Moje Boże Narodzenie
O Bożym Narodzeniu zwykło się mawiać, że są szczególnie świętami rodzinnymi. Już do ich przygotowania zwykle zaangażowana cała rodzina, aby gdy nadejdą, we wspólnym rodzinnym gronie radować się ich treścią. A przecież są to święta wcielenia Syna Bożego, naszego Zbawiciela, który przychodzi na świat i jawi się właśnie w rodzinie: Maryi i Józefa.
Pamięcią sięgam do pierwszych świąt Bożego Narodzenia w moim domu, a właściwie niewielkim mieszkanku przy ulicy Dwornej, gdzie w jednym pokoju mieszkało nas pięcioro, ale na święta musiała obowiązkowo zmieścić się choinka od podłogi do sufitu. Był to okres okupacji niemieckiej, ostatnie lata drugiej wojny światowej.
Najpierw na wiele tygodni przed świętami przygotowania zabawek na choinkę. I to było zadanie nas małych wraz z bratem i siostrą. Najpierw zbieranie kolorowych papierków, często po cukierkach lub wycinanie pasków z kolorowych obrzynków starej niepotrzebnej makulatury, znalezionej w szufladach lub innych zakamarkach, skrzętnie przechowywanych przez mamę rupieciach. Następnie mieszało się mąkę z odrobiną wody, co tworzyło idealny klej do sklejania ogniw wyciętych z pasków papieru – i tak powstawał długi na kilka metrów łańcuch, który był jedną z najważniejszych ozdób choinki. Do tego dochodziły wycinane z bibuły karbowanej kolorowe baletnice, anioły, których doklejone główki, kupione w papierniczym sklepie, stanowiły przepiękne ozdoby. Bardzo cenne, bo własnoręcznie przez nas zrobione. O świeczki na choinkę, czasem nowe pudełko „bombek”, a zwłaszcza samą choinkę, zawsze troszczył się ojciec. On też, gdy przyszła pora, obsadzał choinkę w krzyżak, ustawiał i ubierał przy naszej pomocy.
Przed świętami czekało się też na opłatek. Najpierw przynosił go pan organista z katedry, po nim wyczekiwało się na brata z klasztoru kapucynów, który, wydawało się, że miał ładniejsze opłatki, gdyż wśród białych znajdowało się kilka kolorowych (żółte, zielone, czerwone). I wreszcie opłatki od Panien (benedyktynek), które roznosił pan Antoni, znany ogrodnik u sióstr. Wprawdzie wystarczyłby jeden opłatek, przyniesiony z katedry, jedynej wówczas parafii w Łomży, ale opłatki z kościołów klasztornych traktowane były jako życzenia świąteczne od wspólnot zakonnych dla poszczególnych rodzin. Gdyby przez przypadek kapucyński brat ominął mieszkanie, szło się wówczas do klasztoru, aby zdobyć oczekiwany opłatek od tej wspólnoty.
Jak zwykle, święta zaczynały się wieczerzą wigilijną po pojawieniu się pierwszej gwiazdki. Gdy około godz. 16.00 zaczęło się ściemniać, często wybiegaliśmy na podwórko, aby ujrzeć pierwszą gwiazdkę, o której pojawieniu się zawiadamialiśmy wbiegając z radosnym okrzykiem do domu: „mamo, jest już gwiazdka!” W domu czekała już babcia, która każdego roku wraz z dziadkiem i wujkiem przychodziła na wigilię, przynosząc ze sobą najsmaczniejsze ze wszystkich potraw kluski z makiem oraz przyrządzoną rybę w galarecie, którą złowił w Narwi sam dziadek, wytrawny rybak, jak wielu wówczas w nadnarwiańskim grodzie.
Według tradycji, na stole znajdowało się dwanaście potraw, jak wyjaśniała mama, na pamiątkę 12 Apostołów. Liczbę tę skrzętnie sprawdzaliśmy. Pod obrusem na stole rozłożone było siano, przypominające stajenkę betlejemską. Przy stole zawsze znajdowało się jedno wolne miejsce z nakryciem dla przygodnego gościa. Często to miejsce zajmowała jakaś samotna osoba, którą rodzice zapraszali do wigilijnego stołu.
