zarozumiałych przywidzeń?
– Co? – poruszył się żywo krytyk, szukając wzrokiem twarzy gościa.
– W recenzji swej z przed dwudziestu kilku laty zapomniałem wspomnieć, że poemat pana
jest nietylko wspaniałym grzechem przeciw świętości mego wyznania, ale i niesłychanie zajmującem doświadczeniem artystycznem, a autor człowiekiem bogato utalentowanym.
Gąsewicz miał wrażenie, że widzi impertynencko niedowierzający ruch głowy. Nie omylił się, usłyszał bo-
wiem głos wezbrany ironją.
– Po takich zarzutach? Po stu nadzwyczaj misternych nacięciach, od których poemat spłynął krwią
– i umarł?
– Tak jest. Dziwi to pana? Autor poczytuje sobie za osobistą zniewagę choćby naj mniejszy zarzut, a krytyk przecież nie może się ograniczyć jedynie do roli akustykonu twórcy. Zresztą jest to temat, którego krytyk i poeta nie powinni nigdy z zasady poruszać, gdyż krom goryczy i rozdrażnienia nic zeń nie wycisną. Tak się złożyło, że w feljetonie przed ostatnią kropką nie dałem tego, co dać należało. Dobrze, że raczył pan spełnić mą prośbę i odwiedzić mnie, dzięki czemu mam możność zastarzałe nieporozumienie wyjaśnić. Podobno jestem chory na grypę, inaczej hiszpankę. Proszę się nie obawiać: epidemja, jak mówią, gaśnie i przestaje być groźna. Ja jednak czuję, że mi płuca obumierają, a śmierć pewnie dziś w nocy chwyci znienacka za serce, ściśnie je w palcach i trzymać będzie, aż ono bić przestanie. Ale to drobiazg. Chciałem tylko powiedzieć, żeś pan źle zrobił, rzucając pióro. Tak, wiem, jest pan dziś głośnym
adwokatem z jaśnie oświeconą klijentelą, ale jako literat m6wię panu: nie należało rzucać poezji.
I starał się przejrzeć siny mrok, w kto rym milczał Przykolski.
– Dzisiaj wyjątkowo silnie odczuwam szumiącą dokoła mnie potęgę życia. Aż mię ona przygniata, że nie mogę żyć z nią unisono. Każdy odgłos życia zdaje mi się być wspaniałym buntem. Może dlatego, że
w kącie pokoju… Jestem nawet przekonany, że tam za szafą… Tam stoi koło umywalni krzesełko,
a na tem krzesełku drzemie śmierć, nudzi się i czeka na koniec naszej rozmowy. Ale to drobiazg. Ten rozpęd życia cisnął mi przed oczy widmo pewnego zjawiska, którego tętent tratuje i miażdży na wesoło. Wiesnacz… Pan wie, co to znaczy wiesnacz?
-Wiesnacz? – powtórzył adwokat, wsłuchując się w dźwięk tego wyrazu.
– Nie wiem. Nie znam.
– Tak, jest to wyraz rosyjski i nawet w Rosji I mało znany. Samo zjawisko tak rzadkie, że niemal le-
gendarne, jednak zdarzyło mi się je widzieć. Jak tam na dworze? Podobno wykluwa się już pisklę wiosny?
Srebrna głowa zwróciła się w stronę pokrytego nocą okna. Po rozpalonej twarzy przemknęła krótka burza tęsknoty i żalu, lecz natychmiast rozpłynęła się w wyrazie karnej uprzejmości, czy też rezygnacji.
