Wacław Filochowski.
Cymbał glorji
C zerwono-zloty, lecz już dostatecznie wyrudziały i zakurzony ogrom Filharmonji z łatwością wchłania wsączające się strumyki ldzi. Woźni w spłowiałej purpurze zajęci są sprzedawaniem programów.
Jeden z tych panów wciska mi do ręki szarą kartkę papieru, z klasyczną obojętnością przyjmując mój gest
z jedną marką naddatku. Z programu koncertu przede wszystkiem się dowiaduję, że mam kupić proszku do przesypywania niemowląt, że powinienem sprzedać swe kosztowności i kwity lombardowe gdzieś na Marszałkowskiej, że futro mogę przerobić w jakiejś uczciwej firmie (.,tanio, bo w podwórzu”), nagniotki radykalnie wyleczyć „Ociskolem”, a po załatwieniu tych wszystkich czynności i wysłuchaniu koncertu spożyć wieczerzę w pewnej restauracji, „z obficie zaopatrzonym bufetem i grzeczną obsługą”.
Dzwonki, stroje, barwne fryzury malowniczo podmalowanych dam, połyskliwe czaszki łysych panów, za-
pachy perfum, niepokojący szelest jedwabiów. Z każdą chwilą strumień ludzi wzbiera i brzęknie. Wyjątkowo silny potok dopiero po rozpoczęciu koncertu zawarczy pod zamkniętemi drzwiami, zapieni się ze złości i zasyczy.
Dzwonki, gwar, rewja w przejściach, spojrzenia. Są już wszyscy, oprócz tych, co się spóźnili, oraz, naturalnie, tych, którzy całkiem nie przyjdą. W pierwszych rzędach krzeseł stoją tyłem do estrady sprawozdawcy muzyczni. W jutrzejszych dziennikach dadzą zgrzytliwy koncert recenzji. Jeden
z nich zakrztusi się gorącą falą entuzjazmu, drugiemu Śliwiński wyrządzi po raz pierwszy bolesny zawód, dla trzeciego Śliwiński najwidoczniej był nieusposobiony do gry, czwarty zapieje donośnie, że
znakomity artysta przeskoczył siebie samego i jego. krytyka, oczekiwania. Jeszcze dzwonki, rozmowy, odszukiwania miejsc.
Wreszcie gdzieniegdzie strzelają oklaski i natychmiast stygną.
– Aaaa…
To na estradzie zjawia się woźny uroczyście podnosi szerokie plecy oraz górną szczękę fortepianu.
– To jeszcze nie Śliwiński – siedzącą obok mnie wspaniale utlenioną blondynę objaśnia młodzian
z rozporkiem na upomadowanej głowie. Na sali tętni lekki niepokój. Jeszcze gdzieś jakieś
dzwonki, jakieś pomruki rzeki spóźnionych (w tolerancyjnej Polsce rozwój stosunków uszanował tradycję, spóźnianie się zaliczającą do objawów dobrego tonu). Rozgorączkowane spojrzenia skaczą po estradzie, gdzie czarny smok z rozdziawioną paszczą i pyszny taboret oczekują na przybycie mistrza. U stóp połyskującego setką srebrzystych rur organu, otoczony zbitą z tropu gromadą pustych pulpitów dąsa się obdarty, podrapany fortepian kinowy (największa sala koncertowa w Polsce żyje z widowisk filmowych) i szeptem rozmawia
z trąbą oraz z typowym, okrągłym, żądnym rozgłosu, wrażliwym na dotknięcie cymbałem. Trzy basetle ruchem „tragicznym oparły się twarzami o zimną ścianę i, pokazując jędrne tyły swych gorsetowych figur, płaczą ze wstydu nad swą kurzem tylko przykrytą nagością. (Dobre, co? Wiele toby kosztował teraz pokrowiec choćby tylko na jeden kontrabas!). Nad estradą, z medaljon6w patrzą na salę twarze naszych Wielkich i szereg pustych jeszcze otoków, tęsknie wypełnianych przez wyobraźnię kandydatów do nieśmiertelności.
– Ecee!
W różnych strefach wielkiej sali zatrzeszczały gniazda oklasków. Dość rzadkie, gdyż publiczność, zawstydzona przedwczesną owacją dla woźnego, bojąc się powtórzenia kompromitacji, zajmuje stanowisko wyczekujące. A właśnie na estradę gibkim, sprężynowym krokiem studenta wbiegł wyfraczony, wygorsowany. czarnobiały Śliwiński. Mistrz na wszystkie strony kłania się elastycznie,
z pod czarnych wąsików szczerząc zęby w uprzejmym uśmiechu. Siada. Pobiegły palce po klawiaturze, trysnął bukiet cichych, próbnych akordów. Nosy opadają w programy.
– Brahms. Czemu on tak cicho gra?
