Jak u większości ludzi starych, przychodzi taki czas, gdy w sposób niemal natrętny wspomina się lata, które minęły. Tak się złożyło, że ten okres mojego życia, zwłaszcza dzieciństwo, przypadł na apokalipsę wojny światowej. Były to czasy niezwykłe i dlatego chcę przekazać wszystko to, co widziałem i przeżyłem jako dziecko, a czego dzieci nigdy nie powinny doświadczać.
Początkowo chciałem opisać tylko dzieciństwo, potem w miarę pisania pojawiła się chęć utrwalenia mojej młodości. Opisuję je głównie dla siebie, ale może kiedyś zaciekawi to moje wnuki, a może i kogoś innego.”
Tadeusz Rawa.
Po wojnie
Jakoś zupełnie niepostrzeżenie doszło do mnie, że Niemcy skapitulowali, gdyż działo się to gdzieś daleko, wokół mnie było już dawno po wojnie. Tak więc skończyła się ta straszna wojna i skończyło się moje dzieciństwo, a zaczęła młodość.
Po powrocie ojca nie mogłem się nim nacieszyć. Z mamą opowiadaliśmy mu nasze przeżycia po wyjeździe z Poznania na początku wojny, a on opowiadał nam o swoich losach. W 1939 roku jego jednostka wojskowa posuwała się na wschód. Został zagarnięty przez Rosjan na rynku w jakimś małym miasteczku niedaleko Łucka (zapomniałem nazwy). Był w mundurze, w samochodzie osobowym razem z kierowcą. Sowieci kazali im stanąć z boku i czekać. Ponieważ to czekanie przedłużało się, ojciec postanowił, że zdejmą czapki wojskowe i powoli spróbują wyjechać. Na rynku panował niesamowity bałagan. W momencie, gdy samochód ruszył, podeszło kilku Rosjan, ale ojciec „zrugał” ich po rusku, a oni nie śmieli już sprawdzać, kim jest i tym sposobem powoli wyjechali z miasteczka. Posuwali się na zachód. Po wkroczeniu do Polski Rosjan praktycznie przestał istnieć front niemiecko-polski. Niemcy zgodnie z porozumieniem Ribbentrop-Mołotow zaczęli częściowo się wycofywać z zajętych wcześniej terenów, Rosjanie wolno posuwali się na zachód i tym sposobem powstała chwilowa strefa niczyja, po której powoli wędrował ojciec. Udało się im dotrzeć gdzieś na wioskę na Mazowszu, gdzie mieszkała rodzina kierowcy. Tam porzucili samochód, pozbyli się mundurów i ojciec już jako cywil przedostał się do Warszawy. Poszedł do swojego brata, wujka Stefana. Ten obawiał się, ze względu na pacjentów, przechować go u siebie. Wynajął więc jakiś pokój na mieście. Jednak po kilku tygodniach ktoś go tam wyśledził i doniósł Niemcom. Pewnego dnia zastukał, do drzwi oficer niemiecki z dwoma żołnierzami. Wydało się, że jest polskim oficerem i tym sposobem trafił do oflagu w Lubece. Był to międzynarodowy obóz jeniecki.
Już wiele lat po wojnie dowiedzieliśmy się, że brat ojca, Stanisław Rawa, komendant stanicy KOP Basznie Małe na granicy w okolicy Wilna, miał mniej szczęścia. Został przez Sowietów ranny i wzięty do niewoli. Zamordowany został w Miednoje, a jego nazwisko figuruje na Liście Katyńskiej.
Również ciekawe były losy wujka Wacka Wejrocha. Jak wcześniej wspominałem, w grudniu 1939 roku uwierzył Rosjanom, że będzie mógł przedostać się na zachód do niemieckiej strefy okupacyjnej. Jednak wbrew zapewnieniom został wraz z żoną i teściową wywieziony z dworca kolejowego w Łomży do obozu pracy w Archangielsku. Tam pracował przy wyrębie lasów i jako tragarz w porcie. Wyładowywał między innymi różne towary amerykańskiej wojskowej pomocy dla Związku Radzieckiego. Opisywał ciężkie warunki obozowe. Cierpieli głód i źle znosili silne mrozy. Ponieważ po pracy w porcie byli rewidowani, starali się wynosić różne produkty żywnościowe w butach. Było to na przykład ziarno czy słonina z ładowanych skór wieprzowych, z których wycinali płaty w rodzaju wkładek do gumowych butów. Tych ciężkich warunków nie przeżyła jego teściowa, pani Trzebska; została pochowana w obcej ziemi. Wujkowi Wackowi udało się zgłosić do tworzonego na terenie ZSRR Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Berlinga, gdyż nie zdążył do wojska Andersa. Zataił, że jest inżynierem, i jako wykwalifikowany piekarz został mianowany dowódcą piekarni dywizyjnej. Przeszedł cały szlak bojowy aż do Berlina. Uratowała się również z tym wojskiem jego żona, ciocia Jadwiga. Po przejściu do cywila wujek Wacek wrócił do zawodu inżyniera, między innymi budował most w Tczewie.
