Sprawa rolna, jako problem dla Polski.
Artykuł Jana Lutosławskiego zamieszczony na str. 30 i 31 Tygodnika Ilustrowanego nr 2 z 11 stycznia 1919 roku. ( Pisownia oryginalna )
Materiał ten pochodzi z Biblioteki Cyfrowej Uniwersytetu łódzkiego
– – – – – – – – – – – – –
SPRAWA ROLNA, JAKO PROBLEMAT POLSKI.
Artykuł niniejszy jest częścią wstępu do książki p. t. „Sprawa rolna”. Ze względu na wagę sprawy zamieszczamy w piśmie naszem niniejsze uwagi w nadziei, że skierują one baczniejszą uwagę ogółu a zwłaszcza publicystyki naszej na książkę p. Lutosławskiego.
Nie brak ziemi jest przyczyną naszego rzekomego kryzysu agrarnego — lecz niemożność nasza dotychczasowa zajęcia zbywających rąk roboczych. Odtąd i nieumiejętność bodaj w tym zakresie pogłębi grozę położenia, które zanosi się na przewlekły kryzys społeczno – gospodarczy.
Można jedynie przyklasnąć zdaniu profesora Fr. Bujaka ze wstępu do jego nowej pracy „O naprawie ustroju rolnego”, kiedy mówi, że „najlepiej byłoby, gdyby reforma rolna mogła być odłożona na później, gdy już cała organizacya państwa zostanie wykonana i będzie pracować mniej więcej normalnie, bo wtedy byłby czas i spokój na wszechstronne jej obmyślenie, troskliwe przygotowanie i należyte puszczenie w ruch”.
Należy każdemu, kto z urzędu czy ochoty do reform rolnych przyłożyć ma rękę, powtarzać sobie po wielokroć to mądre zdanie. I wyjdźmy tylko z nastroju pobożnych życzeń, a zdobądźmy się na stwierdzenie postulatu kategorycznego, bo tego wymaga nasze poczucie odpowiedzialności, tak nakazuje poszanowanie pewników wiedzy, gdy ją reprezentujemy.
Takie reformy można bowiem dyskutować po dziennikarsku, nawet z pożytkiem, wobec braku znajomości tej dziedziny ze strony ogółu. Lecz niepodobna po dziennikarsku konkretnie ich planować, tembardziej przeprowadzać.
Należy dać koniecznie czynnikom rzeczywiście kompetentnym postulaty zasadnicze i szczegółowe projekty prawodawcze gruntownie przygotować.
Niepodobna w reformach ustroju rolnego przyjąć takiej roboty powierzchownej, jaką zadowolił się nasz „rząd republiki ludowej” w prawodawstwie robotniczem, które przy ciasnocie swoich aspiracyi znosi podobną robotę „na kolanie”, nie mówiąc o dopuszczonej tutaj ze strony tej fałszywej demokracyi, rządzącej najzupełniej autokratycznie, uzurpacyi praw ciał przedstawicielskich, mających być dopiero zwołanemi.
Reformy w dziedzinie rolnej to zgoła co innego pod względem metody i środków, niż np. ubezpieczenia robotnika fabrycznego i cała dziedzina opieki społecznej, jak ją dotąd ciasno pojmowano.
Trzebaż bo nareszcie zdawać sobie sprawę z istoty polityki agrarnej, jest to dziedzina polityki gospodarczej, która najmniej znosi reform nagłych, o tendecyach radykalnych, bo one, jak wskazać musi zastraszający przykład Rosyi , podkopują na długo, rujnują budowę gospodarczą, a i wstrząsnąć mogą posadami państwa, bytu narodowego. Polityka agrarna musi z istoty swej nosić charakter najdoskonalej ewolucyjny, być niesłychanie umiejętnie stopniowana, jako że wiąże się z najgłębszymi pokładami ustroju społecznego i najodleglejszą tradycyą stosunków gospodarczych. To nie ten szablonowy dzisiaj grunt świeżych nawarstwień kwestyi robotniczej, jej bezbarwnego, mechanicznie – w ramach przemysłu kapitalistycznego – ujętego programu.
Gdy zaczynamy dzisiaj rozważać „naprawę ustroju rolnego”, to jakbyśmy mieli na myśli „Naprawę Rzeczypospolitej”. Trzeba się tem zadaniem głęboko przejąć. Jest to istotnie kapitalne zagadnienie, którego rozwiązanie zdolne niewątpliwie będzie wzmocnić fundamenty bytu naszego i przyszłości narodowej.