Wieczerzę rozpoczynał ojciec krótką modlitwą i śpiewem kolędy Wśród nocnej ciszy… Następnie brał do ręki opłatek i wypowiadał życzenia, skierowane do wszystkich uczestników wieczerzy, a następnie podchodził do każdego i wszyscy wzajemnie łamali się opłatkiem składając życzenia. Pod koniec wieczerzy wszyscy zwróceni ku choince, na której zostały zapalone przez ojca świeczki, przy wyłączonym jednocześnie elektrycznym świetle, co dodawało szczególnego uroku, przez długi czas śpiewali kolędy. Najczęściej intonował je ojciec, poczynając od kolędy Bóg się rodzi… Najbardziej jednak zapisała się w mojej pamięci kolęda, która ojciec śpiewał podniosłym barytonem O gwiazdo Betlejemska…
Na choince znajdowało się wiele gwiazd: i tych wyciętych z tektury i owiniętych „pazłotkiem”, i tych z ciasta, upieczonych przez mamę wśród różnych księżyców i słoneczek. Ale u szczytu choinki nigdy nie było gwiazdy. Ta bowiem często kojarzyła się z sowiecką gwiazdą na noworocznej moskiewskiej choince. Stąd na szczycie choinki miał swoje miejsce piękny duży anioł. Oprócz wspomnianych zabawek choinkowych, kolorowych bombek, oczy dzieciaków kusiły choinkowe długie cukierki, pierniczki i małe żółto-czerwone jabłuszka, których, jak na owe czasy, wielką sztuka było dotrzymać aż do świąt.
Wprawdzie choinkę obowiązkowo trzymało się do Trzech Króli, a czasem nawet do Matki Boskiej Gromnicznej, to bardzo sprawne podchody dzieciaków sprawiały, że zmniejszała się na niej ilość pierniczków, a po cukierkach pozostawały piękne kolorowe papierki. Gdy nadszedł czas rozbierania choinki, do podziału niewiele pozostawało. Ale wszyscy po równo otrzymali pozostałe choinkowe smakołyki.
Wkrótce przyszły święta na ewakuacji, w dni wojny 1944 roku. W tym czasie cała rodzina była związana ze szpitalem Świętego Ducha. Najstarsza siostra pracowała w charakterze pielęgniarki, ojciec był sanitariuszem, a mama pomagała w szpitalnej kuchni. Podczas działań wojennych szpital łomżyński został ewakuowany do Jasienicy. I tu pamiętam jedyne święta podczas działań wojennych. I choć zabrakło tradycyjnych ozdób choinkowych, nie zabrakło samej choinki i waty, która rozłożona na zielonych gałązkach przypominała śnieg. Był też łańcuch z waty, który polegał na nanizaniu na nitkę kuleczek z waty, przeplatanych pałeczkami ze słomy. Pojawiły się również ciastka i skromne cukierki i obowiązkowo u szczytu kolorowy anioł.
I wreszcie pierwsze po wojnie święta, choć trochę smutne, bo już bez babci, która zmarła na ewakuacji w Gniazdowie. Ponownie odżyły tradycyjne ozdoby choinkowe, a pod choinką prezenty od św. Mikołaja. Były to najczęściej nowe bluzki, sweterki, skarpetki i inne części garderoby, osładzane różnymi smakołykami. Rolę Mikołaja grała zawsze najstarsza siostra, która najlepiej wiedziała, co komu jest najbardziej potrzebne i sprawi wiele radości. Nigdy nie potrafiliśmy zauważyć, w którym momencie prezenty pojawiły się pod choinką i w jakim czasie zaglądał do nas św. Mikołaj, choć pilnie na niego wyglądaliśmy. Zawsze było już po czasie.
Z pierwszymi świętami po wojnie kojarzę również moje pierwsze kroki w szkole. Był rok 1945, kiedy rozpocząłem pierwszą klasę w szkole nr 6 im. Królowej Jadwigi. Jeszcze wtedy święta Bożego Narodzenia nie były skażone Dziadkiem Mrozem, czy Gwiazdorem w towarzystwie śniegulinek, drzewkiem noworocznym z gwiazdą pięcioramienną na szczycie… Mówiono nam o Bożym Narodzeniu, uczono śpiewu kolęd, urządzano jasełka, a na lekcjach prac ręcznych wykonywaliśmy przepiękne ozdoby choinkowe na Boże Narodzenie.
Miłym akcentem w szkolnym oczekiwaniu na Boże Narodzenie były niespodzianki, które należało sprawić koledze lub koleżance w zależności od wyciągniętego losu. I tu można było się przekonać, że większa jest radość w dawaniu, aniżeli braniu.
I chyba największą radość Bożemu Dzieciątku może sprawić każdy z nas, jeśli szeroko otworzy swoje serce i godnie Go przyjmie, a jak powiedział Adam Mickiewicz: Chrystus rodzi się w żłobie, lecz biada, jeśli nie narodzi się w Tobie”.
Materiał opracował:
o. Jan Bońkowski, kapucyn