W końcu maja 1945 r. ciotka Wanda i Lilka ze Staśkiem przenieśli się z Pociejewa do domu Wejrochów przy ulicy Krótkiej. Dom ten, jak wspomniałem wcześniej, został zburzony w czasie działań wojennych w 1939 roku. Rosjanie odbudowali go w szybkim tempie i przeznaczyli dla rodzin oficerów radzieckich. Po ucieczce Rosjan w 1941 roku zamieszkały w nim rodziny oficerów niemieckich. W czasie ostrzeliwania i bombardowania Łomży w 1944 roku, poza niewielkimi szkodami, jakie wyrządziła jedna niewielka bomba, budynek pozostał nietknięty. Tylko w jednym miejscu była dziura w dachu oraz naruszony został fragment konstrukcji strychu. Obecnie dom powrócił znowu do rodziny Wejrochów. Ciotki zajęły w nim czteropokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Wujek Tadek Wejroch z rodziną też zamieszkał w tym domu i też ‘na drugim piętrze, ale z wejściem z innej klatki schodowej. Natomiast drugi dom Wejrochów razem z piekarnią uległ całkowitemu zniszczeniu. W domu na Pociejewie pozostała nasza rodzina, to jest mama, tata, Zbyszek i ja.
Dopiero wiosną 1945 roku moja koza urodziła pięknego, białego koźlaczka i dopiero teraz mieliśmy swoje własne mleko. Przyszłość rysowała się bardzo pomyślnie: Zbyszek kończył w Łomży liceum, ja w ciągu trzech miesięcy nauki w 1945 roku przerobiłem program klasy IV, a w następnym roku szkolnym, już w trybie normalnym, miałem pójść do klasy V, zresztą i tak o jeden rok byłem spóźniony.
Niedługo po powrocie ojca z niewoli, chyba w końcu maja, lub w początku czerwca, ojciec został mianowany burmistrzem Łomży. Pamiętam, że byłem z tego bardzo dumny. Towarzyszyłem mu w wizytowaniu różnych obiektów należących do miasta. Środkiem lokomocji była bryczka zaprzężona w dwa konie. W ten sposób poznałem rzeźnię miejską, jakieś magazyny na przedmieściach oraz sady owocowe w Mątwicy. Ojciec piastował to stanowisko krótko, zaledwie dwa lub trzy miesiące, gdyż w końcu września jako przedwojenny oficer zawodowy otrzymał powołanie do służby wojskowej.
A nasi sąsiedzi, no cóż, z chwilą, gdy dowiedzieli się, że ojciec został burmistrzem, stali się mili, układni, jakby zupełnie nie ci sami. Czyżby obawiali się z naszej strony zemsty?
Teraz, gdy opisuję naszych sąsiadów i wydarzenia z ciocią Marysią, zastanawiam się, dlaczego we wcześniejszej wersji moich wspomnień pominąłem te fragmenty. Nie chciałem pisać źle o sąsiadach. Obecnie doszedłem do wniosku, że są to przecież moje wspomnienia i pomijanie pewnych problemów byłoby zafałszowaniem minionego czasu.
Już po latach, studiując różne dokumenty i książki dotyczące dziejów Łomży, starałem się odnaleźć informacje na temat wszystkich powojennych burmistrzów. Wymienione są różne nazwiska, ale niestety, o ojcu nie ma żadnej wzmianki. Zacząłem więc już wątpić w swoją pamięć, gdy niedawno, w 2006 r. wszedłem w posiadanie oryginału pisma z 7 września 1945 roku. Jest to dokument pisany na maszynie, angaż Ob. Marii Pieńkowskiej (ciotki Lilki) na stanowisko buchalterio w Zarządzie Miejskim w Łomży od dnia 8 września 1945 roku. U dołu dokumentu widnieje napis: „Burmistrz miasta Łomży”, i tak dobrze mi znany podpis mojego ojca. Na dokumencie nie ma żadnej pieczęci, prawdopodobnie jeszcze wtedy takiej nie mieli. Ciotka Lilka rzeczywiście przez długie lata, do śmierci w 1963 roku pracowała w magistracie. Dokument ten rozwiał moje wątpliwości.