Ono tkwi u tych fundamentów.
To też, jeśli rozpoczynamy odbudowę bytu Polski, musimy też od samego początku podjąć pracę nad odnowieniem jej ustroju rolnego.
Jest to w tem rozumieniu zadanie jedno z najpilniejszych i pierwsze wśród innych równie pilnych.
Ale, gdy dziedzina spraw rolnych nie dopuszcza zmian szybkich – trzeba nam raz wyzwolić umysły z tego zamętu, jaki czynią ludowcy, podając za możliwe ulepszanie ustroju rolnego z dziś na jutro.
Jeśli przemawiam za tą zwłoką w wykonaniu, za dojrzalszem traktowaniem zasad, to oczywiście nic w imię „interesów obszarniczych”, o których obronę jednostronną niechętny memu stanowisku w sprawie rolnej niejeden z czytelników zapewne zechce mnie pomawiać.
Nie widzę, żeby zachodziła potrzeba „ratowania” większej własności w Polsce i podziwiam małoduszność tych, co już widzą uwiąd jej tradycyjnych bujnych i żywotnych ideałów i ustępstwami chcą zażegnać coś, z czego niezbyt sobie zdają sprawę.
Jednakowoż staję zdecydowanie w obronie większej własności, na którą składa się u nas przeważnie oświecone ziemiaństwo, tak ziemi polskiej potrzebne. W tej grupie znajdziemy w tej chwili przełomu w życiu polskiem dość poczucia polskiego obywatelstwa, aby, przy istotnej kompetencyi w sprawie rolnej, mówiła, gdy zachodzi tego potrzeba, i o swoich interesach z podniesionem czołem.
Byłby czas, aby choć przodujące ośrodki naszej opinii zdobyły się na wysiłek dostrzegania w „zagadnieniu większej własności”, jak je stawiam, czegoś więcej poza stanowym interesem, który w świadomości ziemiaństwa ledwie dostrzegalne posiada kontury. Ale przy powszechnej obojętności na to stosunki i krótkowidztwa sądów u nich, całkowitem ich wyobcowaniu z poważniejszej dyskusyi publicznej, albo upartem operowaniu obserwacyami wczorajszemi – gotowiśmy z powrotem wpędzić większą własność w stanowisku zarzucanej jej, z tradycji, ciasnoty pojęć.
Mam możność powołania się tutaj na nielada świadectwo. W książce Zdzisława Dębickiego, wydanej właśnie, znajdujemy naogół trafne uwagi o ziemiaństwie. Wytworny pisarz, a bystry i głęboki obserwator, stojący przytem niewątpliwie w sercu życia inteligencyi polskiej, posiada pogląd na jej stosunki bardzo miarodajny i typowy. Mówiąc o sferze inteligencyi ziemiańskiej, p. Dębicki stwierdza: „Wielka idea demokratyczna nie jest tam ani należycie rozumianą, ani właściwie ocenianą”. „Znaczna… większość.. żyje, pomimo rosnących dochodów… na stopniu kultury… epoki saskiej w dziedzinie umysłowej i duchowej. Świadczy o tem niesłychanie nikły udział intełigencyi wiejskiej w życiu kulturalnem miast i mała jej ofiarność na sprawy, związane z kulturą. Inteligencya miejska posiada pod tym względem zdecydowaną przewagę”. (Kropki oznaczają opuszczane, jako zbyteczne, ustępy cytaty).