– Wiesnacz… Po polsku to chyba brzmiałoby: bies wiosny, ostatecznie choćby wiosnacz. Zjawisko miało taki przebieg. Po odbyciu obowiązkowej służby w wojsku i po zdaniu egzaminu oficerskiego wyjechałem
w step za Wołgę, do pewnej wielkiej stacji koni, po transport wierzchowców dla naszej dywizji. Były to pierwsze dni pierwszej, ale już wyraźnej i zielonej wiosny. Tłumy koni spokojnie się pasły na odcinku stepu, przylegającym do stajen i otoczonym dość zresztą wątłym płotem. Stałem właśnie przed kuźnią, leniwie przysłuchując się wywodom starego wachmistrza, Klukwy, o znaczeniu moraInem lanc w szarży kawaleryjskiej. Ochrypły głos rozpłaszczał się o szum dmuchających w ogień miechów i jęk pomarańczowego, pod razami młotów wijącego się żelaza. Chwytała mię za ramiona ciepła senność, trącała poufale w bok, zezując w stronę baraku, gdzie miałem kwaterę. Biegł stamtąd mój ordynans, pospolity i niczem się nie wyróżniający Tatar, Bułat, z uszanowaniem niosąc w swych grubych i żylastych łapach torbę podróżną, zamierzałem bowiem jechać na kilka godzin do pobliskiego miasteczka. Senność podpełzła już pod sam mózg i tam knuła smakowity protest przeciw męczącej wycieczce. Ale w pewnej chwili czujnie otworzyłem oczy, ponieważ wachmistrz nagle urwał swą jednostajną opowieść i patrzał w step. Otwieram oczy szerzej i widzę że Bułat stanął jak skamieniały, twarzą do pastwiska. Musiał dostrzec coś, czego my, zasłonięci długim kadłubem kuźni, nie mogliśmy widzieć. Stał wyprostowany, z rozpostartemi wysoko, niczem skrzydła, ramionami. Twarz miał niezwykle bladą i uśmiech, jakiego dotąd nie zdarzyło mi się spotkać. Radość, uniesienie, tryumf nad ludzki. Taki uśmiech znaleźć można chyba tylko na ustach dziecka, śniącego jaką cudowną niedorzeczność można go ostatecznie wysnuć w sztuce: w poezji, a jeszcze lepiej-w muzyce. Upłynęła sekunda, gdy świszczącą wrzawę kuźni zdusił grzmot i trzask tak dziwny, że kowale porzucili młoty, a opuszczony miech już tylko ostatkiem tchu lizał czerwone węgle. W następnej chwili zrozumieliśmy źródło tego wstrząśnienia: lawina cielsk końskich, zorganizowanych przez niewiadomego władcę w jedno szaleństwo, rozniosła płot, runęła kotłującą się masą obok kuźni w step, przeszła nad zamarłym w uśmiechu Tatarem, wtratowała go w ziemię i dalej parła na zielone fale pobliskich pagórków, zostawiając za sobą zdruzgotane trupy tych koni, które miały nieszczęście potknąć się i paść pod kopytami żywego cyklonu. W ślad za tabunem biegły grupkami krowy i ociężałe woły śmigały psy. owce, a w górze po ciepłym błękicie dnia szybowały warkocze przeróżnego ptactwa i roje owadów. Widziałem, jak za huraganem pobiegli żołnierze i kowale. ci tłukąc kolanami w sztywną skórę fartuchów i zabawnie wymachując czarnemi rękami.Gotów byłem przysiąc, że szlakiem katastrofy pomknęłanietylko rzeczka, pracowicie dotychczas uwijająca się w ramce niskich brzegów, ale i samo słońce, obłoki, step, zielona i rozfalowana przestrzeń. Mnie samego porwał wir. Już miałem ulec pędowi, lecz czyjeś twarde ręce mocno schwyciły mię w pół i trzymały. To szamotał się ze mną wachmistrz; krzycząc coś niezrozumiałego. usiłował wepchnąć mię do kuźni i zasłonić twarz czapką. Jak przez sen widziałem jego śmiertelnie bladą twarz i przymknięte oczy. Otrzeźwił mię nieoczekiwany łoskot