W tej sytuacji, gdy ojciec wyjechał z Łomży, nie było dalszego sensu, abyśmy z mamą mieszkali na Pociejewie, zwłaszcza, że ciotki zajmowały duże mieszkanie na Krótkiej. Moją kozę wraz z jej koźlątkiem trzeba było sprzedać. Staraliśmy się z mamą oddać ją w dobre ręce. Ja żegnając się z nią miałem łzy w oczach, koza oglądała się za mną i smętnie meczała. Do kozy tej przyzwyczaiłem się jak do psa, przeszła ze mną cały trudny okres wygnania i tułaczki po wsiach, wielokrotnie mało brakowało, aby została zjedzona, a teraz musiałem się jej pozbyć. Po kilku miesiącach jeszcze tylko jeden raz widziałem ją z daleka, a gdy zawołałem: Baśka! Podniosła łeb i zaczęła rozpaczliwie meczeć. Nie podchodziłem już jednak do niej.
Znowu mieszkaliśmy wszyscy razem, ale nastały ciężkie czasy. Były duże braki w aprowizacji, brakowało ubrań i obuwia. I wtedy odezwała się rodzina Stronkiesów, u których byliśmy przed wojną w Pęzie na letnisku. Zdążyli się ewakuować z Niemcami w 1939 roku wiedząc, że Rosjanie dobraliby się im do skóry. Część ich rodziny zamieszkała w RFN, część wyemigrowała do USA i teraz zaczęli przysyłać nam paczki. Było to bardzo wzruszające i jakże nam potrzebne. Wkrótce potem zaczęto rozdawać ludności paczki pomocy amerykańskiej UNRRA. W paczkach tych były różne smakołyki niewidziane od wielu lat: chałwa, czekolady, parówki w konserwach itp. Zwłaszcza wspaniały był gulasz mięsny. Na puszkach tych widniał napis „Horse meat”. Smakował on wszystkim, ale gdy pewnego dnia ktoś powiedział ciotce Wandzi, że jest to gulasz z końskiego mięsa, nie mogła przełknąć więcej ani kęsa, co bardzo nas bawiło. Pomocne były również paczki z ubraniem. Pamiętam, że dostałem wówczas po raz pierwszy w życiu białą koszulę z kołnierzykiem, nie mogłem w lustrze oderwać od niej wzroku.
Pierwsze po wojnie święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy już w domu przy Krótkiej, bez ojca, którego nie puszczono ze służby. Były to skromne święta. Przyjechał do nas z Białegostoku wujek Czesiek z żoną, przedtem panią Marysią, Sabiną i małym synkiem, Bogusiem. Z uroczystości tej zachowało się zdjęcie całej rodziny.
Następne święta Wielkiej Nocy, również bez ojca, były już bardziej uroczyste.
Jedliśmy śledzie i pieczone indyczki. Pamiętam, że razem ze Staśkiem tak obżarliśmy się tymi śledziami, że wzięło nas na wymioty i potem nie mogliśmy już nic jeść. Drugiego dnia świąt cała rodzina poszła do Wejrochów, a my obaj zostaliśmy chorzy w domu. I wtedy wrócił nam apetyt. Zaczęliśmy, początkowo nieśmiało, podskubywać, a potem coraz śmielej odrywać kawałki mięsa z piersi indyczej. W końcu pozostał żałosny szkielet ptaka. Rodzina wieczorem wróciła do domu i kazano nam przynieść z kuchni indyczkę. W tym czasie nie było jeszcze prądu. Ja szedłem przodem z dwoma palącymi się świecami, a za mną „ptaka” na tacy niósł Stasiek. W rytm jego kroków nogi indyczki kiwały się żałośnie. Rodzina zaniemówiła, było trochę wymówek, ale ostatecznie potem wszyscy śmiali się z tego.