– Brahms! Pamięta pan? Tak, to Brahms! Przepadam za Brahmsem! – zapala się blondyna i twarz swą
układa w wyraz ekstazy.
– Zdaje się, że on tylko próbuje tonu…
Pianista na coś czeka. Oczy jego patrzą w drzwi,w których szumi i przelewa się powódź spóźnionych. Nie widzą tego spojrzenia woźni, pochłonięci sprzedażą programów.
– Ciii…
Wreszcie szerokie odrzwia się zamykają. Wali w nie z sykliwym bulgotem szturm tych, którzy Brahmsa
już nie usłyszą.
Rękawki fraka poprawione, para lakierków kokietuje
pedały, ręce kładą się na dolnej szczęce bechstei11a.
– Ciii…
W ciszy przejmującej – dzwon! Nie, tysiąc dzwonów, dzwonków i dzwoneczków. Oto spójrz. Nie gwiazdy mrugają, to na czarnej łące nocnego nieba drżą roje chińskich dzwoneczków. To nie księżyc wychyla się
z za posrebrzanego boru, to wielki dzwon pobudką mocną woła. Ho ho ho! Co za noc! Ptaki nie śpią, ska-
czą na gałązkach drzew rozweselonych i do tańca sobie śpiewają. Na zimnej łące mgły w korowód się usta
wiły i tańczą. I kwiaty kołyszą się w wesoły, hulaszczy rytm ogromnego święta.
Całą piersią chce się krzyczeć w tę noc taneczną! Porwać za ręce dziewczynę, której kędzierzawa czarna
główka przede mną aż drży z wruszenia i puścić się w odmęt ruchu, w młyniec powietrzny, rozhulany, zdziczały! Nawet pajac blaszany w pokoju mego malca zerwał się ze sznurka, zbudził chłopca, za rece go złapał – i oto na rozdokazywanej łące skaczą z krzykiem i świstem, tańczą swoją radość oszalałą. Nawet wiedźma w podartej kiecce odrzuciła precz wystrzępioną miotłę, za łeb rozczochrany się ujęła pazurami burych łap i, hukając ochryple, hasa, hasa!
…
– O hej! Dziwny bal! Dziwna, pijana noc!
Dłonie mistrza fruwają po klawjaturze. Rojowisko oczu bada tę twarz, liczy srebrne włosy
w czuprynie, zagląda do kieszeni, studjuje spodnie, waży złoto spinek, ocenia wartość lakierków. Więc jest cisza i zasłuchanie.
Dopiero po pewnym czasie budzi się na sali życie, świadome swych praw i obowiązków. Brahms podnieca, porywa, elektryzuje. Obok mnie rozlega się zdławiony, gorący śmiech.
– Panie Janku, moja noga nie jest pedałem, a ja nie jestem fortepianem…
– Panno Lolu. chciałbym mechanicznie wygrać, jak na Angelusie, swe uczucie…
– Tiens! Najwpierw zagrać trzeba Veni Creator i marsza weselnego, a później dopiero mechanika stosowana…
Ten półgłos stapia się w brzęczeniu, niby rój much unoszącem się pod plafonem.
– Co on gra?.. Brahms… Czy to ten kapitan Brahms?.. Jakto: kapitan?… No, ten
z powieści: „Dzieci kapitana Brahmsa?..” Chyba Granta?… Ah, tak, istotnie. Zatem on gra Granta?.. Za funt sto sześćdziesiąt?
Gdzie kochana pani kupiła?… Paniusiu droga. zamykam, nie pomaga. Dla złodzieja zamki nie istnieją… Rozwodzi się?.. Mereżki dostałam od ciotki, a batyst od papy…Przepis? Bardzo prosty: sadze, terpentyna i łój kozi, obowiązkowo kozi… Czemu ten idjota tak ci się przygląda?… Adasiu, proszę cię. nie rób awantur… Kiedy sam widziałem twój uśmiech. Szczerz zęby, szczerz, niech wie, że sztuczne… Zosiu, przypatrz się jego grze, łatwiej ci będzie nauczyć się pisać na maszynie…
Artysta oderwał ręce od klawjatury. Dalekonośny grzmot oklasków. Do sali wrywa się falanga sp6źnionych.
Śliwiński znów wyciągnął ręce ku fortepianowi. Poruszenie, szmer syczący badanych programów.
– Beethoven…
– Ah, Beethoven! Ogromny, majestatyczny, kolosalny Beethoven! Podobno cierpiał poważnie na głowę..