– Klukwa nie mogąc widocznie poradzić sobie ze mną, wyrwał rewolwer z olster i zaczął palić w górę, tuż nad moim .uchem. Słaniam się na nogach, przecieram oczy i pytam: „Co to było?” Klukwa wycierał rękawem spocone czoło. Kity jego słynnych wąsów martwo zwisały. Milczał”, wsłuchując się w słabnący za pag6rkami tętent. Na szlaku burzy, pośród końskich trup6w wiły się wyczerpane biegiem ciała żołnierzy i kowali. „Wiesnacz”-rzekł wreszcie stary kawalerzysta i skreślił na piersi znak krzyża. „Batko kiedyśmi opowiadał że jego dziad widział wiesnacza. Pognał za nim, aż go krew zalała. Nie należy patrzeć na wiesnacza. Jak się zacznie, to najlepiej biec z zamkniętemi oczyma w przeciwnym kierunku i modlić się do św. Mikołaja Cudotw6rcy. Nie daj Boże patrzeć, bo porwie z pewnością i zabije. A jeżeli nawet nie zabije, to rozum zmąci lub konanie długie i ciężkie zgotuje. Konie nasze już na nic, choć weź je i powystrzelaj. Wiesnacz… Siedzi gdzieś w jarze, zamknięty przez archaniołów, ale jak się urwie, poganin bezbożny, by szukać baby-jagi, to pędzi, a za nim wszelkie Boże stworzenie, cały step”… Pod modrą muszlą nieba wciąż jeszcze huczały echa zdziczenia i. pływał szeroki, niebieski, ekstatyczny uśmiech
Bułata, karminową plamą wdeptanego w młodziutką zieleń trawy. Ten uśmiech szedł nazajutrz podczas pogrzebu za trumną, szedł obok siwego mułły. l tak było dobrze, wesoło… To nie była taka głupia, higjeniczna, obstawiona lekarstwami śmierć, czekająca w kącie pokoju, by móc
wprawnym ruchem ująć serce w garść, ścisnąć, potem ręce umyć w miednicy – i pójść dalej.
Rysy chorego skrzepły, a oczy, niespokojnie pożerające mrok, zaokrągliły się.
– Ale to drobiazg. Chciałem tylko powiedzieć, panie mecenasie… Kiedyś, czytając pański poemat, tłumiłem w sobie wrażenie, że w panu drga bies pogańskiej wiosny, że w następnym tworze się urwie, burzą runie na świat. l bałem się, że ten dziki wybuch, ten grzech tak wielki, iż raczej grzechem byłoby mu się opierać, zabije mnie, jako krytyka, zlikwiduje moją rolę, stratuje czujność, a ja sam pobiegnę
– Ale to drobiazg. Chciałem tylko powiedzieć, panie mecenasie… Kiedyś, czytając pański poemat, tłumiłem w sobie wrażenie, że w panu drga bies pogańskiej wiosny, że w następnym tworze się urwie, burzą runie na świat. l bałem się, że ten dziki wybuch, ten grzech tak wielki, iż raczej grzechem byłoby mu się opierać, zabije mnie, jako krytyka, zlikwiduje moją rolę, stratuje czujność, a ja sam pobiegnę
w ogonie tego rozpędu. Pan rozumie, że ja nie mogłem, nie chciałem takiej likwidacji…
Biała głowa Gąsewicza potoczyła się po poduszce.
– Czy pan wie teraz, jaki był cel zaproszenia?
Z sinego cienia odezwał się zadumany głos.
– Nie.
– Więc powiem zupełnie jasno. Dziś, kiedy już nawet drobny ruch żyda jest dla mnie huraganem, zachęcam pana do buntu. Niech pan biesa swego wyzwoli.
Niech on zabija na wesoło. Szkoda, że mnie już nie będzie, że w tem widowisku zginąć nie mogę. Mojem
zdaniem, pan powinien pisać…
Majaczące w pomroce drzwi znów skrzypnęły i obcy głos w tonie niezadowolenia przerwał:
– Darują panowie, wybiła dziesiąta. Chory musi wziąć lekarstwo i pomyśleć
o śnie.
Rozpalona ręka mocno ściskała zimne bezwolne palce gościa.
Przykolskiego nie otrzeźwił nawet zadymiony siwym deszczem ranek.