W Łomży szybko powołana została Milicja Obywatelska, powstał Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, stacjonowały jakieś jednostki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rosjan w Łomży właściwie nie było, przynajmniej w mundurach. Ujawniali się różni komuniści i sympatycy nowego ustroju. Mówiło się, że do władzy doszli również Żydzi. Tak było w Łomży i w większych miastach, natomiast w okolicznych wioskach i w lasach pełno było partyzantów. Były to zbrojne grupy, które afiszowały się często emblematami polskimi, jak na przykład orłem z koroną, ryngrafami Matki Boskiej Częstochowskiej itp. W większości były to formacje AK, które w sposób czynny występowały przeciwko nowej, narzuconej przez Związek Radziecki władzy. Opór ten był podsycany powszechnym wówczas przekonaniem o rychłym, nieuchronnym starciu zbrojnym Zachodu z Sowietami. Dochodziło do częstych potyczek, a ofiary były po obu stronach. Nie było prawie tygodnia, by ulicą Dworną, od budynku UB przy Nowogrodzkiej, nie maszerował na cmentarz kondukt pogrzebowy z kilkoma trumnami zabitych milicjantów i ubowców. Trumny były na odkrytych ciężarówkach, orkiestra wojskowa grała marsza żałobnego. Słyszało się również o ofiarach wśród partyzantów. Złapanych akowców torturowano w budynku UB i tam byli najczęściej zabijani, a ich pochówki odbywały się po kryjomu, nocą. Wśród tych zbrojnych grup byli i pospolici bandyci, których celem był rabunek. W tamtych czasach dość często zatrzymywany był pociąg z Warszawy. Do wagonów wchodzili uzbrojeni mężczyźni i zabierali podróżnym pieniądze i wszelkie kosztowności. Powszechne były również napady rabunkowe na autobusy. Ogólnie jednak rozróżniano te dwie formy działalności zbrojnej. Te niepokoje trwały na terenie powiatu łomżyńskiego długo, jeszcze do początków lat 50.
W samej Łomży też zdarzały się niepokoje. Pamiętam Sylwestra 1945 roku, kiedy to o północy strzelano w powietrze na wiwat. W czasie tej strzelaniny podobno podszedł oddział AK, przecięto połączenia telefoniczne i odbito z UB więźniów. Dopiero rano wydało się, że nie wszystkie wystrzały tej nocy były na wiwat. Inne wydarzenie było w lecie. Pewnego niedzielnego, czerwcowego, pogodnego popołudnia cała Łomża spowiła się w zasłonie dymnej wydobywającej się z ruin w centrum miasta. Nic nie było widać, dym gryzł w oczy. Milicja i UB postawione zostały na nogi. Okazało się, że to chłopcy urządzili sobie taką zabawę, puszczając zasłonę dymną.
Latem 1945 roku po przeprowadzce z Pociejewa do ciotek i po pozbyciu się kozy, okazało się, że mam bardzo dużo wolnego czasu. Razem ze Staśkiem i innymi chłopakami odkryliśmy na bocznym torze stacji kolejowej wagony towarowe wyładowane różną amunicją. Między innymi były tam pociski, tzw. kartacze; wewnątrz łuski średnicy ok. 12-15 cm. Zamiast pocisku było ok. 3 kg ołowianych kulek i tyle samo prochu w formie jakby drobnego, żółtego makaronu. Rozbieranie tych pocisków praktycznie niczym nie groziło. Ołowiane kulki i proch zabieraliśmy do domu. Kulkami albo strzelaliśmy z procy, albo ołów topiliśmy i odlewaliśmy różne przedmioty, zaś proch był nam potrzebny do eksperymentów pirotechnicznych. Kulki ołowiane trzymaliśmy w domu na Krótkiej jawnie, ale proch należało gdzieś ukryć. Nosiliśmy się z nim po różnych zakamarkach, wreszcie znaleźliśmy doskonałą kryjówkę: piec kaflowy w dużym pokoju. Proch przesypaliśmy do kilku toreb papierowych, każda ważyła ok. 1 kg. Torby te schowaliśmy głęboko w piecu na murku. Uznaliśmy, że kryjówka ta jest doskonałaNpotem zajmowaliśmy się czymś innym i nie zaglądaliśmy do pieca, prawdę powiedziawszy zapomnieliśmy o naszym arsenale. Wreszcie przyszła jesień, zrobiło