Brahms jest znacznie milszy… Czy jest co jego na gramofon?.. Pani zna ten kuplet: „Wina, śpiewu i wesela, .czemu łka mi wiolonczela? Grzela, wódki! Wina, Grzela!…” Panie Jerzy, ludzie patrzą, niech pan da spok6j.. Ja chciałem tylko zobaczyć, czy to jest jedwab… fi! Ty zawsze musisz wystąpić z czkawką
w najniewłaściwszym czasie!… Co? Ona tańczy? Czyż można z dychawicą tańczyć?…
…A Beethoven, jakby nie zważając na ten pomruk życia, opowiadał komuś swoje dzieje. Zastanawiał się
nad czemś, wątpił, groził, buntował się. Opowiadał… Komu? Czy tej kędzierzawej dziewczynie, której zachwyconą, czy też wylękłą twarz, w pół do mnie odwróconą widzę w tłumie przytomnych głów? Ty, wielki, wchodzisz może teraz na swoją Synai i rozmawiasz z ukrytym w wieczności Bogiem. Echa tej rozmowy toczą się w chmurach orkanem kosmicznym, zaraz zatopią lądy, zagadają podziemną mową wulkanów, postrącają gwiazdy, zamęt do wspaniałej maszynerji wszechświata wniosą.
Nie mów nam też o ciszy, która się często w tobie zjawia, a która daje przeczucie pustki, jaka poprzedzał
wielkie dzieło stworzenia. Nie pokazuj nam głębi, do których schodzisz, nie śpiewaj o szczytach, wśród których błądzisz.
A może, oświetlając sobie drogę wybuchami ducha (aniołowie, widząc zuchwały marsz twój, gwiazdy wokół ciebie pogasili), przedostałeś się w ciemni przez otchłanie, dotarłeś do tronu Pana i chcesz oczy Nań swe podnieść? Szalony! Pycha cię rozsadza! Wielki! Czemu nie giniesz w tych regjonach, dla których my tutaj imienia nawet znaleźć nie umiemy? Tysiąc trąb anielskich i gromów chce zgłuszyć twój głos-i nie może. Miljon błyskawic usiłuje zgasić blask twych źrenic-bezskutecznie. Cokolwiek tam mówisz, nie chcemy wiedzieć o tem w tej zrudziałej, zakurzonej sali. Spójrz na nieruchomą
głowę dziewczęcą, ogłuszoną dziejami twego pochodu międzygwiezdnego. Może modli się, może błaga
o ciszę, lecz nie tę. w której odzywa się śmierć, lecz ciszę .uśmiechniętej nocy lipcowej.
– Przepraszam pana, która godzina?
Widzę rozporek na nachylonej ku mnie uprzejmie głowie młodziana i oczy przytomne, choć znużone.
– Dziewiąta…
– Dopiero? Jak to czas wolno płynie…
Znów klaskanina braw. Jeszcze jedna fala spóźnionych rwie do sali. Przerwa. Spacer
w przejściach. Część publiczności spływa już na dół do szatni. Dzwonki. Coraz wyraźniejsze, w mankiet chowane ziewanie. I tęsknota za końcem koncertu. Jakiś pan samotny, wyczytawszy
w programie, że Śliwiński grać będzie wszystkie preludja Chopina, z widocznym niepokojem zasięga informacji u biletera, wiele Chopin napisał preludjów. Znów cisza. I Śliwiński.
I Chopin.
– Ah, Chopin! Nieporównany, mądry, roztęskniony!..
Dziękuję za smutki, mam ich dosyć w domu… Po sześćset marek? Przecież jeszcze wczoraj…
A ja do niego panie, z jednej rury bęc, a kot, szelma, w nogi… Prędzej czy później, taka choroba rzuci się na mózg… Bim-Bom?
Świetny, doskonały! Do tego jedyny, prawdziwy polski błazen! Jaki rozgłos zagranicą!…
A więc trzymam tatę za słowo… Dobrze, dziecko, byle nie za guzik, bo możesz oberwać…
…. Komu się zwierzasz, Chopinie? Wszak na rżyska spłowiałe, czarną mgłą nocy przykryte, wyszedłeś sam jeden i tylko ty jeden nie śmierć, lecz życieś tam odkrył. Stąpasz miedzą rozmiękłą i uśmiechem swym witasz oszalałe z zimna i strachu wierzby. Teraz znów z wdziękiem ogromnym, ty, którego histerja wiekir ochrzciła imieniem. Anioła Smętu i tylko beznadziejność w tobie widziała, w alei grabowej bawisz się wspomnieniami minionych dni i zabaw pacholęcych. Tyś przeć tylko na ogromnej harfie listopadu potrafił wydzwonić niepokojące pieśni niedawno umarłej, pachnącej dzikiem winem jesieni. Tyś tylko jeden w szarudze i słocie, szumiącej za oknami, odkrył zapowiedź ukrytej gdzieś jeszcze przyszłej wiosny.
Dla kogo te echa, z pól i sadów polskich zebrane, w pieśni splotłeś? Czyż dla tej dziewczyny, której usta uśmiechają się do twych widzeń? Jejże się przyglądasz, poeto duszy polskiej, i czekasz, aż
w mgłach spojrzeń djament się skropli i światłem łzy młodej tryśnie?