Odpowiem na to ostatnie stwierdzeniem, jak niedostateczny udział bierze inteligencya miast w życiu kulturalnem wiejskiem. Czy też przedstawiciel intełigencyi miejskiej uważa, że kultura, a zwłaszcza kultura narodowa, jest genetycznie i organicznie związana z miastem i żadna inna kultura pozatem nie istnieje? Czy nie jest wprost winą ośrodków tak stężonych kultury nowoczesnej i gorączkowego życia intełigencyi, jak miasta, że nie starają się o poprawienie tych stosunków wiejskich, które mogłyby oddać nieporównanie więcej rzeczy wartościowych kulturze miast, niż od niej biorą, a z uwagi na interesy ludowe zasługują na najbaczniejszą uwagę ze strony czującego obywatela patryoty. Czy nie jest też rzeczą dziwną, ale i poruszającą — ten spokój chłodnej analizy, która z ust inteligenta współczesnego wyprowadza stwierdzenie – na szczęście nie w całej swojej grozie prawdziwe – że lud wiejski jest jeszcze „bryłą nieruszoną” (str. 189). Gdyby tak być miało, choć lud nasz jest niesłychanie zacofany oczywiście, to czy nie jest tego powodem, że, aby trafić do „elity kierowniczej narodu” (str. 190) – ten lud musi wędrować do miasta? Czy współczesna inteligenecya polska, inteligencya miejska zatem przedewszystkiem, nie ponosi świadomej winy za to, że lud jest od niej tak daleki, bo się odeń sama oddaliła i nie umie dzisiaj wrócić do „maluczkich”, o których już jeno z tonem naturalnej mówi wyższości? Czy nie jest nieco zbyt śmiałe żądanie, by lud „podążał” za nami, gdy my zerwaliśmy sami nici łączące, odsądzamy się od wsi coraz dalej, coraz groźniej grzeszymy nieznajomością jej stosunków.
Będzie coraz gorzej, gdy „elity kierowniczej narodu” wytrwale będziemy poszukiwali jeno w miastach.
Można i wypada niewątpliwie dzwonić na alarm z powodu pewnego niedorozwoju inteligcncyi wiejskiej w zakresie umysłowym i społecznym w stosunku do dzisiejszych przesadnych, bądź nietrafnych wymagań epoki, lecz stanowczo można i należy też stwierdzić faktyczny kryzys inteligencyi miejskiej, która obok przerostu zainteresowań intelektualnych i jednostronnej kultury społecznej — popada w widoczne braki momentu społeczno-narodowego i osłabienie tak wybitnie zdrowych zawsze tylko na wsi pobudek moralnych.
Co do ofiarności na sprawy, związane z kulturą, to nie można mówić o przewadze w tym względzie inteligencyi miejskiej. Przy dzisiejszym układzie życia społeczno-gospodarczego inteligencya miejska ma pracę umysłową około budowy kultury bardzo ułatwioną, ale upośledzona w tym względzie tak dotkliwie inteligencya wiejska, a zwłaszcza omawiana przez autora inteligencya ziemiańska, co do udziału materjalnego w ofiarach na dzieła kultury bynajmniej nie stoi na ostatniem miejscu i ma w tym względzie dobrą tradycję, nie zasychającą do ostatnich dni, które przeżywamy.
Szanowny Autor w ten sposób formułuje stosunek większej własności do reformy agrarnej, kiedy mówi (str. 154): „więcej tam jest żywiołów, które chciałyby ją opóźnić, utrzymując stan obecny jak najdłużej, aniżeli żywiołów, które zagadnieniu temu śmiało patrzą w oczy i wychodzą mu naprzeciw. Jest to świadome czy nieświadome przeciąganie struny, która prędzej czy później pęknąć musi i, kto wie, czy nie pęknie « skutek tego na większą szkodę stanu ziemiańskiego”. To jest w części prawdziwe. Przytoczę dla przeciwwagi i oryentacyi właściwej bardzo kompetentne zdanie dyrektora Banku Ziemskiego w Poznaniu, p. Zygmunta Rychłowskiego, zawarte w wygłoszonym tam jego referacie. „O osadnictwie w Polsce”, w listopadzie 1918 r. Wyliczywszy, że we wszystkich 3-ch zaborach, nie uwzględniając kresów wschodnich Rzeczypospolitej, mamy w obecnej chwili do rozporządzenia 650,000 hektarów, z których można utworzyć 50.000 samodzielnych jednostek gospodarczych włościańskich, i przytoczywszy dla porównania, że pruska komisya kolonizacyjna z wytężeniem środków państwowych i sil technicznych, o których uruchomieniu bezzwłocznem my marzyć nie możemy, pracowała 30 lat nad utworzeniem mniej więcej połowy tej liczby osad, referent mówi: „Jeżeli sytuacya w Polsce stosowania prawnych środków przymusowych wobec większej własności w interesie osadnictwa obecnie absolutnie nie wymaga, to nie zaleca się też kreować bez koniecznej potrzeby odnośnych ustaw już teraz – źe tak powiem – na przypadek, że ewentualnie w dalekiej przyszłości koniecznemi okazać się mogą. Bowiem doświadczenie uczy, że ustawy tego rodzaju, wnosząc z natury rzeczy niepewność i niepokój, obniżają kredyt agrarny, osłabiają inicyatywę, hamują postęp i rozwój na szkodę niepowetowaną a nieobliczalną nietylko dotkniętych jednostek, Iecz całego społeczeństwa”.