Nocą, w ciągu nieskończenie długiego potoku sekund, sypiących się
z rzuconego na stolik zegarka, były cisze zdurnienia, to znów odgłosy zaczajonej radości. Zbudzona
duma, ta duma, kt6ra braterskim gestem pozdrawia wieczność, gotowa była szeptać zuchwałą przysięgę na zwycięską wyprawę po chwałę.
Oh, ta noc nienawiści do lat, w trudzie obcego zawodu podle i głupio zżutych, noc niecierpliwego przywoływania biesa!
— Tyle lat obcych, cudzych, pustych jak zgniłe orzechy…
Kilkakrotnie zrywał się z otomany, strącał z biurka szare, systematycznie poukładane warstwy papierów sądowych, zapalał lampę, chwytał pióro i wsłuchiwał się w siebie. Ale żaden głos
w gęstwie mroków się nie odezwał.
Potem włóczęga po dywanach gabinetu – i znów oczekiwanie.
Pod koniec nocy otworzył okno. Wtoczył się przez nie wiew chłodny i mokry. I cisza martwej ulicy.
Kiedyś, przed dwudziestu kilku laty Przykolski słyszał, jak w ciemnej otchłani wibrował i pęczniał coraz mocniej jakiś dźwięk, niby odlegle brzęczenie pszczołynad kwiatem; widział, jak z nieruchomych kasztanów sączyły się lekkie, mgliste fosforyscencje. Coś, jakby pierwszy, nieśmiały oddech. Wiedział wtedy, że to poczwarka przedwiośnia wyrywa się z twardych błon.
Teraz nie czuł nic. Czarno, zimno. I głucho, choć senne, jeszcze ślepe życie musiało już się wić
w ziemi i gałęziach drzew.
W otwarte okna rzucił nawet Słowo. Czekał, czy usłyszy świst skrzydeł wyzwolonych, czy słowo rozbije
pomrokę, wypędzi z ukrycia słońce, roznieci zorze olbrzymie, cały widnokrąg obejmujące złotym pożarem, burzą wiosny przebiegnie nad światem. Ale tylko niemrawy krzyk odbił się o czarne szyby domów, o blaszane dachy i rynny i zaraz w wątłych strzępach bezsilnie spadł na mokry bruk.
W ciągu dnia wiozła Przykolskiego dorożka wśród chłodnych podmiejskich pól. Zielonkawe figury ozimin
wyłaziły leniwie z popielatej pustki.
Mętny deszcz zamazał dale, miękko głaszcząc wzdętą ziemię i lśniące skrzydła powozu. Wrony szarpały twardemi dziobami rozmiękłą glebę, a na widok koni uciekały bez krzyku na pokręcone drzewa, majaczące wężowiskiem gałęzi w kurzawie deszczu.
Taczał się Przykolski na lekkich sprężynach powozu, podstawiając gorącą twarz i spieczone wargi zimnym ociekom słoty. Dusza mu się kurczyła sennie, jak ciężko chory zwierz. Tylko jeden jej zdrowy rąbek piszczał lamentującą modlitwę.
– Temu, Boże, co mi obmierził dobrą i wygodną moją dotychczasową rzeczywistość w chwili, gdy prądów
wiosny już nie czuję… Temu, który na kilka godzin wtrącił mię w śmieszność poszukiwania siebie tam, gdzie mnie już niema, który kiedyś podciął roślinę twoją kwietną, poezję, a dziś biesem mię kusi – ześlij konanie długie, samotne, lęków pełne. Wiem już. że ognia z serca nie wykrzeszę, biesa do zbuntowanego rydwanu nie wprzęgnę. że dziś powrócę do swego z dnia na dzień, wypchanego
dostatkiem i wygodą, ale wróg niechaj zmęczeniem mej nocy się nie cieszy. Wszechmocny, któryś jest dobrocią i próśb wysłuchaniem, strach mu ześlij, niech się konającym bawi, jak kot myszą. O, Panie!