– Przepraszam najmocniej, która godzina?
Znów pod samym nosem zapachniały mi brylantyną lśniące włosy uprzejmego młodzieńca.
Nareszcie! Koniec! Sala z niewyslowionym zapałem go wita. Jak brata po powrocie
z wojny. Jak lekarza w chorobie. Jak kres przedługiej ceremonji. Oklaski, oklaski. Szał zachwytu.
– Nadzwyczajnie! Śliwiński! Braaawo!
Szybko wrzątek ludzki, warcząc i hucząc, wylewa się z sali kanałami schodów do swych palt i futer.
– On zawsze jest taki! Oh, jak on rozumie Chopina!… A ja za to straciłem pięć kilo na wadze.,. Tak,
tak, on jest zatruty kwasem moczowym. Powinien pić jod, jod, a latem jechać do Truskawca… Kaziu, trzymaj mocno lornetkę… Adasiu, nie waż się, błagam cię… Nie mogę, on najwidoczniej posłał ci całusa… Nie, proszę panią, nigdzie nie pójdziemy. W domu mamy ser, jaja śmietankę…
Mrok spadł na pustą salę ze zgaszonych pająków.
Gdzieś w próżni ziewnięcie woźnego zbudziło chór odgłosów.
Z kolei zawrzało życie na estradzie. Zgrabny i cienki klarnet, z próżnującego zespołu kinowego,
w przystępie dobrego humoru uszczypnął waltornię w szeroki otwór, a wzdęty puzon skarżył się na astmę. Zachichotały pulpity, stęknął fałszywie rozstrojony obdartus-fortepian, zaszumiały na sali sztywne bataljony krzeseł.
– Zęby mię bolą
– skarżył się zmęczony bechstein.
– A!e musisz przyznać, że grałem dziś jak nigdy.
Pyszny taboret pogardliwie spojrzał fortepianowi
w paszczę.
Grałem! kto grał? Ja i kolega Śliwinski.
– Ty?
– Śliwiński na mnie siedział. Byłem dalszym ciągiem jego jaźni. Jeszcze jestem ciepły od natchnienia.
– Siedzenia! – poprawił zgryźliwie urażony bechstein.
Koledzy! Towarzysze! – krzyknęło jakieś zapaczywe krzesełko.
– Wznieśmy okrzyk?: niech żyje siedzenie, nie tylko jako najwrażliwsza część człowieka, ale jako rzeczywiście najważniejsza jego czynność, w której my tak wybitny bierzemy udział.
– Słusznie
– Schlebiał sali obdarty fortepian kinowy na złość znienawidzonemu bechsteinowi.
– Co racja, to racja. Wy jesteście opoką Filharmonji – przynosicie dochód. A bechstein, Śliwiński… Przecież Śliwiński pożera to, co wy, koledzy, zarobicie. Zresztą niech kolega cymbał powie. On, który tak zna się na wszystkiem.
– Tak, tak!
– zawolaly krzesełka. – Niech powie! Czekamy! Prosimy!
– Cymbał nie ma głosu! – protestował konkurent gong.
Cymbałowi krew uderzyła do głowy. Chciał wydobyć z siebie ton grzmiący – i nie mógł. Nadymał się
– nic z tego. A cisza czekała w skupieniu na jego mowę.
Chwila była nader krytyczna.
– Mój kochany-szepnął do chudego fletu.
– Zdziel mię w bok jaknajmocniej. Zdziel, gdyż inaczej będę niemy przepadnę, przepadnę z kretesem…
Czekamy! Czekamy! – wołały pulpity, krzesła j trąby.
Cicho tam! – rozległ się nagle zły głos.
To na estradę wszedł zmęczony woźny. Ruchem rozdraźnionym przewrócił taboret mistrza, zamknął plecy i szczęki bechsteina i świadomie, czy też niechcący, kopnął wzdęte cielsko cymbału tak silnie, że jędrny grzmot rozsypał się po kątach i pod sufitem w tysiącznych echach, aż w fortepianach zajęczały struny, niewiadomo: z zachwytu czy strachu.
– Ach!-krzyknęła nagle basetla, kochanka cymbalowa i zemdlała z wrażenia.
A rozdęta glorją swego dzieła pokraka, oślą skórą ()bita, z dumą mocarza spojrzała na zastygłe hufy swych wielbicieli i przyjaciół.
Woźny zeskoczył z estrady, zapalił papierosa i splunął na smugi śmieci, jakiemi człowiek od wieków swój
pochód znaczy.
Informacja o autorze i wykaz opublikowanych utworów jest TUTAJ
Materiał pobrano z Podkarpackiej Biblioteki Cyfrowej.