się dość chłodno. Była niedziela. Akurat przyszliśmy ze Staśkiem ze spaceru i ciotka Wandzia postanowiła trochę przepalić w piecu. Ucieszyliśmy się, gdyż rzeczywiście było chłodno. Ciotka nałożyła do pieca papieru i drewna, polała to .naftą i poszła do kuchni po zapałki. I wtedy jak piorun strzeliło w nas, że przecież w tym piecu jest nasz proch! Pamiętam, że ja pobiegłem do kuchni zagadać Wandzię, a Stasiek szybko wyciągał torby z prochem i wkładał je do dużego kosza. Wreszcie dał mi znać, że piec jest czysty i przestałem ciotkę zagadywać. Ona z zapałkami poszła do pokoju, a my w koszu wynieśliśmy proch z domu. Pamiętam, że byliśmy na klatce schodowej i ja od niechcenia zapytałem Staśka, czy jest pewny, że wyjął wszystko z pieca, na co on: „A cholera go wie”. Nie było już na co czekać i pędem rzuciliśmy się w dół po schodach, aby dalej od domu. Do wybuchu nie doszło, dom Wejrochów nie uległ zniszczeniu, a Wandzia pozostała żywa. Jednak było to dla nas dostateczną nauczką, aby czym prędzej pozbyć się tego prochu. Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy go spalić w betonowym schronie przeciwlotniczym, jaki Niemcy wybudowali w pobliżu naszego domu. Schron wytrzymał wybuch, lecz przez kominki tego schronu buchały jęzory ognia na kilka metrów. Natychmiast przybiegła milicja, sądząc, że to jakaś akcja podziemia. Zbiegło się dużo gapiów, wśród których byliśmy i my. Teraz wydaje mi się, że to była ostatnia strzelanina tej wojny.
Pierwszego maja 1946 roku odbywał się na Starym Rynku wiec nawołujący ludność do głosowania. Pamiętam wpadkę mówcy, który na zakończenie wzniosłego przemówienia zamiast powiedzieć: „A teraz wszyscy do urn”, powiedział: „A teraz wszyscy do UNRRY”. Wywołał tym salwę śmiechu, bo wtedy rzeczywiście wszyscy myśleli głównie 0 tych paczkach. Zaraz po wiecu poszliśmy w kilku chłopaków nad rzekę. Chociaż był to dopiero początek maja, zrobiło się bardzo ciepło, wręcz upał. Woda w rzece była jeszcze chłodna, ale nie zważając na to wykąpaliśmy się, a potem położyliśmy się na trawie i opalali. Skończyło się to u mnie i u Staśka zapaleniem płuc, z czego leczył nas wujek Tadek. My upieraliśmy się, że przyczyną choroby nie była kąpiel, lecz leżenie na mokrej trawie.
Gdy w czerwcu przyszły prawdziwe upały, ludzie tłumnie chodzili nad rzekę. Pewnej niedzieli na plaży koło żelaznego mostu zgromadziło się może sto, a może więcej osób. Niektórzy przyszli z dziećmi, rozłożyli na plaży koce, inni kąpali się, biegali, grali w piłkę. W pewnym momencie ukazała się grupa żołnierzy, którzy szli tyralierą. Byli to saperzy stacjonującego w Łomży pułku, który rozminowywał miasto i tereny wokół niego. Pracy mieli dużo, należało się spieszyć z rozminowaniem, więc pracowali również w niedziele. Saperzy zbliżyli się do, plażowiczów, tyczkami zakończonymi ostrymi szpikulcami badali grunt na plaży. W miarę posuwania się prosili, aby ludzie przechodzili na zbadany już teren.
I nagle zrobiła się cisza, gdyż saperzy zaczęli wyciągać olbrzymie przeciwczołgowe miny. Wszyscy znieruchomieli i jak przed chwilą brykali po całej plaży, tak teraz bali się każdego kroku. Całe towarzystwo, wśród śmiechu saperów, powoli, krok po kroku, idąc po śladach poprzednika weszła na szosę, gdzie było już bezpiecznie. Stamtąd obserwowaliśmy dalsze rozminowanie plaży, a potem wielką eksplozję wyciągniętych min.
Mama po świętach Wielkiej Nocy 1946 roku pojechała do ojca do Koszalina. My ze Zbyszkiem zostaliśmy w Łomży, ja by ukończyć klasę V, Zbyszek zdawał maturę. Dopiero w końcu czerwca mogliśmy ze Zbyszkiem wybrać się pociągiem w daleką podróż do Koszalina, do rodziców.
Materiał pochodzi z książki Tadeusza Rawy. Czas Przeszły.