Mamy zresztą niezachwiane przekonanie, iż interesów ludu wiejskiego, w projektach zamierzonych reform rolnych, ziemiaństwo oświecone będzie broniło dzisiaj najniewątpliwiej szczerze, a umiejętniej równie niewątpliwie od tych wszystkich, którzy się za rzeczników urzędowych tych interesów podają, a których wbrew oczywistości interesu narodowego, zmierzającego w przeciwnym kierunku — tak biernie przywykliśmy w tej roli przyjmować.
W końcu, nasza ludność wiejska jest najzupełniej przygotowana do decyzyi samodzielnej w tych sprawach, na których się rozumie nierównie lepiej od nieproszonych swych przedstawicieli miejskich, zwłaszcza socyalistów, którzy przecie stosunków wiejskich nigdy nic potrafili realnie oceniać.
To też uruchomienie poważnych prac sejmu, w którym ta ludność miałaby dostateczną reprezentancyę z własnego środowiska, a równocześnie przyśpieszenie odnośnych prac w mieszanych komisjach ziemskich miejscowych – o wiele więcej rokuje widoków od pustych debatów i niefortunnych rezolucyi „programowych” po gabinetach grupek partyjnych warszawskich czy krakowskich.
Jan Lutosławski
Jan Lutosławski jeden z czterech synów Franciszka Dionizego i Pauliny ze Szczygielskich (starszy brat Józefa) urodził się w Drozdowie 27 stycznia 1875 roku. Podobnie jak jego bracia po spędzonym w domu rodzinnym dzieciństwie ukończył szkołę średnią i podjął studia uniwersyteckie, które rozpoczął na uniwersytecie Dorpackim. ( Dorpat – obecnie Tartu – leży w południowo‑wschodniej części Estonii, nad rzeką Emą.) Uniwersytet ten był głównym miejscem studiów Polaków z zaboru rosyjskiego, zarówno ze względu na przychylne Polakom stanowisko władz uczelni, jak i na opinię o jego wysokim poziomie kształcenia.
Studia rolnicze w stopniu doktora ukończył na uniwersytecie w Halle po czym na krótko powrócił do Drozdowa z którego przeniósł się do własnego majątku – Pączkowizny (dzisiejsze Czaplice).
W 1909 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie został zatrudniony jako redaktor Gazety Rolniczej aby po kilku latach zostać jej redaktorem naczelnym.
Po wybuchu pierwszej wojny światowej, w 1914 roku, jak wielu Polaków, wyjechał do Rosji, gdzie w Moskwie prowadził polską szkołę średnią. Po powrocie do kraju został ponownie redaktorem naczelnym Gazety Rolniczej, którą kierował do roku 1939. Tygodnik ten zapoznając czytelników z osiągnięciami światowego rolnictwa, omawiał
technikę i produkcję rolniczą, a także stawał w obronie interesów gospodarczych ziemian, a jego redaktor naczelny, Jan Lutosławski, współpracował ponadto z wydawcami różnych zeszytów naukowych i wydawnictw specjalnych.
Przez cały okres okupacji mieszkał w Warszawie. W 1942 roku w Oświęcimiu zginął jego jedyny syn – Szczęsny Bohdan. W Powstaniu Warszawskim stracił cały majątek i wszystkich najbliższych. Po zakończeniu wojny zamieszkał z żoną w Poznaniu, gdzie nawiązał kontakt z Poznańskim Towarzystwem Przyjaciół Nauk i Instytutem Zachodnim.
Owdowiały, przeniósł się do Krakowa. Współpracował tam z Polską Akademią Umiejętności badając fizjografię ( geologię, geomorfologię, sieć rzeczną, klimat, gleby, roślinność i świat zwierzęcy) Ziem Odzyskanych. Opracował projekt zagospodarowania tych Ziem, ale od jego realizacji został odsunięty.
Zmarł w grudniu 1950 roku i spoczął w rodzinnym grobowcu Lutosławskich w Drozdowie.
Redakcja serwisu