Koła pojazdu i kopyta koni chlupały głośno w lepkich kałużach.
Zwykle obrzękłe w zawodowo poufałym uśmiechu golone wargi lekarza rozchyliły się mocniej, pokazując
parę platynowych koronek w białym dwurzędzie zęb6w.
– Redaktorze, czy nie mówiłem, że zwyciężymy? Za kilka. dni opuścimy łoże.
Klepał Gąsewicza po rękach i wyszedł, niosąc przez pokój gumowy swój’ uśmiech na wyjałowionej
z wyrazu twarzy.
Za oknem w falach obłoków tańczyło słońce. Na drgającym kasztanie odbywała się wrzaskliwa wr6bla
parada.
– Tak – powiedział literat do chyżo lecących nad dachem spienionych obłoków.
Na tle swej pogody dostrzegł czarne pasmo. Z za tego pasma wyjrzała badawcza twarz Przykolskiego, taka, jaką Gąsewicz widział przed trzema dniami w niebieskim mroku sypialni.
Syknął boleśnie niesmak. Do jaśni wewnętrznej wśliznęło się niesformułowane, najbardziej ogólnikowe pragnienie zła i nieszczęścia dla posiadacza twarzy, która nie mogła się odlepić od podrażnionej pamięci.
Skrzypnęły drzwi.
– Jak się masz? Spotkałem lekarza, mówił mi, żeś już zdrów, że od dziś mam porzucić rolę twej pielęgniarki.
Na kołdrze rozsypała się naiwna i mizerna wiązanka pierwiosnków.
Gąsewicz roześmiał się, ściskając krzepko dłoń przyjaciela.
– Niech mię odfotografują z deseniem tych kwiatuszków, a ty napisz wierszyk o chorym starcu i wiośnie. Co nowego na świecie?
– Widziałem już świeże rzodkiewki. A potem epidemja. Dziś rano umarł na grypę adwokat Przykolski.
Ozdrowieniec z szczególnem zajęciem bawił się przesypywaniem w dłoniach kwiatków. Szczęki jego się rozchyliły, lecz milczał z zabawnie rozwartemi ustami.
– Widocznie musiał się od ciebie zarazić.
Literat bryznął na przyjaciela ciemnem spojrzeniem.
– Odemnie się zaraził? Czemu ty nie chorujesz w takim razie?
– Ja już w roku zeszłym hiszpankę przeszedłem.
Gąsewicz kiwał głową.
Gąsewicz kiwał głową.
– Szkoda chłopa. Świetny był z niego prawnik.
Odemnie się zaraził! T en dziecinny wniosek jest doskonałem pendant do tych kwiatków, które mi mię obdarowałeś.
Ale na wychudłej twarzy pulsowało ożywione zadowolenie.
– Jak myślisz, może dać w dzienniku wzmiankę? Przykolski podobno kiedyś pisywał. Noże wspomnieć i o tem?
Jedna brew Gąsewicza drgnęła kpiąco.
– Zmarłym nie wytyka się grzechów-rzekł wreszcie literat, oglądając paznokcie. – Otwórz okno, zacny
mężu.
Brzęknęły szkła i do sypialni wbiegło odurzenie ciepła i rozgwaru ulicznego.Muzykę dnia nadział Gąsewicz na swywolny gwizd.
– Co się stało?
– Nic się nie stało, co się miało stać. Młodość wieczna ujada! Kiedyś, w dawnych latach… Zresztą opo-
wiadałem ci już o biesie wiosny? Czuję, że mimo wszystko zdołałbym oprzeć się wszelkim katastrofom. Niech bies świata całego się urwie, niech się rozpryśnie o moją pierś. Niech…
A po chwili, bijąc się radośnie podnieconą pięścią w silnie sklepioną klatkę piersiową, rżał:
-Dobrze! Och, jak dobrze!
…………………………………..
…………………………………..
Informacja o autorze i wykaz opublikowanych utworów jest TUTAJ
Materiał pobrano z Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej.